Rozmowa z DONALDEM TUSKIEM, liderem PO, kandydatem na prezydenta RP
Marcin Dzierżanowski: Czy szansa wygranej w pierwszej turze pana nie zdemoralizuje?
Donald Tusk: Cieszę się z kolejnych sondaży, ale nie wpadam w euforię. Będę dalej pracował, żeby przekonać do siebie Polaków, bo wiem, że wyborcy bywają kapryśni. Dobrze pamiętam, jakie poparcie miałem w sondażach jeszcze kilka tygodni temu.
- Gdyby jednak?
- To Polska zaoszczędzi kilkadziesiąt milionów złotych, bo tyle kosztuje jedna tura. Zresztą dzięki rezygnacji Włodzimierza Cimoszewicza tę pierwszą turę mamy jakby za sobą. Według sondaży, liczy się tylko dwóch kandydatów.
- A może tylko jeden?
- Od początku poważnie myślałem o wygranej, ale przyznam, że tempo, w jakim wzrosły moje notowania, jest dla mnie zaskoczeniem. W najśmielszych marzeniach nie liczyłem, że moja kampania okaże się tak skuteczna.
- A konkurenci tak słabi?
- Zwłaszcza Cimoszewicz. Po kandydacie lewicy spodziewałem się sprawności organizacyjnej i wielkiej determinacji w walce o zwycięstwo. Tymczasem on po prostu skapitulował!
- Co ta rejterada oznacza?
- Symboliczny upadek środowiska tworzonego przez ludzi aparatu postpezetpeerowskiego. Koniec epoki Aleksandra Kwaśniewskiego. Jeśli za cztery albo za osiem lat lewica wróci do polityki, będzie to już zupełnie inna formacja. Inna generacyjnie, nie obciążona piętnem przeszłości. To dla Polski dobra wiadomość.
- Nie odbije panu, gdy już zostanie pan prezydentem?
- Jak panu powiem, że mi nigdy nie odbija, to pan uzna, że właśnie mi odbiło. Wiele razy zarzucano mi, że nie mam w sobie wystarczającej żądzy władzy i że zachowuję dystans do polityki. Teraz te cechy mogą się okazać zaletą. Nie mam w sobie zadatków na Bokassę ani innego imperatora.
- A będzie pan dość twardy w koalicyjnych rozmowach z PiS?
- Mam nadzieję, że jeśli przewaga Platformy Obywatelskiej w wyborach będzie duża, koledzy z PiS sami wyciągną z tego wnioski i nie trzeba będzie wielkiej twardości.
- Wierzy pan, że bracia Kaczyńscy zadowolą się grą w rezerwie?
- Przecież nie zamierzam ich ustawiać pod ścianą i wymachiwać przed oczami wynikami wyborów! Wbrew temu, co się nam zarzuca, nie traktujemy PiS jako radykalnych, niekompetentnych krzykaczy. Chcemy z nimi budować sprawnie działającą koalicję. Postawienie im upokarzających warunków nie wchodzi w grę.
- Z zasady czy dlatego, że będzie jeszcze trwała kampania prezydencka i ostra gra mogłaby panu zaszkodzić?
- Z powodu kampanii pewnie będziemy musieli poczekać z negocjacjami. Zwłaszcza jeśli PiS przegra, to wtedy bracia Kaczyńscy zechcą poczekać z rozmowami do wyborów prezydenckich. Uszanuję to. Chciałbym natomiast przeforsować swój pomysł, by całe negocjacje koalicyjne odbywały się przy otwartej kurtynie, w obecności kamer.
- Chce się pan kłócić na oczach milionów Polaków?
- Obecność kamer sprawi, że kłótni i targów o stołki nie będzie. Rząd koalicyjny to zawsze kompromis. Warto, żeby opinia publiczna znała jego cenę.
- Czy przy konstruowaniu rządu da pan wolną rękę Janowi Rokicie?
- Zaproponuję prosty układ: skoro powierzamy komuś funkcję szefa rządu, dajmy mu jak największą samodzielność. Jeśli będzie zły, zmienimy. Nawet Jana Rokitę.
- Mówi pan tak dlatego, że teraz Rokita jest politycznie od pana słabszy, że jest osamotniony?
- Polityka to ciężka harówka, a nie życie towarzyskie. Polityk jest często samotny. A Rokita jest naszym kandydatem na premiera. Przyzna pan, że to nie jest oznaka słabości...
