Towarzystwo cofa się jak Hitler - na wszystkich frontach Salon ustępuje. To już nie on decyduje o tym, jak uprawia się politykę, biznes czy dziennikarstwo. Najlepiej widać to w partyjnych sondażach. Do zwycięstwa prą siły, których na salony się nie wpuszcza: Prawo i Sprawiedliwość, Liga Polskich Rodzin, Samoobrona. Nawet Platforma Obywatelska jest na cenzurowanym, od kiedy liberałowie zdradzili profesora Geremka i przeszli na ciemną stronę mocy. Salon nie kreuje już idoli. Jego bohater Aleksander Kwaśniewski, co prawda, wciąż przewodzi najpopularniejszym politykom, ale depczą mu po piętach okropni populiści i radykałowie. Sejmowe komisje dręczą ludzi zacnych i niewinnych - Leszka Millera, prezydenta i prezydentową. I nikt nie jest ich w stanie obronić, bo salon traci wpływ na opinię publiczną. "Gazeta Wyborcza" nie jest już najpotężniejszym dziennikiem. A w poważnych mediach królują niepoważne - zdaniem salonu - poglądy. Innymi słowy: salon cofa się jak Hitler - na wszystkich frontach. Salon traci kontrolę nad sytuacją. Posłowie przypomnieli sobie, że Sejm jest najwyższym organem władzy, i chcą wszystko wiedzieć, o wszystkim decydować. A przecież polityka - zdaniem salonu - jest zajęciem zbyt poważnym, by zostawić ją politykom. Chwieje się najpotężniejszy bastion salonu - polityka zagraniczna. Polska mówi głosem Giertycha i Rokity, a nie Geremka i Olechowskiego. Salon traci wpływy, salon się wali.
Ziobro, nie Geremek
Co takiego się stało, że nagle towarzystwo znalazło się w defensywie? Otóż nie nagle - jesteśmy świadkami ewolucji, powolnej erozji niegdyś wszechwładnych, samozwańczych autorytetów moralnych i klęski ich pomysłu na Polskę. Zdarzyły się przede wszystkim dwie afery: Rywina i Orlenu. Postponowane przez wielu komisje śledcze siłą rzeczy ujawniły to, o czym dotychczas głośno mówiły tylko oszołomy. Że świat polskiej polityki i biznesu przypomina przeżartą korupcją kamarylę i nie ozdrowieje. Trzeba go po prostu wymienić. Mieliśmy też farsę, kiedy wyszło na jaw, że dziennikarstwo w Polsce jest salonowe do tego stopnia, iż Dziennikarka Roku nie zadaje premierowi pytań o aferę Rywina, bo wywiady w "Polityce" autoryzuje naczelny "Gazety Wyborczej".
Zdecydowanie osłabło znaczenie dwóch wielkich patronów salonu: Aleksandra Kwaśniewskiego i Adama Michnika (któremu przy okazji życzymy dużo zdrowia). Agora do dziś nie może się otrząsnąć po aferze Rywina. Klęska SLD, co prawda, tylko nadwerężyła autorytet prezydenta, ale ostatecznie pogrzebać go może afera Orlenu. Kiedy okaże się, że to Kwaśniewski był ojcem chrzestnym kapitalizmu politycznego w Polsce, obywatele mogą zacząć stawiać niewygodne pytania. I wtedy może nie pomóc histeria, z jaką przed ujawnieniem źródeł finansowania swej fundacji broni się Jolanta Kwaśniewska. Jeśli dodać do tego wcześniejszą klęskę parlamentarnej emanacji salonu, czyli Unii Wolności, stanie się jasne, że sytuacja polityczna salonowi zdecydowanie nie służy.
Do głosu, także w polityce, dochodzi pokolenie głuche i ślepe na autorytet salonu, pokolenie, które znakomicie charakteryzuje napis na murze na warszawskim Żoliborzu sprzed kilku lat: "Mam w dupie bohaterów Marca �68". Co gorsza, to pokolenie dwudziesto- i trzydziestolatków nie czerpie wiedzy o świecie z "Gazety Wyborczej" i nie słucha z otwartymi ustami profesora Geremka. Woli raczej dociekliwość Rokity i bezkompromisowość Ziobry.
I jest jeszcze jedna przyczyna upadku salonu: jego banalność. Salonowi intelektualiści recytują truizmy, w wypowiadaniu których prym wiedzie genialny pisarz science fiction Stanisław Lem. Jego sentencje są zazwyczaj publikowane w specjalnych ramkach, bo przecież ich autorem jest twórca, który już dawno temu powinien dostać Nagrodę Nobla. Największe jednak ramki i literacki talent nie zmieniają faktu, że jego przemyślenia polityczne i społeczne wyważają drzwi, które właściwie nigdy nie były zamknięte.
