Filmy dla uszu śpiewa Tom Waits głosem skorodowanym przez bourbona i papierosy Jego songi zaludniają prawie sami pokręceni bohaterowie - dziwacy, nieudacznicy, poobijani przez życie romantycy, a także nieboszczycy i duchy. Nowy album Toma Waitsa "Real Gone" wyróżnia się brutalnością - nawet na tle jego wcześniejszych płyt. Ten osobliwy waitsland jest refleksem traumy po 11 września - nawiązuje w tym do obrazów Hieronima Boscha czy cykli graficznych Francisca Goi ("Okrucieństwa wojny", "Szaleństwa"), które były odbiciem koszmarów czasów, w jakich obu artystom przyszło tworzyć. Paradoksalnie, jeśli coś na tej utrzymanej w szarości i czerni płycie szokuje, to rzadkie momenty liryzmu i czułości.
Tańczący z upiorami
Waits nie uprawia doraźnej publicystyki, jak większość wykonawców rockowych w ostatnich miesiącach. Jak na poetę z krwi i kości przystało, wymowa jego tekstów jest ponadczasowa. Utwory w rodzaju bluesowego "Hoist That Rag" czy ballady "Day After Tomorrow", mającej formę listu żołnierza, który pojutrze ma wrócić z wojny do domu, mogłyby równie dobrze wyjść spod pióra Victora Sassoona (brytyjskiego oficera z czasów I wojny światowej) lub Boba Dylana z okresu samotnych występów z gitarą przed 1965 r. "Real Gone" jest echem wielkiego rozczarowania i zagubienia milionów ludzi, których nadzieje, że nowe stulecie będzie szczęśliwsze niż targany wojnami XX wiek, zostały pogrzebane pod ruinami World Trade Center. Niezwykle plastycznym, krwawym, posępnym pejzażom - sam Waits swoje utwory określa mianem "filmów dla uszu" - towarzyszy muzyka brzmiąca niczym siermiężne nagrania z lat 30. i 40., dokonywane "w plenerze" przez niezmordowanego kronikarza ludowej kultury Ameryki Alana Lomaksa. Te nagrania są dziś ozdobą zbiorów Biblioteki Kongresu. Blues miesza się tu z rapem, archaiczny folk rodem z Appalachów współbrzmi ze "skreczami" obsługującego gramofony syna Waitsa - Caseya. Zmutowany funk Jamesa Browna sąsiaduje z dubowym reggae. A wszystko razem brzmi jak muzyka z piekła, zaludnionego przez potępione dusze.
"Real Gone" jest ukoronowaniem radykalnego zwrotu w twórczości Waitsa, który dokonał się 11 lat po debiucie wokalisty, w 1983 r. Na początku jego beatnikowski image i muzyka mająca coś z dylanowskiego folku, zbastardyzowanego bluesa Captaina Beefhearta i knajpianego jazzu nagle wzbogaciła się o elementy kojarzące się z cyrkiem i kabaretem czasów republiki weimarskiej, songami Kurta Weilla i francuską uliczną chanson. Charakterystyczny, skorodowany przez hektolitry bourbona i tysiące papierosów głos został wprzęgnięty w snucie wyrafinowanych, egzystencjalnych opowieści o śmierci, miłości, przemocy, alkoholu, grzechu i odkupieniu. Gdy na początku lat 80. muzyka rockowa szła w stronę epickich brzmień hi-tech, Waits jak na notorycznego renegata przystało, poszedł pod prąd i z towarzyszeniem zespołu, stylizowanego na kapelę uliczną grającą na wygrzebanych ze śmietnika instrumentach, nagrał inaugurujące nowy etap jego kariery arcydzieło neoprymitywizmu - album "Swordfishtrombones". Płyty "Rain Dogs", "Big Time", "Bone Machine" i "Mule Variations" tylko potwierdziły, że 54-letni dziś Waits jest jednym z najbardziej oryginalnych głosów na współczesnej scenie.
Mąż nowej Yoko
Impulsem do przemiany Waitsa było małżeństwo z dramatopisarką Kathleen Brennan, z którą napisał ozdobioną songami sztukę "Frank's Wild Years", wystawioną przez renomowany teatr Steppenwolf z Chicago. Z czasem oboje nawiązali stałą współpracę z awangardowym reżyserem Robertem Wilsonem, pisząc piosenki do jego inscenizacji. Najpierw było to "Black Rider" - według Williama S. Burroughsa, potem "Alice" (o podejrzanej zażyłości młodego profesora matematyki z Oksfordu Charlesa Lutwidge'a Dodgsona, czyli Lewisa Carrolla, z małą Alice Liddell, będącą pierwowzorem Alicji z krainy czarów), wreszcie - "Blood Money" (adaptacja "Woyzecka" Georga Bęchnera). Równolegle Waits wydaje swoje autorskie płyty i pisze piosenki do filmów (nominacja do Oscara za "One from the Heart", "Koniec przemocy", "Shrek 2"). Waits wystąpił w ponad 20 filmach jako aktor, by wspomnieć tylko "Poza prawem" i "Kawa i papierosy" Jima Jarmuscha, "Cotton Club" Francisa Forda Coppoli czy "Na skróty" Roberta Altmana.