- Podobno ostro się pan z nim starł przy układaniu list PO do Sejmu.
- Jestem w stałym kontakcie z Rokitą i nie odczułem, żeby był na mnie obrażony. Ostatnio był w doskonałym nastroju.
- To skąd takie plotki?
- Część osób, także dziennikarzy, próbowała przekonać opinię publiczną, platformę i samego Rokitę, że to on wszystkim rządzi. Mnie z kolei zarzucano, że jestem malowanym szefem partii. Kiedy przyszedł czas układania list wyborczych, udowodniłem, że tak nie jest. Myślę, że to zostało dobrze przyjęte przez opinię publiczną.
- Ale źle przez Rokitę?
- Nie sądzę. On wie, że polityk, który staje przed lustrem, robi groźne miny i udaje dyktatora, w praktyce nie ma na nic wpływu, staje się karykaturą. Jego to nie interesuje. Rozumie, że wyborcy na koniec wszystkich nas rozliczą ze skuteczności, a nie z umiejętności tworzenia pozorów władzy. I nikt nie będzie wnikał, czyje wpływy w danym momencie były większe, a czyje mniejsze.
- Czy to zapowiedź szorstkiej przyjaźni między panami?
- Słowo "przyjaźń" jest w polityce egzotyczne i opinia publiczna nie powinna być nim epatowana. To prawda, przyjaźnię się z Rokitą, ale co z tego? Zapewniam, że jeśli będzie źle rządził, przestanie być premierem. I moje prywatne relacje z nim nie będą miały żadnego znaczenia.
- Jakie będzie pierwsze sto dni pana rządów?
- Nie lubię takich deklaracji. Jeżeli wygram, będę rządził całą kadencję.
- Ale od czegoś tę kadencję trzeba zacząć.
- Najpilniejszym zadaniem będzie wprowadzenie reformy podatkowej, tak by mogła zacząć funkcjonować już od przyszłego roku. Nie możemy radykalnie obniżyć podatków, ale możemy je radykalnie uprościć. Trzeba zacząć uwalniać Polaków od finansowych i biurokratycznych ciężarów, którymi obarczały nas kolejne ekipy. Dlatego niezależnie od tego, kto będzie rządził, nigdy nie podpiszę ustawy, która zwiększy podatkowe obciążenia.
- A konstytucję szybko będzie chciał pan zmienić?
- To wymaga czasu, więc pewnie te zmiany wprowadzimy pod koniec kadencji. Ale żeby było to możliwe, prace musimy zacząć szybko.
- Tylko czy to ma sens, skoro platforma nie będzie miała konstytucyjnej większości, a inne partie nie popierają waszych pomysłów?
- Jako prezydent będę chciał możliwie szybko rozpisać referendum w tej sprawie. W przeciwieństwie do wielu polityków opinia publiczna chce odebrania posłom immunitetów, likwidacji Senatu, zmniejszenia liczby posłów i wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych. Myślę, że po takim referendum nikt już nie będzie miał odwagi sprzeciwiać
się proponowanym przez nas zmianom.
- Jest pan optymistą.
- Mam dobre doświadczenia i - jak sądzę - umiejętność skupiania ludzi o różnych poglądach wokół ważnych spraw. Kiedy zaczynałem przekonywać do wprowadzenia bezpośrednich wyborów wójtów, burmistrzów i prezydentów miast, nie miałem zbyt wielu zwolenników w parlamencie. Udało się jednak pozyskać poparcie i z lewa, i z prawa.
- Boi się pan o najbliższych po wygranej?
- Prezydentura to wielki zaszczyt, ale i obowiązki. Jeśli wygram, będzie to dla rodziny duża życiowa zmiana. Na szczęście Kasia i Michał są już dorośli. A żona to bardzo dzielna i mądra osoba. Przeżyliśmy z Małgosią razem prawie trzydzieści lat i wiem, że jest w stanie sprostać każdej sytuacji.
- A nie boi się pan ducha miejsca,
w którym będzie pan urzędował?
- Kilka dni temu Małgosia powiedziała mi coś, co stało się moim mottem: "Donek, proszę cię o jedno. Żebyśmy nigdy nie stali się tacy jak oni..."
- "Oni", czyli kto?
- Nie powiem. Wierzę w inteligencję czytelników "Wprost".
