Kwaśniewski kontra Clinton? U Thant, pochodzący z Birmy sekretarz generalny ONZ, pomylił się. Świętując w latach 60. ćwierćwiecze istnienia Narodów Zjednoczonych, stwierdził, że organizacja ma dziesięć lat, by się zreformować. Potem przestanie istnieć. ONZ nie dość, że się nie zreformowała, to istnieje nadal.
Pierwszy zgłosił się Surakiart Sathirathai, wicepremier Tajlandii. Swoją kandydaturę wystawił półtora roku przed planowaną datą wyboru nowego szefa ONZ. Kofi Annan, którego kadencja upływa w przyszłym roku, w końcu - ale nie bezpośrednio - poparł Surakiarta. - Zgadzamy się co do jednego: kolej na Azję - mówił Annan. Zrobił to jednak po mianowaniu innego Tajlandczyka, Supachaia Panitchpakdiego, szefem UNCTAD - ONZ-owskiej agencji handlu i rozwoju. W ten sposób dyplomatycznie utrącił kandydaturę tajlandzkiego wicepremiera, bo nigdy w ONZ dwóch bardzo wysokich funkcji nie piastowały osoby tej samej narodowości. W tej sytuacji Surakiart raczej pozostaje bez szans. Kilka tygodni później, chcąc zyskać na czasie, tajlandzkiego wicepremiera mogły bez obaw poprzeć Chiny i Japonia.
Dziwny Azjata
Nowego sekretarza generalnego ONZ w przyszłym roku wybierze Rada Bezpieczeństwa. Zgodnie z niepisaną regułą co dwie kadencje, czyli co dziesięć lat, stanowisko przysługuje innemu regionowi świata. Po Kofim Annanie, pochodzącym z afrykańskiej Ghany, sekretarzem ma zostać Azjata. Co do tego w radzie panuje względna zgoda (potwierdziły to już Chiny i Rosja). Azja jest dziś najszybciej rozwijającą się częścią świata i miejscem, które skupia większość produkcji. Dlatego w Azji wyścig o stanowisko już się rozpoczął.
Mimo posunięcia Annana wicepremier Surakiart nadal chce kandydować. W Tajlandii budzi on mieszane uczucia. Prathoomporn Vajrasathira, profesor nauk politycznych na Uniwersytecie Chulalongkorn w Tajlandii, uważa jego kandydaturę za "dziwną". - Nie rozumiem, dlaczego to on powinien być kolejnym sekretarzem generalnym. Nie ma doświadczenia dyplomatycznego i prawie żadnego w ONZ - mówi. W promowanie Surakiarta zaangażował się premier Tahsin Shinawatra, czyniąc go z ministra spraw zagranicznych wicepremierem. W ten sposób - jak twierdzi premier - Surakiart będzie się mógł bardziej zaangażować w promocję swojej osoby. Rząd na ten cel zamierza wydać 1,5 mln bathów. Wicepremier nie opuszcza żadnych spotkań regionalnych - właśnie wybiera się na szczyt G-77 (stowarzyszenia zrzeszającego najbiedniejsze kraje). Zyskał poparcie ASEAN i rozpoczął lobbing w USA, co zresztą przysporzyło mu problemów. Tajlandzkie media ujawniły, że Surakiart naciskał ambasadora w USA, by wynajął wskazaną przez niego firmę PR, która ma "dostęp do uszu Dicka Cheneya". Za 40 tys. USD miesięcznie w odpowiednim momencie pracownicy firmy mieli wyszeptać nazwisko Surakiarta. Ambasador się nie zgodził, tłumacząc, że firma z wiceprezydentem USA ma niewiele wspólnego.
Podatek biletowy
Urząd sekretarza to - jak mawiają dyplomaci - "stopień przed prezydentem świata". Między mocarstwami rozegra się prawdziwa wojna, swoisty ring o stanowisko. Największy wpływ na ostateczną decyzję będą miały USA.
