Eurospekulanci i paskarze nie zdestabilizowali polskiego rynku
Koks podrożał, jajka prawie bez zmian - ustaliła KAC, czyli Krajowa Akcja Cenowa, uruchomiona przez NBP oraz UOKiK i wsparta przez kilka gazet. Zgodnie z naszymi przewidywaniami, wyniki owej akcji są żałosne. Na rynku nie ma żadnej paniki, a nieco wyższy niż przed rokiem wzrost cen ma przyczyny zupełnie inne niż wroga działalność spekulantów i paskarzy. Dlatego wytoczone armaty lepiej schować do magazynów. Chyba że zależy nam na dalszej poprawie notowań Andrzeja Leppera i umocnieniu świadomości mitycznej części obywateli przekonanych, że wskaźniki ekonomiczne zależą od dobrej woli i stosownych uchwał władz państwowych.
Pogoda dla eurorealistów
Każdy student ekonomii w każdej chwili wyrecytuje, że cena towaru zależy od podaży, popytu, kosztów jednostkowych produkcji, cen substytutów i kilkudziesięciu innych czynników. Wszystkie te wielkości zmieniają się w czasie, a ich wypadkowa decyduje o aktualnej cenie. Dlatego prognozy zmian cen konkretnych towarów są dość trudne i sprawdzają się mniej więcej w takim samym stopniu jak przepowiednie pogody. Nasze wejście do UE będzie oznaczać sporą zmianę czynników cenotwórczych, dlatego niechybnie będzie nas czekać mała rewolucja w strukturze cen. Zmiana struktury cen nie musi jednak oznaczać szybszego tempa ich wzrostu, czyli wyższej inflacji. Wzrost cen zależy bowiem od podaży pieniądza i wzrostu dochodów. Czynniki psychologiczne, związane z oczekiwaniami wzrostu inflacji czy nawet paniką konsumpcyjną, mogą wywołać jedynie krótkotrwałe perturbacje. Zapasy gotówkowe ludności wyczerpują się bowiem dość szybko, a jeżeli nie następuje poluzowanie polityki pieniężnej, to ludzie przekonują się, że ceny wcale tak bardzo nie rosną - i szał zakupowy mija. Inflacja gaśnie, a życie płynie jak gdyby nigdy nic.
Pospolite ruszenie donosicieli
Jak podał GUS, ceny żywności i napojów bezalkoholowych w I połowie kwietnia były wyższe o 2,3 proc. w porównaniu z I połową marca tego roku. Ponieważ przyzwyczailiśmy się do cen niemal idealnie stabilnych, może się wydawać, że jest to wzrost duży. A to mogłoby potwierdzać hipotezę o nerwowych reakcjach konsumentów na wejście do unii i związanych z akcesją podwyżkach cen. Mogłoby, ale nie potwierdza. Jest bowiem dostatecznie dużo innych, ważniejszych czynników, które całą sprawę wyjaśniają. Przede wszystkim jest to wzrost obiegu pieniężnego. W lutym podaż pieniądza wynosiła 337,3 mld zł i była o 16,3 mld zł, czyli o 5 proc., wyższa niż przed rokiem. Dla porównania: między lutym 2003 r. a lutym 2002 r. ilość pieniądza zmniejszyła się o 3,8 mld zł. I tu mamy wytłumaczenie stabilności cen przed rokiem i ich nieznacznego wzrostu obecnie. Nawiasem mówiąc, pewien wzrost inflacji przy znacznym przyspieszeniu wzrostu gospodarczego jest zjawiskiem zgoła podręcznikowym. Stawia on władze monetarne przed nieprzyjemnym wyborem: dopuszczenia do wyższej inflacji lub jej gaszenia z negatywnymi - na ogół - konsekwencjami dla tempa wzrostu. Mogę zrozumieć lęk przed falą krytyki za "dalsze chłodzenie gospodarki". Nie rozumiem jednak sytuacji, w której tworzy się monetarne podstawy wzrostu cen a jednocześnie uruchamia pospolite ruszenie donosicieli mających zastraszać sklepikarzy i przekupki na targu. Zwłaszcza że mamy jeszcze inne, "pozapanikowe" czynniki powodujące podwyżki. Wypada przypomnieć, że jest przednówek, czyli pora, kiedy ceny warzyw i owoców muszą rosnąć. Jeżeli ze zmian cen żywności owe przednówkowe towary wyłączymy, wskaźnik spada do 1,7 proc. To też nieco więcej niż przed rokiem, ale nie tak znowu dużo. Tyle samo, średnio, co w strefie euro (marzec - 1,7 proc.) i znacznie mniej niż w Grecji (2,9 proc.), na Słowenii (3,5 proc.), Łotwie (4,6 proc.) czy Węgrzech (8,8 proc.).