Zdjęcia: Krzysztof Pacuła
Donald Tusk: Cieszę się z kolejnych sondaży, ale nie wpadam w euforię. Będę dalej pracował, żeby przekonać do siebie Polaków, bo wiem, że wyborcy bywają kapryśni. Dobrze pamiętam, jakie poparcie miałem w sondażach jeszcze kilka tygodni temu.
- Gdyby jednak?
- To Polska zaoszczędzi kilkadziesiąt milionów złotych, bo tyle kosztuje jedna tura. Zresztą dzięki rezygnacji Włodzimierza Cimoszewicza tę pierwszą turę mamy jakby za sobą. Według sondaży, liczy się tylko dwóch kandydatów.
- A może tylko jeden?
- Od początku poważnie myślałem o wygranej, ale przyznam, że tempo, w jakim wzrosły moje notowania, jest dla mnie zaskoczeniem. W najśmielszych marzeniach nie liczyłem, że moja kampania okaże się tak skuteczna.
- A konkurenci tak słabi?
- Zwłaszcza Cimoszewicz. Po kandydacie lewicy spodziewałem się sprawności organizacyjnej i wielkiej determinacji w walce o zwycięstwo. Tymczasem on po prostu skapitulował!
- Co ta rejterada oznacza?
- Symboliczny upadek środowiska tworzonego przez ludzi aparatu postpezetpeerowskiego. Koniec epoki Aleksandra Kwaśniewskiego. Jeśli za cztery albo za osiem lat lewica wróci do polityki, będzie to już zupełnie inna formacja. Inna generacyjnie, nie obciążona piętnem przeszłości. To dla Polski dobra wiadomość.
- Nie odbije panu, gdy już zostanie pan prezydentem?
- Jak panu powiem, że mi nigdy nie odbija, to pan uzna, że właśnie mi odbiło. Wiele razy zarzucano mi, że nie mam w sobie wystarczającej żądzy władzy i że zachowuję dystans do polityki. Teraz te cechy mogą się okazać zaletą. Nie mam w sobie zadatków na Bokassę ani innego imperatora.
- A będzie pan dość twardy w koalicyjnych rozmowach z PiS?
- Mam nadzieję, że jeśli przewaga Platformy Obywatelskiej w wyborach będzie duża, koledzy z PiS sami wyciągną z tego wnioski i nie trzeba będzie wielkiej twardości.
- Wierzy pan, że bracia Kaczyńscy zadowolą się grą w rezerwie?
- Przecież nie zamierzam ich ustawiać pod ścianą i wymachiwać przed oczami wynikami wyborów! Wbrew temu, co się nam zarzuca, nie traktujemy PiS jako radykalnych, niekompetentnych krzykaczy. Chcemy z nimi budować sprawnie działającą koalicję. Postawienie im upokarzających warunków nie wchodzi w grę.
- Z zasady czy dlatego, że będzie jeszcze trwała kampania prezydencka i ostra gra mogłaby panu zaszkodzić?
- Z powodu kampanii pewnie będziemy musieli poczekać z negocjacjami. Zwłaszcza jeśli PiS przegra, to wtedy bracia Kaczyńscy zechcą poczekać z rozmowami do wyborów prezydenckich. Uszanuję to. Chciałbym natomiast przeforsować swój pomysł, by całe negocjacje koalicyjne odbywały się przy otwartej kurtynie, w obecności kamer.
- Chce się pan kłócić na oczach milionów Polaków?
- Obecność kamer sprawi, że kłótni i targów o stołki nie będzie. Rząd koalicyjny to zawsze kompromis. Warto, żeby opinia publiczna znała jego cenę.
- Czy przy konstruowaniu rządu da pan wolną rękę Janowi Rokicie?
- Zaproponuję prosty układ: skoro powierzamy komuś funkcję szefa rządu, dajmy mu jak największą samodzielność. Jeśli będzie zły, zmienimy. Nawet Jana Rokitę.
- Mówi pan tak dlatego, że teraz Rokita jest politycznie od pana słabszy, że jest osamotniony?
- Polityka to ciężka harówka, a nie życie towarzyskie. Polityk jest często samotny. A Rokita jest naszym kandydatem na premiera. Przyzna pan, że to nie jest oznaka słabości...
- Podobno ostro się pan z nim starł przy układaniu list PO do Sejmu.
