Ukraina stała się pierwszą ofiarą odrzucenia eurokonstytucji W nocy po ogłoszeniu wyników referendum konstytucyjnego w Holandii kanclerz Gerhard Schroeder chwycił za telefon, by namawiać Holendrów, Francuzów, a także Belgów i Włochów do ogłoszenia, że powołują właśnie "twarde jądro Europy". Wprawdzie rozmówcy zbyli szykującego się do politycznej emerytury kanclerza grzecznym "poczekajmy", ale dzięki jego inicjatywie wyszło szydło z konstytucyjnego worka. Pomysł utrwalenia niemiecko-francuskiego dyrektoriatu był w traktacie konstytucyjnym sprytnie schowany za setkami paragrafów i skomplikowanych zapisów. Zirytowany odrzuceniem projektu kanclerz niezbyt zręcznie ujawnił intencje konstytucjonalistów.
Pojawiła się też cała lista projektów rozwiązania kryzysu politycznego, który dla Unii Europejskiej wynika z traktatowej euroklapy. W Polsce Aleksander Smolar wymyślił, że zasadnicze rozwiązania konstytucyjne dotyczące m.in. wspólnej polityki zagranicznej można wprowadzić na drodze umów międzyrządowych nie wymagających ratyfikacji. Chór biadających nad upadkiem traktatu oskarża teraz władze Francji i Holandii, że bez sensu poddały dokument pod referendum, choć można było przegłosować go w parlamencie. Najgłośniej krzyczą ci, którzy wcześniej dowodzili, iż traktat "likwiduje deficyt demokracji w Europie". Wykładnię demokratycznego myślenia dała w jednym z programów telewizyjnych naczelna euroentuzjastka III RP, Róża Thun, oburzając się, że to wcale nie Francuzi odrzucili traktat, "lecz 55 proc." Francuzów, którzy nic z niego nie zrozumieli. Jeżeli cierpimy na deficyt demokracji rozumianej jako podejmowanie jedynie słusznych decyzji pod dyktando awangardy, to chciałbym, byśmy tak cierpieli jak najdłużej. I znowu konkluzją może być krótkie: "wyszło szydło z worka".
Moda na eurosceptycyzm
Wyszło i nie daje się schować, bo nagle okazuje się, że zaplanowane na 10 lipca referendum w Luksemburgu, które miało być potwierdzeniem ogólnoeuropejskiego entuzjazmu dla jedynie słusznego traktatu, staje pod znakiem zapytania. Broń Boże nie dlatego, że premier Jean-Claude Juncker, który pouczał niedawno Francuzów, co jest "właściwym" wynikiem głosowania, zmienił zdanie. Okazuje się, że poparcie dla eurokonstytucji spada w Luksemburgu na łeb, na szyję. Jeśli spadnie poniżej 50 proc., to dowiemy się, iż nie należy głosować, gdyż wszystko jest przesądzone. Decyzja Francuzów i Holendrów była niczym okrzyk "król jest nagi" w baśni Andersena. Obywatele Europy zorientowali się, że można powiedzieć "nie" pomysłom wyalienowanych elit. Przytomne stwierdzenie duńskiego premiera Andersa Fogha Rasmussena: "Byłoby bezsensem pytanie Duńczyków o zdanie w sprawie traktatu, który musielibyśmy potem zmienić. Nie zgodzę się na to", zderza się z apelami prezydenta Chiraca o kontynuowanie procesu ratyfikacji i próbami kombinacji politycznych podejmowanymi przez Gerharda Schroedera.
Przy okazji z worka wychodzi kolejne szydło. Otóż zapis eurokonstytucji mówiący, że "należy przedyskutować" dalsze działania, jeśli pięć krajów nie ratyfikuje konstytucji, jest z założenia absurdalny, bo dokument musi być przyjęty jednomyślnie przez wszystkie państwa członkowskie. Autorzy traktatu wiedzieli jednak, że w Europie są równi i równiejsi. Nie przewidzieli, biedacy, że dokument zostanie odrzucony we Francji. Bo Duńczyków czy Irlandczyków, nie mówiąc już o nowych członkach, jakoś by się zmusiło do przeprowadzenia ponownego referendum. Teraz kombinowanie jest utrudnione, bo w zgodnej opinii ekspertów ponowne poddanie traktatu pod głosowanie we Francji zakończyłoby się dużo wyraźniejszym sukcesem jego przeciwników.