Mamy w Polsce jeszcze inne nieszczęście, a jest nim Agencja Rynku Rolnego. Dzięki jej znakomitej działalności stabilizacyjnej ceny żyta wzrosły w porównaniu z rokiem ubiegłym o 40 proc., a pszenicy o ponad 50 proc. Tona pszenicy w lutym kosztowała 687 zł (przy cenie unijnej około 100 euro, co nawet według obecnego szaleńczego kursu daje dobre 200 zł mniej). Nie wiem, jak polscy piekarze to robili, ale do końca lutego chleb prawie nie podrożał. W marcu i kwietniu cena wzrosła o 5 proc. Trudno to jednak uznać za efekt paniki czy paskarstwa.
Infolinia absurdu
Większość z ponad tysiąca telefonicznych informacji skierowanych pod specjalny numer infolinii cenowej dotyczyła żywności, głównie cukru i przetworów zbożowych; ponadto skarżono się na wzrost cen koksu (spowodowany zwyżką cen na świecie) i samochodów (wyższe ceny to skutek zakończenia noworocznych promocji). Cukier rzeczywiście podrożał. Według GUS, w I kwartale tego roku był o 6,0 proc. droższy niż przed rokiem (w okresie 2002-2003 r. mieliśmy spadek ceny o 0,4 proc.). W tym wypadku faktycznie przez moment zapanowała panika. Na szczęście były święta i ludzie stwierdzili, że poza cukrem wypada kupować także szynki oraz indyki, co wyraźnie ów panikarski popyt zmniejszyło. Jak podaje NBP, średnia cena kilograma cukru wynosi obecnie 3,3885 zł (osobiście znam dyskont, gdzie sprzedaje się go po 2,60 zł), czyli dokładnie tyle, ile ma wynosić po pełnym wprowadzeniu unijnych regulacji.
Tyle że cukier jest jedynym towarem powszechnego użytku, którego cenę Unia Europejska sztucznie zawyża (cena światowa cukru to ca 1,20 zł). Miesięczne spożycie cukru na mieszkańca wynosi w Polsce 1,8 kg, co oznacza, że "szalejąca drożyzna" zubożyła przeciętną polską rodzinę mniej więcej o 7 zł. Wreszcie, owa panika już dzisiaj doprowadziła cenę polskiego cukru do poziomu unijnego (na mniejszą skalę podobne zjawisko wystąpiło w wypadku niektórych materiałów budowlanych), co oznacza, że po 1 maja - pod groźbą interwencyjnego importu - cena nie może już rosnąć.
A skoro tak, to może warto by zamknąć ową gorącą infolinię (Telekomunikacja Polska i bez tego ma huk roboty). Jeśli bowiem ludzie uwierzą, że poziom cen zależy od kontroli organów państwowych, to dlaczego mają nie uwierzyć Lepperowi, który mówi, że jeśli państwo zechce, to da każdemu obywatelowi co miesiąc 900 zł?
Pogoda dla eurorealistów
Każdy student ekonomii w każdej chwili wyrecytuje, że cena towaru zależy od podaży, popytu, kosztów jednostkowych produkcji, cen substytutów i kilkudziesięciu innych czynników. Wszystkie te wielkości zmieniają się w czasie, a ich wypadkowa decyduje o aktualnej cenie. Dlatego prognozy zmian cen konkretnych towarów są dość trudne i sprawdzają się mniej więcej w takim samym stopniu jak przepowiednie pogody. Nasze wejście do UE będzie oznaczać sporą zmianę czynników cenotwórczych, dlatego niechybnie będzie nas czekać mała rewolucja w strukturze cen. Zmiana struktury cen nie musi jednak oznaczać szybszego tempa ich wzrostu, czyli wyższej inflacji. Wzrost cen zależy bowiem od podaży pieniądza i wzrostu dochodów. Czynniki psychologiczne, związane z oczekiwaniami wzrostu inflacji czy nawet paniką konsumpcyjną, mogą wywołać jedynie krótkotrwałe perturbacje. Zapasy gotówkowe ludności wyczerpują się bowiem dość szybko, a jeżeli nie następuje poluzowanie polityki pieniężnej, to ludzie przekonują się, że ceny wcale tak bardzo nie rosną - i szał zakupowy mija. Inflacja gaśnie, a życie płynie jak gdyby nigdy nic.
