Polska maszeruje w stronę sklerotycznej starej Europy Czy nasi czytelnicy (ci powyżej trzydziestki!) mogliby sobie wyobrazić dziesięć lat temu międzynarodową konferencję ekonomiczną na temat przezwyciężania problemów postkomunistycznej transformacji, na której nie byłoby przynajmniej jednego referatu poświęconego Polsce i jej sukcesom? W połowie lat 90. było to nie do pomyślenia! No, ale tak było kiedyś. A teraz? Teraz, jak się okazało, spokojnie można zorganizować taką imprezę i nie będzie to dysonansem czy intelektualną prowokacją.
Uczestniczyłem w konferencji pod nieco przewrotnym tytułem "The Reverse Learning", co w swobodnym przekładzie oznacza "Nauki płynące w odwrotnym kierunku" (Łańcut, 15-16 kwietnia). Spotkanie dotyczyło nowych członków UE i miało na celu wskazanie, że niewątpliwie muszą się oni adaptować do reguł gry (dalece niekompletnego) jednolitego rynku, ale też mają pewne nauki do zaoferowania starym członkom unii. Ci pierwsi są pod wieloma względami bardziej zaawansowani w przygotowaniu i realizacji reform instytucjonalnych, prowadzą politykę ekonomiczną z większą dyscypliną. Wystraszona stara Europa panicznie boi się jakichkolwiek prorynkowych reform. Zdemoralizowane "socjalem" społeczeństwa stawiają gwałtowny opór nawet najskromniejszym zmianom. Przewodzą tej obronie oblężonej socjalnej twierdzy kraje najsilniej dotknięte eurosklerozą (zwłaszcza Francja i Niemcy), ale i inne kraje kontynentalnej zachodniej Europy nie pozostają pod tym względem daleko w tyle. Tymczasem nowe kraje unii - a przynajmniej ich część - rozumieją doskonale, że zmniejszenie dystansu rozwojowego wymaga daleko idących zmian proefektywnościowych. Takie zmiany są związane z wprowadzaniem wolnorynkowych reform instytucjonalnych, a także dostosowaniem do nowych, efektywnościowych wymagań systemów zabezpieczenia emerytalnego, socjalnego, zdrowotnego itd. I wolniej lub szybciej, lepiej czy gorzej metodą prób i błędów takie zmiany wprowadzają. Czego nie da się powiedzieć o większej części "starej" unii.
Linia górą
Podczas łańcuckiej konferencji Towarzystwa Ekonomistów Polskich i Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie w kolejnych sesjach przedstawiono cztery tzw. studia przypadku nowych członków unii, którzy w tym czy innym aspekcie reform wykazali się sukcesami. Niestety, wśród "sukcesmenów" nie było Polski, nie przedstawiono ani jednego polskiego przykładu. Reformy podatkowe wywołały wiele pytań i komentarzy. Nie dziwota. W końcu w tej dziedzinie dzieje się najwięcej w naszej części Europy. Wszyscy zasypali gradem pytań autora referatu przedstawiającego słowackie reformy podatkowe. Zasada "3x19" (PIT, CIT i VAT) jest tam już rzeczywistością od stycznia ubiegłego roku i są już tego pierwsze efekty. Wbrew oczekiwaniom przeciwników liniowego - pozytywne. Po pierwsze, wbrew tradycyjnej lewicowej propagandzie, nie stracili na tym najubożsi płacący najniższe podatki. Na Słowacji najniższa stawka wynosiła 10 proc., więc było to bardzo trudne, ale reformatorzy poradzili sobie i z tym problemem, wprowadzając wysoką kwotę wolną od podatku (indeksowaną według wskaźnika inflacji). Po drugie, nie sprawdziły się strachy, że zabraknie pieniędzy na "socjal". Warunkiem wprowadzenia reform była neutralność dochodowa budżetu, czyli mówiąc językiem współczesnym, "kasa" miała się nie zmienić. I nie zmieniła się! Trochę mniej wpłynęło z jednych podatków, trochę więcej z drugich, ale - jak śpiewał kiedyś Jan Kaczmarek - "bilans musi wyjść na zero". I wyszedł. Reforma stała się sukcesem, bo i wzrost PKB przyspieszył w stosunku do lat poprzednich, przekraczając 5 proc. w skali roku. To, że Słowacja odniosła sukces, może dziwić socjalistów i malkontentów, natomiast nie dziwi wcale autora tekstu. W końcu Estonia wprowadziła liniowy PIT już w 1994 r. i od tego czasu jej gospodarka rośnie w przeciętnym tempie przekraczającym 5 proc. rocznie. Estonia zrobiła jeszcze więcej. Gdy my wprowadzaliśmy z wielkimi fanfarami 19-procentowy CIT, oni już mieli od trzech lat CIT wynoszący zero procent! A jest jeszcze Łotwa, a także Litwa - również "liniowcy". Tymczasem Polska maszeruje w stronę sklerotycznej starej Europy. Nie dość, że mamy wysokie podatki, to jeszcze ciągle podejmuje się próby ich podwyższania.
