Europejski socjalizm zabije euro? Podczas tegorocznych wakacji w Niemczech do łask wrócą wycofane oficjalnie z obiegu marki. Po wrzuceniu monety o nominale jednej marki - zamiast jak dotychczas jednego euro - rozmowa z niemieckich automatów telefonicznych będzie tańsza o połowę (za markę w banku można bowiem uzyskać około 50 eurocentów).
W Europie najpierw traktowano tę wiadomość jako zabawną ciekawostkę. W tym, że Niemcom w kwestii wspólnej waluty daleko do żartów, utwierdził niemiecki magazyn "Stern", który ujawnił, że przedstawiciele rządu i Bundesbanku na tajnym spotkaniu rozważali możliwość rezygnacji Niemiec z udziału w europejskiej unii monetarnej. Jeszcze dalej poszedł Roberto Maroni, minister finansów Włoch, oświadczając w wywiadzie opublikowanym przez dziennik "La Repubblica", że Włochy powinny rozważyć wycofanie się z unii walutowej i powrót do lira. Wprawdzie minister finansów Niemiec Hans Eichel i prezes Bundesbanku Axel Weber pospieszyli z zaprzeczeniami sensacyjnych doniesień, a włoskie koła rządowe określiły poglądy Maroniego jako "prywatne", to jednak w świat poszedł wyraźny sygnał. Niemcy i Włochy (a niemal jest pewne, że dołączy do nich Francja) mają zamiar unicestwić ideę wspólnego europejskiego pieniądza, którą same stworzyły!
Kto jest winny? Winnymi nie mogą być przecież Schroeder, Berlusconi i Chirac. Przyczyna niepowodzenia musi tkwić gdzie indziej i najlepiej znaleźć takiego winnego, który nie będzie się mógł bronić. Euro do tego świetnie się nadaje. Nakładane przez traktat z Maastricht reguły wspólnej waluty nie pozwalają na to, by deficyt budżetowy przekraczał 3 proc. PKB, czyli pozbawiają przywódców największych europejskich państw przywileju wydawania nie istniejących pieniędzy. A skoro Komisja Europejska i Europejski Bank Centralny pozostały głuche na apel wygłoszony przez Schroedera w styczniu, aby znieść - przynajmniej w stosunku do Niemiec - owe "drakońskie" ograniczenia, Niemcom nie pozostało nic innego, jak tylko straszyć wycofaniem się ze wspólnej waluty. Straszyć nawet kosztem kompromitacji wobec świata, bo przecież każdemu obserwatorowi musi się nasunąć porównanie narzekań na krzywdę, jaką wyrządza euro, do zaklinania deszczu przez plemiona afrykańskie. Takie wudu, jak wiadomo, pogody nie zmienia, a co najwyżej - krótkookresowo - poprawia samopoczucie tańcujących.
Kto więc ponosi rzeczywistą winę za kryzys euro? Ani Niemcy, ani Francuzi, ani Włosi nie chcą zauważyć, że to oni już od kilku lat sami zaczęli unicestwiać europejską walutę, prowadząc katastrofalnie złą politykę gospodarczą. To oni są winni.
Ojcowie likwidatorzy?
Z badań wynika, że 56 proc. obywateli Niemiec chciałoby powrotu do niemieckiej marki. Bundestag już zamówił raport na temat prawnych konsekwencji wycofania się z euro! Dla Niemców telefonujących w wakacje o połowę taniej euro będzie się kojarzyć jeszcze bardziej niż obecnie z rozwiązaniem mniej dla nich korzystnym. W krajach strefy euro na porządku dziennym są bowiem narzekania (słuszne!) na wzrost cen po wprowadzeniu wspólnej waluty, a w Holandii był to jeden z powodów odrzucenia w referendum eurokonstytucji.
Sensacyjna wiadomość o tym, że Niemcy mogą porzucić euroland, zachwiała notowaniami euro, choć została zdementowana przez uczestników kontrowersyjnego spotkania. Nie ulega jednak kwestii, że - niezależnie od ich intencji i treści spotkania - wspólna europejska waluta od dłuższego czasu przeżywa kryzys. Jeśli nadal będzie brakować sensownych prób wyjścia z niego, to euro może się załamać i trafić do kosza - w ślad za projektem unijnej konstytucji. Dotychczas - zdaniem prof. Pedro Schwartza, jednego z dyrektorów brukselskiego Centre for European Policy Studies i autora książki "The Euro As Politics" (Euro jako polityka) - wspólna waluta europejska jest bowiem nie tyle środkiem ułatwiającym funkcjonowanie gospodarki, ile politycznym projektem.
Grzech pierworodny
Euro znalazło się w portfelach trzy lata temu i szybko stało się najbardziej widoczną, dobitną manifestacją wspólnoty europejskiej. Nareszcie konsumenci mogli naprawdę swobodnie podróżować po Europie bez konieczności nieustannego wymieniania walut. Wprowadzenie euro było zwieńczeniem jednolitego rynku. Krokiem w dobrym kierunku, zmierzającym do umocnienia więzi gospodarczych na kontynencie i zwiększenia prosperity. Wspólny pieniądz od początku był jednak obciążony ciężkim grzechem pierworodnym. Zabrakło zgody państw przystępujących do eurolandu na prowadzenie skoordynowanej zdrowej polityki gospodarczej, która mogłaby zagwarantować euro trwały sukces. Zabrakło polityka, który krzyknąłby - niczym Bill Clinton - gospodarka, eurogłupcze! To m.in. z tego powodu trzy państwa (Wielka Brytania, Szwecja i Dania) ówczesnej, liczącej 15 członków, UE zrezygnowały z wprowadzenia euro.