Eurokrętacze nie złożyli jeszcze broni, mimo że traktat znalazł się tam, dokąd odsyłaliśmy go wspólnie z brytyjskim "The Economist", czyli w koszu. Próbują działać wbrew logice, kombinując a to nad czasowym "zamrożeniem" ratyfikacji, a to nad wydzieleniem części nie wymagającej ratyfikacji i uchwaleniem "Nicei plus", a to nad kosmetycznymi poprawkami, po których dokument będzie wyglądał niczym staruszka po liftingu.
Pomnik nieznanego hydraulika
Logika wskazywałaby UE dwie drogi. Pierwszą byłoby wstrzymanie procesu rozszerzania i zaprzęgnięcie polityków do kolejnych negocjacji. Tak są odczytywane decyzje Francuzów i Holendrów. Przeciwnicy dalszego rozszerzania już zabierają się do budowy pomnika nieznanego hydraulika z Polski, który niczym Jan Sobieski obronił Europę przed Turkami. Mieszkańcy "starej" Europy boją się bowiem konsekwencji rozszerzenia. Ich socjalistyczno-emerytalny światopogląd każe się obawiać konkurencji w kolejce po zapomogi socjalne i nie pozwala dostrzec, że to nowi członkowie wnoszą do unii gospodarczą dynamikę.
Ukarać Ukrainę
Drugą drogą, o wiele bardziej logiczną, byłoby przyspieszenie rozszerzania UE, przyjęcie Ukrainy, zostawienie wolnego fotela dla Białorusi, załatwienie sprawy Turcji i Izraela (pozytywnie lub negatywnie). Następnie stwierdzenie, że UE objęła cały obszar cywilizacji europejskiej, że na 20 lat kończymy dyskusje o poszerzaniu. Aby takie decyzje podjąć, Europa Chiraca, Schroedera i Kwaśniewskiego musiałaby się jednak stać Europą Adenauera, Clemenceau czy Piłsudskiego. Urzędników od polityki musieliby zastąpić wizjonerzy i przywódcy. Takich na razie w Europie nie widać.
Widać za to pierwsze ofiary paniki po odrzuceniu konstytucji. Nie przypadkiem prezydent Wiktor Juszczenko na spotkaniu w stolicy Kazachstanu zapewnił Rosjan,
iż Ukraina jest gotowa nadal rozmawiać o wstąpieniu do Wspólnej Przestrzeni Gospodarczej Wspólnoty Niepodległych Państw. To powrót do polityki Kuczmy - alarmują prozachodnio nastawieni Ukraińcy. Pytanie jednak, co ma robić Juszczenko, kiedy oprócz pięknych słów z UE nie płyną żadne konkrety. A Władimir Putin już straszy go ponaddwukrotną podwyżką cen gazu i ropy. Z żałośliwego zawodzenia po upadku eurokonstytucji prezydent Ukrainy odczytał - obawiam się, że trafnie - iż jego kraj będzie wygodną ofiarą do złożenia na ołtarzu europejskiej pseudojedności.
Kilka dni po pogrzebaniu traktatu konstytucyjnego pękła tama politycznej poprawności. Okazało się, że w mediach jest silna grupa przeciwników traktatu. Wcześniej nie wypadało mówić o narodowych interesach, skrywając je za zasłoną europejskiego frazesu. Także w Polsce warto zrozumieć prostą prawdę, iż UE jeszcze długo nie stanie się superpaństwem, pozostając wszakże forum uzgadniania narodowych interesów i obszarem wolnego handlu. To i tak dużo. Zwłaszcza że zamiast gardłować o konstytucji i wspólnych korzeniach greckich, bo przecież nie chrześcijańskich, można wykazać, że rozszerzenie było dobrym interesem dla całej Europy. Co więcej, że takim interesem będzie przyjęcie Ukrainy. Konstytucyjna euroklapa - wbrew opinii prof. Pawła Dembińskiego opublikowanej w "Rzeczpospolitej" - nie dowodzi, "że Europa egoizmów nie ma przyszłości". Przyszłości nie ma Europa zapominająca o istnieniu narodów i narodowych interesów.