Nic więc dziwnego, że salony straciły powab. Co to za salon, który przynudza?
Lista Kossaka
A było tak pięknie. Mogłoby się nawet wydawać, że salonowe uprawianie polityki nie musi prowadzić do katastrofy. Wszakże w latach 90. rządził Polską salon, ale kraj się zmodernizował, gospodarka sprywatyzowała, jesteśmy w NATO i Unii Europejskiej. Czego chcieć więcej? Groził nam jednak model włoski. Tamtejsza powojenna zmowa elit oraz zblatowanie świata biznesu i polityki również nie przeszkodziło przekształceniu Italii w nowoczesny kraj przemysłowy, przyjęciu do NATO i Unii Europejskiej. Coroczne zmienianie rządów, które i tak kontynuowały politykę poprzednika, doprowadziło jednak do buntu i rozniesienia skorumpowanych elit. Przenosząc to na polski grunt, można powiedzieć tak: nie da się jednocześnie opiewać salonowego, zakulisowego modelu uprawiania polityki i biadać nad widmem zwycięstwa Samoobrony czy innych populistów.
Brak jawności, nieistnienie konfliktu interesów rodzi bowiem podejrzenia, że "góra się dogadała", że "oni sami się wyżywią", ale naszym kosztem. A fakt, że żadna głośna afera nie skończyła się w Polsce skazaniem ważnego polityka, tylko takie podejrzenia pogłębia. I tak ubocznym skutkiem salonowości jest również powstanie klimatu sprzyjającego korupcji. To w Polsce bowiem interesy załatwia się na imieninach u ministra K., a interesanci odnajdują swe nazwiska na liście fundatorów imieninowego Kossaka dla prezydenta.
Zegarmistrz prezydenta
Aleksander Kwaśniewski zapewnia, że spotyka się wyłącznie z zegarmistrzem. Jego żona widuje wyłącznie chorych i umęczonych, którym pomaga jej fundacja. Politycy dniami i nocami poświęcają się dla ojczyzny, więc gdzieżby mieli siły balować. Biznesmeni harują. Bywania na salonach prócz gwiazdeczek seriali (ale to subkultura) wypierają się wszyscy ze wszystkich sił. Rodzimi bywalcy przekonują, że w Polsce tak jak nie ma arystokracji czy burżuazji, nie ma i salonów. To po części prawda, ale polska specyfika polega na tym, że skoro mamy antysemityzm bez Żydów, to i politykę salonową bez salonów.
Salonowa polityka bez salonów polega na zakulisowości, czyli na tym, że najważniejsze decyzje podejmują nie ci, którzy powinni, i nie tam, gdzie powinni. Przecież wszyscy, prócz Janiny Paradowskiej biadającej w "Polityce" nad naszą sejmokracją, wiedzą, że polityki w Polsce nie uprawia się w parlamencie, że najważniejsze decyzje nie tu zapadają. Sejmowe debaty, błyskotliwe oracje, zaciekłe filipiki, cięte riposty - to wszystko sztafaż, element teatru. Wszak tego, kto będzie premierem, nie postanowił ani Sejm, ani klub SLD, tylko prezydent Kwaśniewski z Krzysztofem Janikiem. I tak jest od zawsze: przypomnijmy sobie choćby rok 1996, kiedy to świeżo powołany premier Włodzimierz Cimoszewicz konsultował skład swego gabinetu nie z postkomunistami, ale przede wszystkim z Adamem Michnikiem.
Salonowcy za najgorszą chorobę, która toczy Polskę, uznali kłótliwość. To, że spór jest istotą i dowodem zdrowia demokracji, nasze elity rozumieją tylko w teorii. W teorii również przyswoiły sobie, że na tym polega parlamentaryzm, iż deputowani spierają się, a obywatel wybiera tych, których poglądy są mu bliższe. W praktyce jednak każdy przejaw sporu nasi salonowcy nazywają "polskim piekłem". Oczywiście piekielnikami w tej retoryce nie są wszyscy, tylko ci, którzy prezentują poglądy inne niż oświeceni.
Salon nie trendy
Salon ze swoimi przeciwnikami nie polemizuje - salon ich stygmatyzuje, a argumenty zakrzykuje bądź wyśmiewa. Na początku lat 90. każdy, kto chciał elementarnego rozliczenia z PRL, był "zoologicznym antykomunistą" (co ciekawe, nikt nie ukuł terminu "zoologiczny antyfaszyzm"). Każdy, kto wspominał o byłych esbekach, zyskiwał przydomek wyznawcy spiskowej teorii dziejów i skierowanie do Tworek. Z kolei tych, którzy mówili o korupcji, z miejsca nazywano oszołomami. Po takiej rozprawie problemy oczywiście nie znikały, ale nie mąciły spokoju salonu, bo o nich nie rozmawiano.