Amerykanie udowodnili to już dziewięć lat temu, kiedy kończyła się pierwsza kadencja egipskiego sekretarza Boutrosa Ghalego. Na jego ponowny wybór naciskały Rosja i Chiny. W Waszyngtonie budził jednak frustrację. Amerykanie zarzucali mu wciągnięcie ich w katastrofalną operację "budowania pokoju" w Somalii, stworzenie niejasnych struktur dowodzenia operacjami pokojowymi w Bośni (pełnomocnicy ONZ paraliżowali działania NATO) oraz pomysł podreperowania kasy ONZ przez nałożenie światowego podatku na bilety lotnicze. Czarę goryczy przelał raport potępiający Izrael po ostrzelaniu obozu libańskich uchodźców w Kanie. Bill Clinton przeforsował więc kandydaturę Kofiego Annana, mało wówczas znanego szefa wojskowych operacji utrzymania pokoju ONZ, który natychmiast stał się gwiazdą manhattańskich salonów. Kilka lat później okazało się, że choć Annan jest medialną gwiazdą, to kiepski z niego reformator - nie udało się zmniejszyć kosztów działania ONZ, ograniczyć biurokracji i przyspieszyć procesu decyzyjnego. Niedługo potem miały wyjść na jaw szczegóły dotyczące tego, jak jego syn Kojo - wykorzystując operacje ONZ - kontrolował handel iracką ropą, oraz opisy zachowań żołnierzy w afrykańskich misjach pokojowych. Dziś przeciw Annanowi - tak jak dziewięć lat temu przeciw Ghalemu - stoi duża część Kongresu.
Wśród waszyngtońskich publicystów krąży opinia, że dobrym kandydatem byłby Bill Clinton. Przemawia za tym kilka argumentów. Clinton doskonale sprawdza się w publicznych wystąpieniach, potrafi szybko nawiązywać kontakty, a jego twarz i nazwisko są rozpoznawalne na całym globie. Za byłym prezydentem przemawia też to, że od jakiegoś czasu jest w dużej zażyłości z rodziną Bushów. To dzięki pomysłowi GeorgeŐa W. Busha Clinton zajął się koordynacją pomocy humanitarnej ONZ dla krajów dotkniętych tsunami. Jak twierdzą wtajemniczeni, właśnie po to, by zdobyć w organizacji trochę doświadczenia.
Scenariusz roku 2008
Clinton będzie się mógł ubiegać o stanowisko tylko wtedy, gdy kraje azjatyckie nie wystawią kandydata możliwego do zaakceptowania przez całą Radę Bezpieczeństwa. Miałby spore szanse - wiele państw poparłoby go, by zrobić na złość Bushowi i neokonserwatystom. Przeciwnicy Clintona twierdzą, że nie do pomyślenia jest scenariusz roku 2008, w którym Bill jest sekretarzem generalnym ONZ, a Hillary startuje w wyborach prezydenckich i je wygrywa. - Decyzje o losach świata mogłyby zapadać pod małżeńską kołdrą - mówi William Rusher z Claremont Institute for the Study of Statesmanship and Political Philosophy. W tej sytuacji wiele krajów wolałoby postawić na kandydata z Europy Wschodniej, która tak jak Ameryka Północna (i Oceania) nie miała jeszcze "swojego" sekretarza. Dyplomaci w Waszyngtonie i Brukseli sugerują, że mógłby nim być Aleksander Kwaśniewski. Biały Dom wiele razy chwalił go za pomoc w rozwiązaniu kryzysu na Ukrainie i udział w kampanii irackiej. "Nie ukrywam, że szukam nowego adresu" - stwierdził niedawno Kwaśniewski. Europejski kandydat musiałby uzyskać poparcie Rosji, dla której każda krytyka pod jej adresem oznacza dyskwalifikację. Dlatego szans nie ma wymieniana wcześniej prezydent Łotwy Vaira Vike-Freiberga czy Vaclav Havel, który na dodatek ma problemy zdrowotne. Również dlatego Kwaśniewski unika cierpkich słów wobec Moskwy. - W porównaniu z Clintonem polski prezydent ma małe szanse - uważa Rusher. Według niego, większe szanse miałby Joschka Fischer, którego Rosja na pewno by zaakceptowała.
Zgodni jak Azjaci
By dyskusje dotyczące nowego sekretarza ONZ na dobre dotarły do Europy i USA, muszą się skłócić Azjaci. Wiele na to wskazuje. Niedawno grupa filipińskich parlamentarzystów, wspierana przez szefów zachodnich organizacji pozarządowych, w liście do Annana skrytykowała kandydaturę tajlandzkiego wicepremiera (za jego "stosunek wobec dyktatury w Birmie"). Z kolei rząd Sri Lanki ogłosił, że Chiny popierają Lankijczyka Jayantha Dhanapalę, byłego zastępcę sekretarza generalnego ds. rozbrojenia. Pojawiły się też inne egzotyczne nazwiska: Kishore Mahbubaniego, dyplomaty singapurskiego, Domingo Siazona i Ali Alatasa, byłych ministrów spraw zagranicznych Filipin i Indonezji, Ismaila Razaliego, malezyjskiego dyplomaty, Karima ChowdhuryŐego z Bangladeszu i Hindusa Shashi Tharoora. Walka zapowiada się ciekawie.