Eurochabeta wyborcza
To przy okazji lekcja dla Polaków. Na eurokonstytucyjnej chabecie usiłowali dojechać do Sejmu polscy postkomuniści. Mimo wszystko zwolenników eurokonstytucji jest w Polsce więcej niż zwolenników SLD i Partii Demokratycznej, więc oba ugrupowania, korzystając z faktu, że są u władzy, chcą zamydlić oczy obywatelom, głosząc: "Europa to my". Liczą, że dzięki referendum przeczołgają się przez próg wyborczy. To nie tylko cynizm i zimne rachuby. Przywódcy tych nurtów tym razem działają zgodnie z własnymi przekonaniami. Od dawna ich marzeniem było pozbycie się koszmarnej wizji, że naród polski będzie mógł decydować. Decyzje powinny zapadać w gronie "ludzi mądrych", którzy konwersując w Brukseli, wiedzą lepiej, co dobre. Dołączają do nich zwolennicy wspólnej polityki zagranicznej UE, walczący z polską "nieodpowiedzialnością". Osamotnienie Ukrainy i spadające poparcie dla członkostwa w UE na Bałkanach dowodzą jednak, że tylko "nieodpowiedzialna" obrona własnych interesów daje szanse na sukces. Nasz interes to nie referendum, lecz utrzymanie otwartych drzwi do UE. A to, czy pozostaną otwarte, zależy od dogadania się z przeciwnikami eurokonstytucji.
Moda na eurosceptycyzm
Wyszło i nie daje się schować, bo nagle okazuje się, że zaplanowane na 10 lipca referendum w Luksemburgu, które miało być potwierdzeniem ogólnoeuropejskiego entuzjazmu dla jedynie słusznego traktatu, staje pod znakiem zapytania. Broń Boże nie dlatego, że premier Jean-Claude Juncker, który pouczał niedawno Francuzów, co jest "właściwym" wynikiem głosowania, zmienił zdanie. Okazuje się, że poparcie dla eurokonstytucji spada w Luksemburgu na łeb, na szyję. Jeśli spadnie poniżej 50 proc., to dowiemy się, iż nie należy głosować, gdyż wszystko jest przesądzone. Decyzja Francuzów i Holendrów była niczym okrzyk "król jest nagi" w baśni Andersena. Obywatele Europy zorientowali się, że można powiedzieć "nie" pomysłom wyalienowanych elit. Przytomne stwierdzenie duńskiego premiera Andersa Fogha Rasmussena: "Byłoby bezsensem pytanie Duńczyków o zdanie w sprawie traktatu, który musielibyśmy potem zmienić. Nie zgodzę się na to", zderza się z apelami prezydenta Chiraca o kontynuowanie procesu ratyfikacji i próbami kombinacji politycznych podejmowanymi przez Gerharda Schroedera.
Przy okazji z worka wychodzi kolejne szydło. Otóż zapis eurokonstytucji mówiący, że "należy przedyskutować" dalsze działania, jeśli pięć krajów nie ratyfikuje konstytucji, jest z założenia absurdalny, bo dokument musi być przyjęty jednomyślnie przez wszystkie państwa członkowskie. Autorzy traktatu wiedzieli jednak, że w Europie są równi i równiejsi. Nie przewidzieli, biedacy, że dokument zostanie odrzucony we Francji. Bo Duńczyków czy Irlandczyków, nie mówiąc już o nowych członkach, jakoś by się zmusiło do przeprowadzenia ponownego referendum. Teraz kombinowanie jest utrudnione, bo w zgodnej opinii ekspertów ponowne poddanie traktatu pod głosowanie we Francji zakończyłoby się dużo wyraźniejszym sukcesem jego przeciwników.
Eurokrętacze nie złożyli jeszcze broni, mimo że traktat znalazł się tam, dokąd odsyłaliśmy go wspólnie z brytyjskim "The Economist", czyli w koszu. Próbują działać wbrew logice, kombinując a to nad czasowym "zamrożeniem" ratyfikacji, a to nad wydzieleniem części nie wymagającej ratyfikacji i uchwaleniem "Nicei plus", a to nad kosmetycznymi poprawkami, po których dokument będzie wyglądał niczym staruszka po liftingu.
Pomnik nieznanego hydraulika
Logika wskazywałaby UE dwie drogi. Pierwszą byłoby wstrzymanie procesu rozszerzania i zaprzęgnięcie polityków do kolejnych negocjacji. Tak są odczytywane decyzje Francuzów i Holendrów. Przeciwnicy dalszego rozszerzania już zabierają się do budowy pomnika nieznanego hydraulika z Polski, który niczym Jan Sobieski obronił Europę przed Turkami. Mieszkańcy "starej" Europy boją się bowiem konsekwencji rozszerzenia. Ich socjalistyczno-emerytalny światopogląd każe się obawiać konkurencji w kolejce po zapomogi socjalne i nie pozwala dostrzec, że to nowi członkowie wnoszą do unii gospodarczą dynamikę.
