Czy Nicolas Sarkozy, nowa gwiazda francuskiej prawicy, zerwie oś Paryż - Berlin? Miał dziewiętnaście lat, kiedy powiedział, że interesuje go tylko jedno: zostać prezydentem. Nicolas Sarkozy już jest ministrem finansów i ministrem stanu, czyli wicepremierem francuskiego rządu. I wiele wskazuje na to, że będzie następnym prezydentem Francji.
Poążdanie Marianny
W polityce blitzkriegi są długie. Jeśli - a wiele na to wskazuje - spełni się marzenie urodzonego w 1955 r. syna węgierskiego emigranta, to na najwyższy stopień francuskiej polityki wejdzie on w wieku lat pięćdziesięciu dwóch. W porównaniu z Chirakiem czy Mitterrandem będzie młodym i pełnym werwy prezydentem. I z jeszcze większym przekonaniem będzie mógł powtórzyć wypowiedziane kilka tygodni temu zdanie: "Francja oddaje się temu, kto najbardziej jej pożąda". Trudno powiedzieć, czy Nicolas Sarkozy ma największą chęć na Mariannę, ale na pewno pożąda jej inaczej niż obecni konkurenci oraz poczet ich szczęśliwych i nieszczęśliwych poprzedników. I choć tylko on wyścig do Pałacu Elizejskiego określa erotyczną metaforą, to - co dosyć wyjątkowe - nie traktuje Francji jak starej rajfury.
Francuzi pamiętają, jak dali się zwieść Mitterrandowi, który obiecywał im najpierw "zmianę społeczeństwa", a potem "spokojną siłę", by następnie uprawiać polityczną bezsilność i wraz z kolesiami "skubać jak i gdzie cię mogę". Pamiętają zadyszane "futro ci kupię" kandydata Jacques'a Chiraca w roku 1995 i całkowitą pogardę dla obietnic wyborczych oraz bliską Mitterrandowi pasywność, gdy Chirac został prezydentem.
Sarkozy jeszcze nie jest prezydentem, ale już jest inny. I pewnie dlatego osiąga szczyty popularności, o jakich nie śniło się innym politykom. Jeśli wierzyć sondażom, sympatią darzy go prawie cały elektorat prawicowy (91 proc.) i połowa głosujących na lewicę. "Mówić, co robię, robić, co mówię, to moja metoda. Kłamstwa na nic się nie zdają, Francuzów nie da się przechytrzyć" - takie credo głosi Sarkozy. I by pokazać, że nie jest to lekcja demagogii, daje przykład zeszłorocznego referendum w sprawie zmiany statusu administracyjnego Korsyki. "O 20.20 wiedziałem, że Korsykanie powiedzieli 'nie', o 20.30 stanąłem przed kamerami i powiedziałem: To porażka, moja porażka. Zmienimy politykę".
Obecny minister francuskich finansów lubi cytować Romaina Rollanda: "Kiedy się działa, można się pomylić, nicnierobienie zawsze jest pomyłką". Sarkozy jest przepełniony energią i tę energię wykorzystuje na wciąż nowe działania oraz, co bardzo liczy się w polityce, na pokazanie, że działa.
Rozwód z niedoszłym teściem
Faworyt Francuzów nie należy do faworytów prezydenta Jacques'a Chiraca. Jeden z wielkich francuskich przemysłowców lakonicznie określił dzielącą ich sprzeczność interesów: "Chirac chce, żeby to trwało, Sarkozy, żeby szło naprzód". Polityczny konflikt obu polityków podbudowuje długa historia stosunków osobistych. Obecny prezydent kochał niegdyś Sarkozy'ego jak własnego syna, a właściwie zięcia, bo młody polityk był narzeczonym jego córki. Ale się z nią nie ożenił. Nie tylko to: w 1994 r. zdradził Chiraca, dołączając do sztabu kampanii premiera Eduarda Balladura, który - choć "przyjaciel od lat czterdziestu" i członek tej samej partii - stanął przeciw Chiracowi do wyborów prezydenckich.
