To najbardziej amerykańcsy z Polaków zafundują Polsce pożegnanie z III RP, czyli prawdziwy koniec PRL Nadchodzi czas radykalnej wymiany rządzących ugrupowań. Prawica (PO i PiS) zdobędzie najprawdopodobniej większość, która zapewni jej możliwość zmiany konstytucji. Ta większość zostanie wzmocniona przez prezydenta pochodzącego z tego samego obozu. Tak daleko idąca wymiana ekipy rządzącej w Polsce może przynieść dużo poważniejsze konsekwencje niż zwykłe w stabilnej demokracji cykliczne rotacje sprawujących władzę. Czy jednak efektem zwycięstwa prawicy będzie zasadniczy przełom, o którym mówili jej przywódcy?
Fikcja powszechnej zgody
"Nigdy nie je się w tej samej temperaturze, w jakiej się gotuje" - mawiają Francuzi. Oznacza to, że radykalizm głoszonych w kampanii wyborczej projektów zostaje stonowany przez naturalne ograniczenia, jakie niesie sprawowanie władzy.
Ta reguła, na różne sposoby wyrażana w państwach Zachodu, Polski z pewnością nie dotyczy. Obserwując obecną kampanię wyborczą, można odnieść wrażenie, że pod tym względem nasz kraj rządzi się przeciwstawnymi zasadami. Widziałem wiele debat prezydenckich we Francji i Stanach Zjednoczonych, ale żadna z nich nie była tak mało konfrontacyjna jak wymiana zdań między kandydatami Tuskiem i Cimoszewiczem. Dzieje się tak nie tylko dlatego, że - karmieni w PRL fikcją zgody powszechnej - Polacy nie przyzwyczaili się jeszcze do demokratycznych sporów, ale głównie dlatego, że duża część opiniotwórczych środowisk wmawia im, iż demokratyczna debata jest "gorszącą kłótnią".
Kampania wyborcza triumfującego w sondażach Donalda Tuska i jego partii ma charakter wizerunkowy, co wcześniej skutecznie praktykowali w Polsce Aleksander Kwaśniewski i SLD. Takie podejście mieści się w światowym trendzie kulturowym, określanym jako "tabloidyzacja" czy "mediatyzacja". Zgodnie z nim za najbardziej skuteczne, a więc właściwe, są uznawane proste i wyraziste przekazy, budowane według reguł reklamy. Można przyjąć, że tendencja ta w Polsce została wzmocniona przez gruntowne rozczarowanie obywateli polityką. W efekcie przestali oni zwracać uwagę na hasła i programy, aby wyboru dokonywać między głoszącymi je osobami.
Tabloidyzacja jest niebezpieczna, ale nie oznacza, że wyborcom można wszystko wmówić. Pouczający okazał się przykład kandydata Cimoszewicza. Przy poparciu ogromnej części mediów i środowisk opiniotwórczych udało się wmówić Polakom, że weteran PZPR i SLD jest kandydatem pozapartyjnym. Że kolekcjoner urzędów i godności III RP jest osobą spoza establishmentu. Kiedy jednak okazało się (jeszcze przed dwuznaczną sprawą Jaruckiej), że "człowiek o czystych rękach" i znamienity prawnik dokonuje nieprzejrzystych operacji giełdowych i kilkakrotnie myli się w oświadczeniach majątkowych, poparcie dla niego spadło w ogromnym stopniu.
Upadek elit
Czy Polaków nie interesuje polityka i nie wierzą oni w szansę przełomu, którego potrzebę głosiły partie opozycyjne? O czymś przeciwnym świadczą nie tylko preferencje wyborcze, ale także stosunkowo szeroko deklarowana chęć udziału w wyborach. Socjologowie i psychologowie społeczni utrzymywali wcześniej, że w efekcie kolejnego rozczarowania frekwencja wyborcza będzie dramatycznie niska. Sondaże świadczą jednak, że mimo negatywnej oceny sytuacji w kraju nadal liczymy na możliwość jej zmiany. Na ogół jesteśmy zadowoleni i pełni optymizmu, jeśli chodzi o życie osobiste, a jednocześnie skrajnie pesymistycznie oceniamy stan rzeczy w Polsce.
Przedstawiciele polskich elit zwykle uznają te opinie za dowód niedojrzałości swoich współobywateli. Polegać ma ona na tym, że poprawę swojego życia Polacy przypisują wyłącznie sobie, a negatywnymi zjawiskami mają zwyczaj obciążać rządzących, od których jednocześnie oczekują rozwiązania wszystkich swoich problemów. Owa opinia jest wprawdzie w jakimś sensie prawdziwa, ale interpretacja wydaje się prostsza. Ogół Polaków ma rację. To ich indywidualnej energii i przedsiębiorczości zawdzięczamy pozytywne przemiany Polski, natomiast negatywne zjawiska w ogromnej mierze są spowodowane przez słabość i egoizm szeroko rozumianych elit rządzących.