Manewr polski
Niezwykle ciekawe dyskusje toczono na temat dyscypliny finansów publicznych. Tutaj niekwestionowanym liderem jest Litwa. Kraj powtórzył "manewr irlandzki" z drugiej połowy lat 80., kiedy Irlandia, będąc pod ścianą, zdecydowała się na radykalne cięcia wydatków publicznych. W ciągu dwóch-trzech lat wydatki zostały zmniejszone o ponad 10 proc. PKB! Zapoczątkowało to długotrwałą ekspansję, dającą profity do dziś. Litwa zrobiła to samo. Gdy po kryzysie rosyjskim deficyt budżetowy i płatności bieżące rosły w katastrofalnym tempie, rząd premiera Gediminasa Vagnoriusa zdecydował się na wspomniany "manewr irlandzki", a następny rząd kontynuował tę politykę. I znowu nie trzeba było długo czekać. Wzrost gospodarczy wkrótce przyspieszył, a w latach 2003-2004 wynosił już przeciętnie ponad 7 proc.Warto przy okazji zwrócić na to uwagę, że kroki podjęte przez Irlandię dawniej, a przez Litwę niedawno, podważają lewicową keynesowską ortodoksję. Zamiast załamania gospodarki w następstwie cięć budżetowych - czym zawsze straszą nas keynesowscy majsterkowicze - mamy gospodarcze przyspieszenie. W języku ekonomii liberalnej nazywa się to restryktywną ekspansją fiskalną. Jej podstawą jest świadomość podatników, że duże deficyty budżetowe dziś oznaczają wyższe podatki jutro. Dlatego gospodarstwa domowe, zamiast wydawać więcej, wydają mniej, bo chcą uniknąć zbyt gwałtownego spadku konsumpcji w przyszłości, gdy przyjdzie im płacić wyższe podatki. I - o dziwo! - wcale nie potrzebują do tego prof. Jerzego Hausnera, żeby ich pouczał o zaletach mniejszych wydatków publicznych. Pod względem dyscypliny budżetowej w ostatnich sześciu-ośmiu latach najgorzej zaprezentowali się (licząc od końca) Czesi, Węgrzy i Polacy. Odetchnąłem, że nie jesteśmy najgorsi, ale to było minimum minimorum powodów do radości, że jest (czasami!) ktoś gorszy.
Case studies z flagą
Trochę lepiej wypadliśmy w analizie zmian systemów zabezpieczenia społecznego. Chociaż w case studies (czyli przykładach najlepszych rozwiązań) nas także nie było, to jednak wymieniano nas - w odniesieniu do systemu emerytalnego i systemu opieki zdrowotnej - wśród eksperymentatorów. Ze znanym wynikiem - lepszym w wypadku systemu emerytalnego, dużo gorszym w wypadku opieki zdrowotnej, ale jednak wśród reformatorów.