Patetyczne próby zagrodzenia Sarkozy'emu drogi do prezydentury mają również głębsze polityczne podstawy. Jacques Chirac nie może zrezygnować z perspektywy kolejnego mandatu - ze względu na ambicje osobiste, ale przede wszystkim dlatego że gdyby otwarcie odrzucił kandydowanie na następną kadencję, straciłby cały autorytet i przez trzy lata byłby marionetką.
Chirac wie, że popularność Sarkozy'ego nawet wśród członków jego własnej partii prezydenckiej jest zbyt wielka, by udało mu się wyeliminować niewygodnego konkurenta. Stara się więc przynajmniej zwolnić tempo jego wzlotu. Ale i to będzie trudne, nawet dla tak szczwanego taktyka jak obecny prezydent. Bo Francuzi kochają Sarko (tak go pieszczotliwie nazywają) nie za koncepcje polityczne czy ekonomiczne, ale właśnie za szybkość wzlotu.
Rozbijanie twardego jądra?
Sarkozy od lat przedstawia się jako liberał. Jest zwolennikiem zniesienia wprowadzonego ustawowo przez socjalistów 35-godzinnego tygodnia pracy (ale na zasadzie wolontariatu; powrót do 39 godzin z wynagrodzeniem za 35, uzyskany w Niemczech przez Siemensa, uznał za "szantaż, który byłby u nas nie do przyjęcia"). Proponuje zlikwidowanie dodatkowego wynagrodzenia za godziny nadliczbowe i uważa, że należy skończyć z obowiązującym we Francji zakazem otwierania sklepów w niedziele. Ale francuski liberał sytuuje się nieco na lewo od brytyjskiego socjaldemokraty. Sarkozy, który nie kryje podziwu dla Tony'ego Blaira (poruszył sparaliżowaną lewicę, podbił część prawicy, nie boi się niepopularności), nie jest przeciwnikiem interwencji państwa w gospodarce. Jako przykład słusznego posunięcia podaje subwencję rządową, która uratowała Air France przed plajtą. To on pilotował fuzję przedsiębiorstwa farmaceutycznego Sanofi z Aventis, pilnując, by firma nie dostała się pod niemiecką kontrolę. To on przeciwstawił się przejęciu tonącego francuskiego giganta Alstom przez niemieckiego Siemensa.
Protekcyjne działania Sarkozy'ego mają wszelkie cechy przeciwstawienia się nieformalnemu porozumieniu francusko-niemieckiemu (do którego dokooptowano Wielką Brytanię), polegającemu na podziale zasadniczych gałęzi przemysłu między dwóch głównych partnerów europejskiego "twardego jądra" i zmuszeniu pozostałych członków Unii Europejskiej, by swe gospodarki dostosowali do tego podziału. Zapewne minister finansów uważa, że w obecnej unii zagrożeniem dla Francji jest zbyt wielka siła gospodarcza Niemiec i zbyt wielkie ich wpływy polityczne. W czerwcu w wywiadzie dla londyńskiego "Financial Times" i paryskiego "Les Echos" Sarkozy jako pierwszy powiedział, że choć oś francusko-niemiecka jest bardzo ważna, to przyszedł czas, by skończyć z wyłącznością tego dialogu. "W Europie dwudziestu pięciu jest sześć krajów - Francja, Niemcy, Wielka Brytania, Hiszpania, Włochy i Polska, które muszą rozwiązywać te same problemy. Myślę, że w przyszłości te kraje będą musiały więcej wspólnie pracować" - stwierdził.
W Berlinie słowa Sarkozy'ego przyjęto z wielką niechęcią, ale w ubiegłym tygodniu tę samą myśl, sformułowaną nieco ostrożniej i z powołaniem się na szefa niemieckiej dyplomacji Joschkę Fischera, wyraził francuski minister spraw zagranicznych Michel Barnier. Oznaczać to może zapowiedź zboczenia z niezmiennego od ponad czterdziestu lat kursu Francji.