Rozjuszeni fani Waitsa ujrzeli w Brennan nową Yoko Ono, która - ich zdaniem - ukradła im obiekt kultu. Czas pokazał, że jest to jeden z najbardziej udanych i twórczych związków w historii rocka. Co jednak najważniejsze, schrypnięty bard nigdy nie zdradził swojej publiczności z czasów, gdy śpiewał "Tom Traubert's Blues", "The Ghost of Saturday Night" czy "Christmas Card from Hooker in Minneapolis". Po prostu stał się wobec niej bardziej wymagający.
Waits nie uprawia doraźnej publicystyki, jak większość wykonawców rockowych w ostatnich miesiącach. Jak na poetę z krwi i kości przystało, wymowa jego tekstów jest ponadczasowa. Utwory w rodzaju bluesowego "Hoist That Rag" czy ballady "Day After Tomorrow", mającej formę listu żołnierza, który pojutrze ma wrócić z wojny do domu, mogłyby równie dobrze wyjść spod pióra Victora Sassoona (brytyjskiego oficera z czasów I wojny światowej) lub Boba Dylana z okresu samotnych występów z gitarą przed 1965 r. "Real Gone" jest echem wielkiego rozczarowania i zagubienia milionów ludzi, których nadzieje, że nowe stulecie będzie szczęśliwsze niż targany wojnami XX wiek, zostały pogrzebane pod ruinami World Trade Center. Niezwykle plastycznym, krwawym, posępnym pejzażom - sam Waits swoje utwory określa mianem "filmów dla uszu" - towarzyszy muzyka brzmiąca niczym siermiężne nagrania z lat 30. i 40., dokonywane "w plenerze" przez niezmordowanego kronikarza ludowej kultury Ameryki Alana Lomaksa. Te nagrania są dziś ozdobą zbiorów Biblioteki Kongresu. Blues miesza się tu z rapem, archaiczny folk rodem z Appalachów współbrzmi ze "skreczami" obsługującego gramofony syna Waitsa - Caseya. Zmutowany funk Jamesa Browna sąsiaduje z dubowym reggae. A wszystko razem brzmi jak muzyka z piekła, zaludnionego przez potępione dusze.
"Real Gone" jest ukoronowaniem radykalnego zwrotu w twórczości Waitsa, który dokonał się 11 lat po debiucie wokalisty, w 1983 r. Na początku jego beatnikowski image i muzyka mająca coś z dylanowskiego folku, zbastardyzowanego bluesa Captaina Beefhearta i knajpianego jazzu nagle wzbogaciła się o elementy kojarzące się z cyrkiem i kabaretem czasów republiki weimarskiej, songami Kurta Weilla i francuską uliczną chanson. Charakterystyczny, skorodowany przez hektolitry bourbona i tysiące papierosów głos został wprzęgnięty w snucie wyrafinowanych, egzystencjalnych opowieści o śmierci, miłości, przemocy, alkoholu, grzechu i odkupieniu. Gdy na początku lat 80. muzyka rockowa szła w stronę epickich brzmień hi-tech, Waits jak na notorycznego renegata przystało, poszedł pod prąd i z towarzyszeniem zespołu, stylizowanego na kapelę uliczną grającą na wygrzebanych ze śmietnika instrumentach, nagrał inaugurujące nowy etap jego kariery arcydzieło neoprymitywizmu - album "Swordfishtrombones". Płyty "Rain Dogs", "Big Time", "Bone Machine" i "Mule Variations" tylko potwierdziły, że 54-letni dziś Waits jest jednym z najbardziej oryginalnych głosów na współczesnej scenie.
Mąż nowej Yoko
Impulsem do przemiany Waitsa było małżeństwo z dramatopisarką Kathleen Brennan, z którą napisał ozdobioną songami sztukę "Frank's Wild Years", wystawioną przez renomowany teatr Steppenwolf z Chicago. Z czasem oboje nawiązali stałą współpracę z awangardowym reżyserem Robertem Wilsonem, pisząc piosenki do jego inscenizacji. Najpierw było to "Black Rider" - według Williama S. Burroughsa, potem "Alice" (o podejrzanej zażyłości młodego profesora matematyki z Oksfordu Charlesa Lutwidge'a Dodgsona, czyli Lewisa Carrolla, z małą Alice Liddell, będącą pierwowzorem Alicji z krainy czarów), wreszcie - "Blood Money" (adaptacja "Woyzecka" Georga Bęchnera). Równolegle Waits wydaje swoje autorskie płyty i pisze piosenki do filmów (nominacja do Oscara za "One from the Heart", "Koniec przemocy", "Shrek 2"). Waits wystąpił w ponad 20 filmach jako aktor, by wspomnieć tylko "Poza prawem" i "Kawa i papierosy" Jima Jarmuscha, "Cotton Club" Francisa Forda Coppoli czy "Na skróty" Roberta Altmana.
Rozjuszeni fani Waitsa ujrzeli w Brennan nową Yoko Ono, która - ich zdaniem - ukradła im obiekt kultu. Czas pokazał, że jest to jeden z najbardziej udanych i twórczych związków w historii rocka. Co jednak najważniejsze, schrypnięty bard nigdy nie zdradził swojej publiczności z czasów, gdy śpiewał "Tom Traubert's Blues", "The Ghost of Saturday Night" czy "Christmas Card from Hooker in Minneapolis". Po prostu stał się wobec niej bardziej wymagający.
Więcej możesz przeczytać w 43/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.