Kiedy okazało się, że wybitny poeta, który idealnie pasowałby do elity, żąda lustracji i dekomunizacji, można było go do salonu nie zapisywać, ogłosić, że na starość zwariował, i deliberować nad jego trumną o chorobie psychicznej nieboszczyka.
Salon nadal funkcjonuje. Nie trzeba się nawet spotykać - wystarczy podpisać kilka listów otwartych przeciw ksenofobii i za Europą, labiedzić nad triumfem Samoobrony czy posłać do redakcji wiersz wymierzony w lustratorów. Ale salon słabnie. Jego siła polega wszak na tym, że ludzie - nawet ci potężni i wpływowi - aspirują do tego, by znaleźć się w jego progach. A dziś salon stał się niemodny. Czy znacie kogoś, kto chciałby zasilić jego szeregi? My też nie.
Co takiego się stało, że nagle towarzystwo znalazło się w defensywie? Otóż nie nagle - jesteśmy świadkami ewolucji, powolnej erozji niegdyś wszechwładnych, samozwańczych autorytetów moralnych i klęski ich pomysłu na Polskę. Zdarzyły się przede wszystkim dwie afery: Rywina i Orlenu. Postponowane przez wielu komisje śledcze siłą rzeczy ujawniły to, o czym dotychczas głośno mówiły tylko oszołomy. Że świat polskiej polityki i biznesu przypomina przeżartą korupcją kamarylę i nie ozdrowieje. Trzeba go po prostu wymienić. Mieliśmy też farsę, kiedy wyszło na jaw, że dziennikarstwo w Polsce jest salonowe do tego stopnia, iż Dziennikarka Roku nie zadaje premierowi pytań o aferę Rywina, bo wywiady w "Polityce" autoryzuje naczelny "Gazety Wyborczej".
Zdecydowanie osłabło znaczenie dwóch wielkich patronów salonu: Aleksandra Kwaśniewskiego i Adama Michnika (któremu przy okazji życzymy dużo zdrowia). Agora do dziś nie może się otrząsnąć po aferze Rywina. Klęska SLD, co prawda, tylko nadwerężyła autorytet prezydenta, ale ostatecznie pogrzebać go może afera Orlenu. Kiedy okaże się, że to Kwaśniewski był ojcem chrzestnym kapitalizmu politycznego w Polsce, obywatele mogą zacząć stawiać niewygodne pytania. I wtedy może nie pomóc histeria, z jaką przed ujawnieniem źródeł finansowania swej fundacji broni się Jolanta Kwaśniewska. Jeśli dodać do tego wcześniejszą klęskę parlamentarnej emanacji salonu, czyli Unii Wolności, stanie się jasne, że sytuacja polityczna salonowi zdecydowanie nie służy.
Do głosu, także w polityce, dochodzi pokolenie głuche i ślepe na autorytet salonu, pokolenie, które znakomicie charakteryzuje napis na murze na warszawskim Żoliborzu sprzed kilku lat: "Mam w dupie bohaterów Marca �68". Co gorsza, to pokolenie dwudziesto- i trzydziestolatków nie czerpie wiedzy o świecie z "Gazety Wyborczej" i nie słucha z otwartymi ustami profesora Geremka. Woli raczej dociekliwość Rokity i bezkompromisowość Ziobry.
I jest jeszcze jedna przyczyna upadku salonu: jego banalność. Salonowi intelektualiści recytują truizmy, w wypowiadaniu których prym wiedzie genialny pisarz science fiction Stanisław Lem. Jego sentencje są zazwyczaj publikowane w specjalnych ramkach, bo przecież ich autorem jest twórca, który już dawno temu powinien dostać Nagrodę Nobla. Największe jednak ramki i literacki talent nie zmieniają faktu, że jego przemyślenia polityczne i społeczne wyważają drzwi, które właściwie nigdy nie były zamknięte.
Nic więc dziwnego, że salony straciły powab. Co to za salon, który przynudza?
Lista Kossaka
A było tak pięknie. Mogłoby się nawet wydawać, że salonowe uprawianie polityki nie musi prowadzić do katastrofy. Wszakże w latach 90. rządził Polską salon, ale kraj się zmodernizował, gospodarka sprywatyzowała, jesteśmy w NATO i Unii Europejskiej. Czego chcieć więcej? Groził nam jednak model włoski. Tamtejsza powojenna zmowa elit oraz zblatowanie świata biznesu i polityki również nie przeszkodziło przekształceniu Italii w nowoczesny kraj przemysłowy, przyjęciu do NATO i Unii Europejskiej. Coroczne zmienianie rządów, które i tak kontynuowały politykę poprzednika, doprowadziło jednak do buntu i rozniesienia skorumpowanych elit. Przenosząc to na polski grunt, można powiedzieć tak: nie da się jednocześnie opiewać salonowego, zakulisowego modelu uprawiania polityki i biadać nad widmem zwycięstwa Samoobrony czy innych populistów.