Ukarać Ukrainę
Drugą drogą, o wiele bardziej logiczną, byłoby przyspieszenie rozszerzania UE, przyjęcie Ukrainy, zostawienie wolnego fotela dla Białorusi, załatwienie sprawy Turcji i Izraela (pozytywnie lub negatywnie). Następnie stwierdzenie, że UE objęła cały obszar cywilizacji europejskiej, że na 20 lat kończymy dyskusje o poszerzaniu. Aby takie decyzje podjąć, Europa Chiraca, Schroedera i Kwaśniewskiego musiałaby się jednak stać Europą Adenauera, Clemenceau czy Piłsudskiego. Urzędników od polityki musieliby zastąpić wizjonerzy i przywódcy. Takich na razie w Europie nie widać.
Widać za to pierwsze ofiary paniki po odrzuceniu konstytucji. Nie przypadkiem prezydent Wiktor Juszczenko na spotkaniu w stolicy Kazachstanu zapewnił Rosjan,
iż Ukraina jest gotowa nadal rozmawiać o wstąpieniu do Wspólnej Przestrzeni Gospodarczej Wspólnoty Niepodległych Państw. To powrót do polityki Kuczmy - alarmują prozachodnio nastawieni Ukraińcy. Pytanie jednak, co ma robić Juszczenko, kiedy oprócz pięknych słów z UE nie płyną żadne konkrety. A Władimir Putin już straszy go ponaddwukrotną podwyżką cen gazu i ropy. Z żałośliwego zawodzenia po upadku eurokonstytucji prezydent Ukrainy odczytał - obawiam się, że trafnie - iż jego kraj będzie wygodną ofiarą do złożenia na ołtarzu europejskiej pseudojedności.
Kilka dni po pogrzebaniu traktatu konstytucyjnego pękła tama politycznej poprawności. Okazało się, że w mediach jest silna grupa przeciwników traktatu. Wcześniej nie wypadało mówić o narodowych interesach, skrywając je za zasłoną europejskiego frazesu. Także w Polsce warto zrozumieć prostą prawdę, iż UE jeszcze długo nie stanie się superpaństwem, pozostając wszakże forum uzgadniania narodowych interesów i obszarem wolnego handlu. To i tak dużo. Zwłaszcza że zamiast gardłować o konstytucji i wspólnych korzeniach greckich, bo przecież nie chrześcijańskich, można wykazać, że rozszerzenie było dobrym interesem dla całej Europy. Co więcej, że takim interesem będzie przyjęcie Ukrainy. Konstytucyjna euroklapa - wbrew opinii prof. Pawła Dembińskiego opublikowanej w "Rzeczpospolitej" - nie dowodzi, "że Europa egoizmów nie ma przyszłości". Przyszłości nie ma Europa zapominająca o istnieniu narodów i narodowych interesów.
Eurochabeta wyborcza
To przy okazji lekcja dla Polaków. Na eurokonstytucyjnej chabecie usiłowali dojechać do Sejmu polscy postkomuniści. Mimo wszystko zwolenników eurokonstytucji jest w Polsce więcej niż zwolenników SLD i Partii Demokratycznej, więc oba ugrupowania, korzystając z faktu, że są u władzy, chcą zamydlić oczy obywatelom, głosząc: "Europa to my". Liczą, że dzięki referendum przeczołgają się przez próg wyborczy. To nie tylko cynizm i zimne rachuby. Przywódcy tych nurtów tym razem działają zgodnie z własnymi przekonaniami. Od dawna ich marzeniem było pozbycie się koszmarnej wizji, że naród polski będzie mógł decydować. Decyzje powinny zapadać w gronie "ludzi mądrych", którzy konwersując w Brukseli, wiedzą lepiej, co dobre. Dołączają do nich zwolennicy wspólnej polityki zagranicznej UE, walczący z polską "nieodpowiedzialnością". Osamotnienie Ukrainy i spadające poparcie dla członkostwa w UE na Bałkanach dowodzą jednak, że tylko "nieodpowiedzialna" obrona własnych interesów daje szanse na sukces. Nasz interes to nie referendum, lecz utrzymanie otwartych drzwi do UE. A to, czy pozostaną otwarte, zależy od dogadania się z przeciwnikami eurokonstytucji.
Więcej możesz przeczytać w 23/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.