- Jestem w stałym kontakcie z Rokitą i nie odczułem, żeby był na mnie obrażony. Ostatnio był w doskonałym nastroju.
- To skąd takie plotki?
- Część osób, także dziennikarzy, próbowała przekonać opinię publiczną, platformę i samego Rokitę, że to on wszystkim rządzi. Mnie z kolei zarzucano, że jestem malowanym szefem partii. Kiedy przyszedł czas układania list wyborczych, udowodniłem, że tak nie jest. Myślę, że to zostało dobrze przyjęte przez opinię publiczną.
- Ale źle przez Rokitę?
- Nie sądzę. On wie, że polityk, który staje przed lustrem, robi groźne miny i udaje dyktatora, w praktyce nie ma na nic wpływu, staje się karykaturą. Jego to nie interesuje. Rozumie, że wyborcy na koniec wszystkich nas rozliczą ze skuteczności, a nie z umiejętności tworzenia pozorów władzy. I nikt nie będzie wnikał, czyje wpływy w danym momencie były większe, a czyje mniejsze.
- Czy to zapowiedź szorstkiej przyjaźni między panami?
- Słowo "przyjaźń" jest w polityce egzotyczne i opinia publiczna nie powinna być nim epatowana. To prawda, przyjaźnię się z Rokitą, ale co z tego? Zapewniam, że jeśli będzie źle rządził, przestanie być premierem. I moje prywatne relacje z nim nie będą miały żadnego znaczenia.
- Jakie będzie pierwsze sto dni pana rządów?
- Nie lubię takich deklaracji. Jeżeli wygram, będę rządził całą kadencję.
- Ale od czegoś tę kadencję trzeba zacząć.
- Najpilniejszym zadaniem będzie wprowadzenie reformy podatkowej, tak by mogła zacząć funkcjonować już od przyszłego roku. Nie możemy radykalnie obniżyć podatków, ale możemy je radykalnie uprościć. Trzeba zacząć uwalniać Polaków od finansowych i biurokratycznych ciężarów, którymi obarczały nas kolejne ekipy. Dlatego niezależnie od tego, kto będzie rządził, nigdy nie podpiszę ustawy, która zwiększy podatkowe obciążenia.
- A konstytucję szybko będzie chciał pan zmienić?
- To wymaga czasu, więc pewnie te zmiany wprowadzimy pod koniec kadencji. Ale żeby było to możliwe, prace musimy zacząć szybko.
- Tylko czy to ma sens, skoro platforma nie będzie miała konstytucyjnej większości, a inne partie nie popierają waszych pomysłów?
- Jako prezydent będę chciał możliwie szybko rozpisać referendum w tej sprawie. W przeciwieństwie do wielu polityków opinia publiczna chce odebrania posłom immunitetów, likwidacji Senatu, zmniejszenia liczby posłów i wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych. Myślę, że po takim referendum nikt już nie będzie miał odwagi sprzeciwiać
się proponowanym przez nas zmianom.
- Jest pan optymistą.
- Mam dobre doświadczenia i - jak sądzę - umiejętność skupiania ludzi o różnych poglądach wokół ważnych spraw. Kiedy zaczynałem przekonywać do wprowadzenia bezpośrednich wyborów wójtów, burmistrzów i prezydentów miast, nie miałem zbyt wielu zwolenników w parlamencie. Udało się jednak pozyskać poparcie i z lewa, i z prawa.
- Boi się pan o najbliższych po wygranej?
- Prezydentura to wielki zaszczyt, ale i obowiązki. Jeśli wygram, będzie to dla rodziny duża życiowa zmiana. Na szczęście Kasia i Michał są już dorośli. A żona to bardzo dzielna i mądra osoba. Przeżyliśmy z Małgosią razem prawie trzydzieści lat i wiem, że jest w stanie sprostać każdej sytuacji.
- A nie boi się pan ducha miejsca,
w którym będzie pan urzędował?
- Kilka dni temu Małgosia powiedziała mi coś, co stało się moim mottem: "Donek, proszę cię o jedno. Żebyśmy nigdy nie stali się tacy jak oni..."
- "Oni", czyli kto?
- Nie powiem. Wierzę w inteligencję czytelników "Wprost".
Zdjęcia: Krzysztof Pacuła
Więcej możesz przeczytać w 38/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.