Wielka Brytania ma ponad dwa razy większy wzrost gospodarczy, niż wynosi on przeciętnie w eurolandzie i ponaddwukrotnie mniejsze bezrobocie. Jej wzrost gospodarczy kontrastuje z kondycją Niemiec i Francji, państw, które miały być lokomotywą strefy euro, a także Włoch. "Lokomotywa" od dłuższego czasu stoi na stacji i ciężko dyszy. Strefa euro wraz z nią przeżywa stagnację. Jak pokazują dane Eurostatu, drugi kwartał z rzędu spada w niej produkcja przemysłowa. Najgorzej mają się obecnie Włochy - przez lata włoskie firmy utrzymywały konkurencyjność na zagranicznych rynkach dzięki niskiemu, stale dewaluowanemu kursowi lira. Po wprowadzeniu euro było to już niemożliwe. Wysoki kurs euro, gdy gospodarka kuleje, jest zaporą dla eksportu. Włochy odnotowują tzw. ujemny wzrost gospodarczy, nie mogąc się zdobyć na gruntowne reformy strukturalne, które pomogłyby na przykład obniżyć koszty pracy. Podobnych kroków nie podejmuje się też we Francji i Niemczech. W rezultacie wszystkie te kraje obawiają się konkurencyjności nowych członków unii.
Nic dziwnego, że premier Wielkiej Brytanii Tony Blair wycofał się z wcześniejszej deklaracji, że zamierza wprowadzić swój kraj do unii monetarnej. Jako jedyny przywódca dużego państwa unijnego nie tamował obywatelom nowych krajów UE dostępu do rynku pracy. Brytyjczycy obawiają się za to m.in. konsekwencji zrównania stóp procentowych z eurolandem. W Wielkiej Brytanii są one obecnie ponaddwukrotnie wyższe niż na kontynencie, który ma stopy procentowe dostosowane do realiów stagnacji, a nie rozwoju. Zmniejszenie kosztów kredytów w Wielkiej Brytanii wskutek obniżki stóp procentowych do poziomu strefy euro mogłoby wywołać na wyspach inflację. - Przyjęcie przez Wielką Brytanię euro znacząco osłabiłoby presję konkurencyjną na Europejski Bank Centralny i spowodowałoby spadek bogactwa w całej unii - twierdzi prof. Schwartz.
Wirtualni strażnicy
Na straży jakości wspólnej waluty miały stać Europejski Bank Centralny oraz tzw. pakt stabilizacji i rozwoju. Dokument ten określał dla państw strefy euro dopuszczalne pułapy, na przykład deficytu budżetowego (nie może być wyższy niż 3 proc. PKB) czy długu publicznego (nie może być wyższy niż 60 proc. PKB). W wypadku ich przekroczenia krajom, które się tego dopuściły, groziły kary finansowe. Pakt okazał się jednak bytem czysto wirtualnym. Grecja posunęła się do daleko idącej "kreatywnej księgowości", byleby tylko dostać się do eurolandu. W ubiegłym roku jej deficyt budżetowy dwukrotnie przekroczył normę. W ślady Greków szybko poszli inni. Pięć z dwunastu państw nie przestrzega ograniczeń zawartych w pakcie. Gdy jego wymogi złamała Portugalia, została ukarana. Kiedy to samo uczyniły największe państwa wspólnoty: Francja i Niemcy, a także Włochy, sankcje przewidziane w pakcie przestały działać - pod naciskiem tych państw (łącznie przynoszą 70 proc. PKB całego eurolandu). Pakt stał się więc tylko świstkiem, podobnie jak większość dokumentów przewidujących uzdrowienie gospodarcze w UE - w tym przede wszystkim agenda lizbońska, którą chyba ostatecznie dobiło odrzucenie dyrektywy o swobodzie świadczenia usług (usługi dają ponad połowę miejsc pracy i dochodów w UE).
Właśnie z powodu braku reform euro - wbrew temu, co mówi Jean-Claude Trichet, prezes Europejskiego Banku Centralnego - nie jest obecnie wcale najlepszym narzędziem kreowania wzrostu gospodarczego i nowych miejsc pracy. Poza rozszerzeniem, które ma szansę zdynamizować pogrążoną w marazmie unię, wszystkie większe przedsięwzięcia UE ostatnich lat, włącznie z euro, są zbyt oderwane od rzeczywistości. Dzwonek alarmowy w sprawie euro, jaki włączyli Niemcy i Włosi, jest ostrzeżeniem, że przywódcy państw unijnych (przede wszystkim Włoch i Niemiec!) jak najszybciej powinni z powrotem sprowadzić integrację, zdominowaną w ostatnich latach przez mętne projekty polityczne, na twardy grunt gospodarczych realiów. Czego zapewne w związku ze zbliżającymi się niemal wszędzie wyborami nie zrobią. Ani Auf Wiedersehen, ani au revoir ani arrivederci powiedziane euro nie uzdrowi jednak żadnej z kulejących europejskich gospodarek.
Więcej możesz przeczytać w 23/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.