W polityce blitzkriegi są długie. Jeśli - a wiele na to wskazuje - spełni się marzenie urodzonego w 1955 r. syna węgierskiego emigranta, to na najwyższy stopień francuskiej polityki wejdzie on w wieku lat pięćdziesięciu dwóch. W porównaniu z Chirakiem czy Mitterrandem będzie młodym i pełnym werwy prezydentem. I z jeszcze większym przekonaniem będzie mógł powtórzyć wypowiedziane kilka tygodni temu zdanie: "Francja oddaje się temu, kto najbardziej jej pożąda". Trudno powiedzieć, czy Nicolas Sarkozy ma największą chęć na Mariannę, ale na pewno pożąda jej inaczej niż obecni konkurenci oraz poczet ich szczęśliwych i nieszczęśliwych poprzedników. I choć tylko on wyścig do Pałacu Elizejskiego określa erotyczną metaforą, to - co dosyć wyjątkowe - nie traktuje Francji jak starej rajfury.
Francuzi pamiętają, jak dali się zwieść Mitterrandowi, który obiecywał im najpierw "zmianę społeczeństwa", a potem "spokojną siłę", by następnie uprawiać polityczną bezsilność i wraz z kolesiami "skubać jak i gdzie cię mogę". Pamiętają zadyszane "futro ci kupię" kandydata Jacques'a Chiraca w roku 1995 i całkowitą pogardę dla obietnic wyborczych oraz bliską Mitterrandowi pasywność, gdy Chirac został prezydentem.
Sarkozy jeszcze nie jest prezydentem, ale już jest inny. I pewnie dlatego osiąga szczyty popularności, o jakich nie śniło się innym politykom. Jeśli wierzyć sondażom, sympatią darzy go prawie cały elektorat prawicowy (91 proc.) i połowa głosujących na lewicę. "Mówić, co robię, robić, co mówię, to moja metoda. Kłamstwa na nic się nie zdają, Francuzów nie da się przechytrzyć" - takie credo głosi Sarkozy. I by pokazać, że nie jest to lekcja demagogii, daje przykład zeszłorocznego referendum w sprawie zmiany statusu administracyjnego Korsyki. "O 20.20 wiedziałem, że Korsykanie powiedzieli 'nie', o 20.30 stanąłem przed kamerami i powiedziałem: To porażka, moja porażka. Zmienimy politykę".
Obecny minister francuskich finansów lubi cytować Romaina Rollanda: "Kiedy się działa, można się pomylić, nicnierobienie zawsze jest pomyłką". Sarkozy jest przepełniony energią i tę energię wykorzystuje na wciąż nowe działania oraz, co bardzo liczy się w polityce, na pokazanie, że działa.
Rozwód z niedoszłym teściem
Faworyt Francuzów nie należy do faworytów prezydenta Jacques'a Chiraca. Jeden z wielkich francuskich przemysłowców lakonicznie określił dzielącą ich sprzeczność interesów: "Chirac chce, żeby to trwało, Sarkozy, żeby szło naprzód". Polityczny konflikt obu polityków podbudowuje długa historia stosunków osobistych. Obecny prezydent kochał niegdyś Sarkozy'ego jak własnego syna, a właściwie zięcia, bo młody polityk był narzeczonym jego córki. Ale się z nią nie ożenił. Nie tylko to: w 1994 r. zdradził Chiraca, dołączając do sztabu kampanii premiera Eduarda Balladura, który - choć "przyjaciel od lat czterdziestu" i członek tej samej partii - stanął przeciw Chiracowi do wyborów prezydenckich.