Niemniej zazdrość brała, gdy w dyskusji nad modelami i praktyką systemów opieki zdrowotnej na moje pytanie: "Jak to się dzieje, że na Węgrzech nie ma groźby załamania systemu w wyniku bankructw szpitali, a długi nie przekraczają 5 proc. wydatków?", usłyszałem, że dbają o to władze municypalne. Zapytałem dlaczego, ponieważ u nas wspierają one zadłużone szpitale i peregrynują do stolicy województwa, następnie do Warszawy, walcząc o pieniądze dla swoich. Okazało się jednak, że zależy to od przyjętych rozwiązań. Na Węgrzech dostawca, który nie otrzyma pieniędzy od szpitala, składa fakturę w urzędzie miasta i automatycznie jest dokonywany przelew na jego konto (bez komornika!). Władze miasta, wiedząc, że zabraknie im pieniędzy na planowane wydatki, interweniują natychmiast, mianując nowego dyrektora, i ustanawiają pełnomocnika w urzędzie, bez którego parafki nie można kupić nawet rolki papieru toaletowego.
I mechanizm działa! U nas natomiast personel strajkuje, a pożal się Boże politycy uchwalają przepisy, w myśl których komornicy nie mają prawa egzekucji wyroków sądowych wobec szpitali! Przypomina się tu zawsze aktualny Edward Dziewoński, który 30 lat temu pytał: "Czy to my Marsjany, czy to my Wenusy, bo jak kto co zrobi, jak kto głową ruszy, zaraz się pytają wszyscy przerażeni, czy on aby jest z tej ziemi".
Linia górą
Podczas łańcuckiej konferencji Towarzystwa Ekonomistów Polskich i Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie w kolejnych sesjach przedstawiono cztery tzw. studia przypadku nowych członków unii, którzy w tym czy innym aspekcie reform wykazali się sukcesami. Niestety, wśród "sukcesmenów" nie było Polski, nie przedstawiono ani jednego polskiego przykładu. Reformy podatkowe wywołały wiele pytań i komentarzy. Nie dziwota. W końcu w tej dziedzinie dzieje się najwięcej w naszej części Europy. Wszyscy zasypali gradem pytań autora referatu przedstawiającego słowackie reformy podatkowe. Zasada "3x19" (PIT, CIT i VAT) jest tam już rzeczywistością od stycznia ubiegłego roku i są już tego pierwsze efekty. Wbrew oczekiwaniom przeciwników liniowego - pozytywne. Po pierwsze, wbrew tradycyjnej lewicowej propagandzie, nie stracili na tym najubożsi płacący najniższe podatki. Na Słowacji najniższa stawka wynosiła 10 proc., więc było to bardzo trudne, ale reformatorzy poradzili sobie i z tym problemem, wprowadzając wysoką kwotę wolną od podatku (indeksowaną według wskaźnika inflacji). Po drugie, nie sprawdziły się strachy, że zabraknie pieniędzy na "socjal". Warunkiem wprowadzenia reform była neutralność dochodowa budżetu, czyli mówiąc językiem współczesnym, "kasa" miała się nie zmienić. I nie zmieniła się! Trochę mniej wpłynęło z jednych podatków, trochę więcej z drugich, ale - jak śpiewał kiedyś Jan Kaczmarek - "bilans musi wyjść na zero". I wyszedł. Reforma stała się sukcesem, bo i wzrost PKB przyspieszył w stosunku do lat poprzednich, przekraczając 5 proc. w skali roku. To, że Słowacja odniosła sukces, może dziwić socjalistów i malkontentów, natomiast nie dziwi wcale autora tekstu. W końcu Estonia wprowadziła liniowy PIT już w 1994 r. i od tego czasu jej gospodarka rośnie w przeciętnym tempie przekraczającym 5 proc. rocznie. Estonia zrobiła jeszcze więcej. Gdy my wprowadzaliśmy z wielkimi fanfarami 19-procentowy CIT, oni już mieli od trzech lat CIT wynoszący zero procent! A jest jeszcze Łotwa, a także Litwa - również "liniowcy". Tymczasem Polska maszeruje w stronę sklerotycznej starej Europy. Nie dość, że mamy wysokie podatki, to jeszcze ciągle podejmuje się próby ich podwyższania.