Prawie 40 lat temu Robert Jackson, australijski dyplomata, stwierdził, że reformę ONZ należałoby rozpocząć od wysadzenia wszystkiego w powietrze. Kto wie, może miał rację?
Dziwny Azjata
Nowego sekretarza generalnego ONZ w przyszłym roku wybierze Rada Bezpieczeństwa. Zgodnie z niepisaną regułą co dwie kadencje, czyli co dziesięć lat, stanowisko przysługuje innemu regionowi świata. Po Kofim Annanie, pochodzącym z afrykańskiej Ghany, sekretarzem ma zostać Azjata. Co do tego w radzie panuje względna zgoda (potwierdziły to już Chiny i Rosja). Azja jest dziś najszybciej rozwijającą się częścią świata i miejscem, które skupia większość produkcji. Dlatego w Azji wyścig o stanowisko już się rozpoczął.
Mimo posunięcia Annana wicepremier Surakiart nadal chce kandydować. W Tajlandii budzi on mieszane uczucia. Prathoomporn Vajrasathira, profesor nauk politycznych na Uniwersytecie Chulalongkorn w Tajlandii, uważa jego kandydaturę za "dziwną". - Nie rozumiem, dlaczego to on powinien być kolejnym sekretarzem generalnym. Nie ma doświadczenia dyplomatycznego i prawie żadnego w ONZ - mówi. W promowanie Surakiarta zaangażował się premier Tahsin Shinawatra, czyniąc go z ministra spraw zagranicznych wicepremierem. W ten sposób - jak twierdzi premier - Surakiart będzie się mógł bardziej zaangażować w promocję swojej osoby. Rząd na ten cel zamierza wydać 1,5 mln bathów. Wicepremier nie opuszcza żadnych spotkań regionalnych - właśnie wybiera się na szczyt G-77 (stowarzyszenia zrzeszającego najbiedniejsze kraje). Zyskał poparcie ASEAN i rozpoczął lobbing w USA, co zresztą przysporzyło mu problemów. Tajlandzkie media ujawniły, że Surakiart naciskał ambasadora w USA, by wynajął wskazaną przez niego firmę PR, która ma "dostęp do uszu Dicka Cheneya". Za 40 tys. USD miesięcznie w odpowiednim momencie pracownicy firmy mieli wyszeptać nazwisko Surakiarta. Ambasador się nie zgodził, tłumacząc, że firma z wiceprezydentem USA ma niewiele wspólnego.
Podatek biletowy
Urząd sekretarza to - jak mawiają dyplomaci - "stopień przed prezydentem świata". Między mocarstwami rozegra się prawdziwa wojna, swoisty ring o stanowisko. Największy wpływ na ostateczną decyzję będą miały USA.
Amerykanie udowodnili to już dziewięć lat temu, kiedy kończyła się pierwsza kadencja egipskiego sekretarza Boutrosa Ghalego. Na jego ponowny wybór naciskały Rosja i Chiny. W Waszyngtonie budził jednak frustrację. Amerykanie zarzucali mu wciągnięcie ich w katastrofalną operację "budowania pokoju" w Somalii, stworzenie niejasnych struktur dowodzenia operacjami pokojowymi w Bośni (pełnomocnicy ONZ paraliżowali działania NATO) oraz pomysł podreperowania kasy ONZ przez nałożenie światowego podatku na bilety lotnicze. Czarę goryczy przelał raport potępiający Izrael po ostrzelaniu obozu libańskich uchodźców w Kanie. Bill Clinton przeforsował więc kandydaturę Kofiego Annana, mało wówczas znanego szefa wojskowych operacji utrzymania pokoju ONZ, który natychmiast stał się gwiazdą manhattańskich salonów. Kilka lat później okazało się, że choć Annan jest medialną gwiazdą, to kiepski z niego reformator - nie udało się zmniejszyć kosztów działania ONZ, ograniczyć biurokracji i przyspieszyć procesu decyzyjnego. Niedługo potem miały wyjść na jaw szczegóły dotyczące tego, jak jego syn Kojo - wykorzystując operacje ONZ - kontrolował handel iracką ropą, oraz opisy zachowań żołnierzy w afrykańskich misjach pokojowych. Dziś przeciw Annanowi - tak jak dziewięć lat temu przeciw Ghalemu - stoi duża część Kongresu.