Patetyczne próby zagrodzenia Sarkozy'emu drogi do prezydentury mają również głębsze polityczne podstawy. Jacques Chirac nie może zrezygnować z perspektywy kolejnego mandatu - ze względu na ambicje osobiste, ale przede wszystkim dlatego że gdyby otwarcie odrzucił kandydowanie na następną kadencję, straciłby cały autorytet i przez trzy lata byłby marionetką.
Chirac wie, że popularność Sarkozy'ego nawet wśród członków jego własnej partii prezydenckiej jest zbyt wielka, by udało mu się wyeliminować niewygodnego konkurenta. Stara się więc przynajmniej zwolnić tempo jego wzlotu. Ale i to będzie trudne, nawet dla tak szczwanego taktyka jak obecny prezydent. Bo Francuzi kochają Sarko (tak go pieszczotliwie nazywają) nie za koncepcje polityczne czy ekonomiczne, ale właśnie za szybkość wzlotu.
Rozbijanie twardego jądra?
Sarkozy od lat przedstawia się jako liberał. Jest zwolennikiem zniesienia wprowadzonego ustawowo przez socjalistów 35-godzinnego tygodnia pracy (ale na zasadzie wolontariatu; powrót do 39 godzin z wynagrodzeniem za 35, uzyskany w Niemczech przez Siemensa, uznał za "szantaż, który byłby u nas nie do przyjęcia"). Proponuje zlikwidowanie dodatkowego wynagrodzenia za godziny nadliczbowe i uważa, że należy skończyć z obowiązującym we Francji zakazem otwierania sklepów w niedziele. Ale francuski liberał sytuuje się nieco na lewo od brytyjskiego socjaldemokraty. Sarkozy, który nie kryje podziwu dla Tony'ego Blaira (poruszył sparaliżowaną lewicę, podbił część prawicy, nie boi się niepopularności), nie jest przeciwnikiem interwencji państwa w gospodarce. Jako przykład słusznego posunięcia podaje subwencję rządową, która uratowała Air France przed plajtą. To on pilotował fuzję przedsiębiorstwa farmaceutycznego Sanofi z Aventis, pilnując, by firma nie dostała się pod niemiecką kontrolę. To on przeciwstawił się przejęciu tonącego francuskiego giganta Alstom przez niemieckiego Siemensa.
Protekcyjne działania Sarkozy'ego mają wszelkie cechy przeciwstawienia się nieformalnemu porozumieniu francusko-niemieckiemu (do którego dokooptowano Wielką Brytanię), polegającemu na podziale zasadniczych gałęzi przemysłu między dwóch głównych partnerów europejskiego "twardego jądra" i zmuszeniu pozostałych członków Unii Europejskiej, by swe gospodarki dostosowali do tego podziału. Zapewne minister finansów uważa, że w obecnej unii zagrożeniem dla Francji jest zbyt wielka siła gospodarcza Niemiec i zbyt wielkie ich wpływy polityczne. W czerwcu w wywiadzie dla londyńskiego "Financial Times" i paryskiego "Les Echos" Sarkozy jako pierwszy powiedział, że choć oś francusko-niemiecka jest bardzo ważna, to przyszedł czas, by skończyć z wyłącznością tego dialogu. "W Europie dwudziestu pięciu jest sześć krajów - Francja, Niemcy, Wielka Brytania, Hiszpania, Włochy i Polska, które muszą rozwiązywać te same problemy. Myślę, że w przyszłości te kraje będą musiały więcej wspólnie pracować" - stwierdził.
W Berlinie słowa Sarkozy'ego przyjęto z wielką niechęcią, ale w ubiegłym tygodniu tę samą myśl, sformułowaną nieco ostrożniej i z powołaniem się na szefa niemieckiej dyplomacji Joschkę Fischera, wyraził francuski minister spraw zagranicznych Michel Barnier. Oznaczać to może zapowiedź zboczenia z niezmiennego od ponad czterdziestu lat kursu Francji.
Więcej możesz przeczytać w 29/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.