Manewr polski
Niezwykle ciekawe dyskusje toczono na temat dyscypliny finansów publicznych. Tutaj niekwestionowanym liderem jest Litwa. Kraj powtórzył "manewr irlandzki" z drugiej połowy lat 80., kiedy Irlandia, będąc pod ścianą, zdecydowała się na radykalne cięcia wydatków publicznych. W ciągu dwóch-trzech lat wydatki zostały zmniejszone o ponad 10 proc. PKB! Zapoczątkowało to długotrwałą ekspansję, dającą profity do dziś. Litwa zrobiła to samo. Gdy po kryzysie rosyjskim deficyt budżetowy i płatności bieżące rosły w katastrofalnym tempie, rząd premiera Gediminasa Vagnoriusa zdecydował się na wspomniany "manewr irlandzki", a następny rząd kontynuował tę politykę. I znowu nie trzeba było długo czekać. Wzrost gospodarczy wkrótce przyspieszył, a w latach 2003-2004 wynosił już przeciętnie ponad 7 proc.Warto przy okazji zwrócić na to uwagę, że kroki podjęte przez Irlandię dawniej, a przez Litwę niedawno, podważają lewicową keynesowską ortodoksję. Zamiast załamania gospodarki w następstwie cięć budżetowych - czym zawsze straszą nas keynesowscy majsterkowicze - mamy gospodarcze przyspieszenie. W języku ekonomii liberalnej nazywa się to restryktywną ekspansją fiskalną. Jej podstawą jest świadomość podatników, że duże deficyty budżetowe dziś oznaczają wyższe podatki jutro. Dlatego gospodarstwa domowe, zamiast wydawać więcej, wydają mniej, bo chcą uniknąć zbyt gwałtownego spadku konsumpcji w przyszłości, gdy przyjdzie im płacić wyższe podatki. I - o dziwo! - wcale nie potrzebują do tego prof. Jerzego Hausnera, żeby ich pouczał o zaletach mniejszych wydatków publicznych. Pod względem dyscypliny budżetowej w ostatnich sześciu-ośmiu latach najgorzej zaprezentowali się (licząc od końca) Czesi, Węgrzy i Polacy. Odetchnąłem, że nie jesteśmy najgorsi, ale to było minimum minimorum powodów do radości, że jest (czasami!) ktoś gorszy.
Case studies z flagą
Trochę lepiej wypadliśmy w analizie zmian systemów zabezpieczenia społecznego. Chociaż w case studies (czyli przykładach najlepszych rozwiązań) nas także nie było, to jednak wymieniano nas - w odniesieniu do systemu emerytalnego i systemu opieki zdrowotnej - wśród eksperymentatorów. Ze znanym wynikiem - lepszym w wypadku systemu emerytalnego, dużo gorszym w wypadku opieki zdrowotnej, ale jednak wśród reformatorów.
Niemniej zazdrość brała, gdy w dyskusji nad modelami i praktyką systemów opieki zdrowotnej na moje pytanie: "Jak to się dzieje, że na Węgrzech nie ma groźby załamania systemu w wyniku bankructw szpitali, a długi nie przekraczają 5 proc. wydatków?", usłyszałem, że dbają o to władze municypalne. Zapytałem dlaczego, ponieważ u nas wspierają one zadłużone szpitale i peregrynują do stolicy województwa, następnie do Warszawy, walcząc o pieniądze dla swoich. Okazało się jednak, że zależy to od przyjętych rozwiązań. Na Węgrzech dostawca, który nie otrzyma pieniędzy od szpitala, składa fakturę w urzędzie miasta i automatycznie jest dokonywany przelew na jego konto (bez komornika!). Władze miasta, wiedząc, że zabraknie im pieniędzy na planowane wydatki, interweniują natychmiast, mianując nowego dyrektora, i ustanawiają pełnomocnika w urzędzie, bez którego parafki nie można kupić nawet rolki papieru toaletowego.
I mechanizm działa! U nas natomiast personel strajkuje, a pożal się Boże politycy uchwalają przepisy, w myśl których komornicy nie mają prawa egzekucji wyroków sądowych wobec szpitali! Przypomina się tu zawsze aktualny Edward Dziewoński, który 30 lat temu pytał: "Czy to my Marsjany, czy to my Wenusy, bo jak kto co zrobi, jak kto głową ruszy, zaraz się pytają wszyscy przerażeni, czy on aby jest z tej ziemi".
Więcej możesz przeczytać w 17/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.