Pospolite ruszenie donosicieli
Jak podał GUS, ceny żywności i napojów bezalkoholowych w I połowie kwietnia były wyższe o 2,3 proc. w porównaniu z I połową marca tego roku. Ponieważ przyzwyczailiśmy się do cen niemal idealnie stabilnych, może się wydawać, że jest to wzrost duży. A to mogłoby potwierdzać hipotezę o nerwowych reakcjach konsumentów na wejście do unii i związanych z akcesją podwyżkach cen. Mogłoby, ale nie potwierdza. Jest bowiem dostatecznie dużo innych, ważniejszych czynników, które całą sprawę wyjaśniają. Przede wszystkim jest to wzrost obiegu pieniężnego. W lutym podaż pieniądza wynosiła 337,3 mld zł i była o 16,3 mld zł, czyli o 5 proc., wyższa niż przed rokiem. Dla porównania: między lutym 2003 r. a lutym 2002 r. ilość pieniądza zmniejszyła się o 3,8 mld zł. I tu mamy wytłumaczenie stabilności cen przed rokiem i ich nieznacznego wzrostu obecnie. Nawiasem mówiąc, pewien wzrost inflacji przy znacznym przyspieszeniu wzrostu gospodarczego jest zjawiskiem zgoła podręcznikowym. Stawia on władze monetarne przed nieprzyjemnym wyborem: dopuszczenia do wyższej inflacji lub jej gaszenia z negatywnymi - na ogół - konsekwencjami dla tempa wzrostu. Mogę zrozumieć lęk przed falą krytyki za "dalsze chłodzenie gospodarki". Nie rozumiem jednak sytuacji, w której tworzy się monetarne podstawy wzrostu cen a jednocześnie uruchamia pospolite ruszenie donosicieli mających zastraszać sklepikarzy i przekupki na targu. Zwłaszcza że mamy jeszcze inne, "pozapanikowe" czynniki powodujące podwyżki. Wypada przypomnieć, że jest przednówek, czyli pora, kiedy ceny warzyw i owoców muszą rosnąć. Jeżeli ze zmian cen żywności owe przednówkowe towary wyłączymy, wskaźnik spada do 1,7 proc. To też nieco więcej niż przed rokiem, ale nie tak znowu dużo. Tyle samo, średnio, co w strefie euro (marzec - 1,7 proc.) i znacznie mniej niż w Grecji (2,9 proc.), na Słowenii (3,5 proc.), Łotwie (4,6 proc.) czy Węgrzech (8,8 proc.).
Mamy w Polsce jeszcze inne nieszczęście, a jest nim Agencja Rynku Rolnego. Dzięki jej znakomitej działalności stabilizacyjnej ceny żyta wzrosły w porównaniu z rokiem ubiegłym o 40 proc., a pszenicy o ponad 50 proc. Tona pszenicy w lutym kosztowała 687 zł (przy cenie unijnej około 100 euro, co nawet według obecnego szaleńczego kursu daje dobre 200 zł mniej). Nie wiem, jak polscy piekarze to robili, ale do końca lutego chleb prawie nie podrożał. W marcu i kwietniu cena wzrosła o 5 proc. Trudno to jednak uznać za efekt paniki czy paskarstwa.
Infolinia absurdu
Większość z ponad tysiąca telefonicznych informacji skierowanych pod specjalny numer infolinii cenowej dotyczyła żywności, głównie cukru i przetworów zbożowych; ponadto skarżono się na wzrost cen koksu (spowodowany zwyżką cen na świecie) i samochodów (wyższe ceny to skutek zakończenia noworocznych promocji). Cukier rzeczywiście podrożał. Według GUS, w I kwartale tego roku był o 6,0 proc. droższy niż przed rokiem (w okresie 2002-2003 r. mieliśmy spadek ceny o 0,4 proc.). W tym wypadku faktycznie przez moment zapanowała panika. Na szczęście były święta i ludzie stwierdzili, że poza cukrem wypada kupować także szynki oraz indyki, co wyraźnie ów panikarski popyt zmniejszyło. Jak podaje NBP, średnia cena kilograma cukru wynosi obecnie 3,3885 zł (osobiście znam dyskont, gdzie sprzedaje się go po 2,60 zł), czyli dokładnie tyle, ile ma wynosić po pełnym wprowadzeniu unijnych regulacji.
Tyle że cukier jest jedynym towarem powszechnego użytku, którego cenę Unia Europejska sztucznie zawyża (cena światowa cukru to ca 1,20 zł). Miesięczne spożycie cukru na mieszkańca wynosi w Polsce 1,8 kg, co oznacza, że "szalejąca drożyzna" zubożyła przeciętną polską rodzinę mniej więcej o 7 zł. Wreszcie, owa panika już dzisiaj doprowadziła cenę polskiego cukru do poziomu unijnego (na mniejszą skalę podobne zjawisko wystąpiło w wypadku niektórych materiałów budowlanych), co oznacza, że po 1 maja - pod groźbą interwencyjnego importu - cena nie może już rosnąć.
A skoro tak, to może warto by zamknąć ową gorącą infolinię (Telekomunikacja Polska i bez tego ma huk roboty). Jeśli bowiem ludzie uwierzą, że poziom cen zależy od kontroli organów państwowych, to dlaczego mają nie uwierzyć Lepperowi, który mówi, że jeśli państwo zechce, to da każdemu obywatelowi co miesiąc 900 zł?
Więcej możesz przeczytać w 19/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.