Wśród waszyngtońskich publicystów krąży opinia, że dobrym kandydatem byłby Bill Clinton. Przemawia za tym kilka argumentów. Clinton doskonale sprawdza się w publicznych wystąpieniach, potrafi szybko nawiązywać kontakty, a jego twarz i nazwisko są rozpoznawalne na całym globie. Za byłym prezydentem przemawia też to, że od jakiegoś czasu jest w dużej zażyłości z rodziną Bushów. To dzięki pomysłowi GeorgeŐa W. Busha Clinton zajął się koordynacją pomocy humanitarnej ONZ dla krajów dotkniętych tsunami. Jak twierdzą wtajemniczeni, właśnie po to, by zdobyć w organizacji trochę doświadczenia.
Scenariusz roku 2008
Clinton będzie się mógł ubiegać o stanowisko tylko wtedy, gdy kraje azjatyckie nie wystawią kandydata możliwego do zaakceptowania przez całą Radę Bezpieczeństwa. Miałby spore szanse - wiele państw poparłoby go, by zrobić na złość Bushowi i neokonserwatystom. Przeciwnicy Clintona twierdzą, że nie do pomyślenia jest scenariusz roku 2008, w którym Bill jest sekretarzem generalnym ONZ, a Hillary startuje w wyborach prezydenckich i je wygrywa. - Decyzje o losach świata mogłyby zapadać pod małżeńską kołdrą - mówi William Rusher z Claremont Institute for the Study of Statesmanship and Political Philosophy. W tej sytuacji wiele krajów wolałoby postawić na kandydata z Europy Wschodniej, która tak jak Ameryka Północna (i Oceania) nie miała jeszcze "swojego" sekretarza. Dyplomaci w Waszyngtonie i Brukseli sugerują, że mógłby nim być Aleksander Kwaśniewski. Biały Dom wiele razy chwalił go za pomoc w rozwiązaniu kryzysu na Ukrainie i udział w kampanii irackiej. "Nie ukrywam, że szukam nowego adresu" - stwierdził niedawno Kwaśniewski. Europejski kandydat musiałby uzyskać poparcie Rosji, dla której każda krytyka pod jej adresem oznacza dyskwalifikację. Dlatego szans nie ma wymieniana wcześniej prezydent Łotwy Vaira Vike-Freiberga czy Vaclav Havel, który na dodatek ma problemy zdrowotne. Również dlatego Kwaśniewski unika cierpkich słów wobec Moskwy. - W porównaniu z Clintonem polski prezydent ma małe szanse - uważa Rusher. Według niego, większe szanse miałby Joschka Fischer, którego Rosja na pewno by zaakceptowała.
Zgodni jak Azjaci
By dyskusje dotyczące nowego sekretarza ONZ na dobre dotarły do Europy i USA, muszą się skłócić Azjaci. Wiele na to wskazuje. Niedawno grupa filipińskich parlamentarzystów, wspierana przez szefów zachodnich organizacji pozarządowych, w liście do Annana skrytykowała kandydaturę tajlandzkiego wicepremiera (za jego "stosunek wobec dyktatury w Birmie"). Z kolei rząd Sri Lanki ogłosił, że Chiny popierają Lankijczyka Jayantha Dhanapalę, byłego zastępcę sekretarza generalnego ds. rozbrojenia. Pojawiły się też inne egzotyczne nazwiska: Kishore Mahbubaniego, dyplomaty singapurskiego, Domingo Siazona i Ali Alatasa, byłych ministrów spraw zagranicznych Filipin i Indonezji, Ismaila Razaliego, malezyjskiego dyplomaty, Karima ChowdhuryŐego z Bangladeszu i Hindusa Shashi Tharoora. Walka zapowiada się ciekawie.
Prawie 40 lat temu Robert Jackson, australijski dyplomata, stwierdził, że reformę ONZ należałoby rozpocząć od wysadzenia wszystkiego w powietrze. Kto wie, może miał rację?
Więcej możesz przeczytać w 23/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.