Brak jawności, nieistnienie konfliktu interesów rodzi bowiem podejrzenia, że "góra się dogadała", że "oni sami się wyżywią", ale naszym kosztem. A fakt, że żadna głośna afera nie skończyła się w Polsce skazaniem ważnego polityka, tylko takie podejrzenia pogłębia. I tak ubocznym skutkiem salonowości jest również powstanie klimatu sprzyjającego korupcji. To w Polsce bowiem interesy załatwia się na imieninach u ministra K., a interesanci odnajdują swe nazwiska na liście fundatorów imieninowego Kossaka dla prezydenta.
Zegarmistrz prezydenta
Aleksander Kwaśniewski zapewnia, że spotyka się wyłącznie z zegarmistrzem. Jego żona widuje wyłącznie chorych i umęczonych, którym pomaga jej fundacja. Politycy dniami i nocami poświęcają się dla ojczyzny, więc gdzieżby mieli siły balować. Biznesmeni harują. Bywania na salonach prócz gwiazdeczek seriali (ale to subkultura) wypierają się wszyscy ze wszystkich sił. Rodzimi bywalcy przekonują, że w Polsce tak jak nie ma arystokracji czy burżuazji, nie ma i salonów. To po części prawda, ale polska specyfika polega na tym, że skoro mamy antysemityzm bez Żydów, to i politykę salonową bez salonów.
Salonowa polityka bez salonów polega na zakulisowości, czyli na tym, że najważniejsze decyzje podejmują nie ci, którzy powinni, i nie tam, gdzie powinni. Przecież wszyscy, prócz Janiny Paradowskiej biadającej w "Polityce" nad naszą sejmokracją, wiedzą, że polityki w Polsce nie uprawia się w parlamencie, że najważniejsze decyzje nie tu zapadają. Sejmowe debaty, błyskotliwe oracje, zaciekłe filipiki, cięte riposty - to wszystko sztafaż, element teatru. Wszak tego, kto będzie premierem, nie postanowił ani Sejm, ani klub SLD, tylko prezydent Kwaśniewski z Krzysztofem Janikiem. I tak jest od zawsze: przypomnijmy sobie choćby rok 1996, kiedy to świeżo powołany premier Włodzimierz Cimoszewicz konsultował skład swego gabinetu nie z postkomunistami, ale przede wszystkim z Adamem Michnikiem.
Salonowcy za najgorszą chorobę, która toczy Polskę, uznali kłótliwość. To, że spór jest istotą i dowodem zdrowia demokracji, nasze elity rozumieją tylko w teorii. W teorii również przyswoiły sobie, że na tym polega parlamentaryzm, iż deputowani spierają się, a obywatel wybiera tych, których poglądy są mu bliższe. W praktyce jednak każdy przejaw sporu nasi salonowcy nazywają "polskim piekłem". Oczywiście piekielnikami w tej retoryce nie są wszyscy, tylko ci, którzy prezentują poglądy inne niż oświeceni.
Salon nie trendy
Salon ze swoimi przeciwnikami nie polemizuje - salon ich stygmatyzuje, a argumenty zakrzykuje bądź wyśmiewa. Na początku lat 90. każdy, kto chciał elementarnego rozliczenia z PRL, był "zoologicznym antykomunistą" (co ciekawe, nikt nie ukuł terminu "zoologiczny antyfaszyzm"). Każdy, kto wspominał o byłych esbekach, zyskiwał przydomek wyznawcy spiskowej teorii dziejów i skierowanie do Tworek. Z kolei tych, którzy mówili o korupcji, z miejsca nazywano oszołomami. Po takiej rozprawie problemy oczywiście nie znikały, ale nie mąciły spokoju salonu, bo o nich nie rozmawiano.
Kiedy okazało się, że wybitny poeta, który idealnie pasowałby do elity, żąda lustracji i dekomunizacji, można było go do salonu nie zapisywać, ogłosić, że na starość zwariował, i deliberować nad jego trumną o chorobie psychicznej nieboszczyka.
Salon nadal funkcjonuje. Nie trzeba się nawet spotykać - wystarczy podpisać kilka listów otwartych przeciw ksenofobii i za Europą, labiedzić nad triumfem Samoobrony czy posłać do redakcji wiersz wymierzony w lustratorów. Ale salon słabnie. Jego siła polega wszak na tym, że ludzie - nawet ci potężni i wpływowi - aspirują do tego, by znaleźć się w jego progach. A dziś salon stał się niemodny. Czy znacie kogoś, kto chciałby zasilić jego szeregi? My też nie.
Więcej możesz przeczytać w 43/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.