Po upadku PRL energia społeczna Polaków przeniosła się w dużej mierze na aktywność ekonomiczną i spowodowała powstanie milionów drobnych przedsiębiorstw, z których jedne rozwijały się, inne bankrutowały, aby zostać zastąpione przez kolejne i złożyć się na polski cud ekonomiczny pierwszej połowy lat 90. Trwał on dopóty, dopóki rozrastające się i coraz mniej funkcjonalne państwo ciężką pokrywą nie stłumiło indywidualnej przedsiębiorczości.
Dławiona pajęczyną biurokracji, obciążana kolejnymi podatkami gospodarcza aktywność Polaków zamierała. Coraz lepiej z kolei prosperowały pasożytnicze interesy na styku państwowego i prywatnego, wykorzystujące koneksje w świecie politycznym i rozbudowujące korupcyjny układ, który coraz głębiej przegryzał funkcjonowanie III RP. W efekcie Polska stała się państwem słabym, uległym nie tylko wobec postkomunistycznych układów, ale także roszczeń bardziej zdecydowanych grup interesu; państwem, które jest balastem dla słabszych, a łupem dla silniejszych. Wszystko to pogłębia wyobcowanie nie tylko klasy politycznej, ale i demokracji w Polsce.
I tak państwo jest postrzegane przez zwykłych zjadaczy chleba. Trudno, aby traktowali oni jako wspólne dobro państwo, które jest żerowiskiem dla najsilniejszych: polityków, wielkich biznesmenów, wysokich urzędników, elitarnych korporacji. Trudno, aby się z nim identyfikowali. Ta wielka lekcja zepsucia uczyła, że prawo jest dla słabych i frajerów, a politycy z zasady nie stosują się do reguł moralnych i prawnych.
Pokolenie JP II
Nadchodzące wybory dowodzą, że Polacy nie pogrążyli się jednak we frustracji, ale ciągle żywią nadzieję na zmianę. Jak pokazuje przykład III RP, nie sposób uciec przed polityką, która coraz głębiej ingeruje w życie poszczególnych obywateli.
Grupą, która wyjątkowo mocno zderza się z problemami III RP, jest pokolenie wyżu demograficznego stanu wojennego. Ta grupa to ponad 2,5 miliona obywateli po raz pierwszy mogących udać się do urn. I chociaż tylko część z nich weźmie udział w wyborach, to oni znacząco przechylą szalę zwycięstwa na stronę Donalda Tuska i PO. Ciekawe wnioski wypływają z badań tej grupy przeprowadzonych przez socjologów Tomasza Żukowskiego i Krzysztofa Kosełę. Wynika z nich, że jest to generacja znacznie lepiej wykształcona niż wszystkie dotychczasowe, a dodatkowo stosunkowo dobrze przygotowana do życia w nowej gospodarce. Jest to także pierwsze polskie pokolenie pozbawione kompleksów wobec Zachodu. W swoich postawach generalnie bliższe jest Amerykanom niż Europejczykom. Większość jego przedstawicieli funkcjonuje w świecie tradycyjnych, patriotycznych i religijnych wartości. Laicyzacja nie jest dla nich niezbędnym warunkiem nowoczesności, a Kościół jest pełnoprawnym uczestnikiem życia społecznego. Duża część tej generacji określa się jako "pokolenie JP II". Są optymistami i wierzą w swoje zdolności i przedsiębiorczość. Są nastawieni prorynkowo i demokratycznie. Siłą rzeczy nie zajmują się szczególnie przeszłością, ale w debatach na jej temat trzymają się oczywistości. W mniejszym stopniu niż generacje uwikłane w PRL skłonni są relatywizować ówczesne wybory. PRL jest przez nich uznawana za narzucony Polsce zły system, a jego obrońcy są oceniani jednoznacznie negatywnie, tak jak walczący z systemem - pozytywnie. I to właśnie ci młodzi ludzie są w największym stopniu narażeni na bezrobocie, zderzają się szczególnie boleśnie ze światem układów, w którym nie decydują kompetencje, a przynależność do koterii. Dostrzegają więc wyjątkowo jaskrawo przypadłości III RP.
Narodziny IV RP
Projekt IV RP powstał jako reakcja na uznanie tezy, że grzechy pierworodne III RP doprowadziły ten model do kryzysu. Można przyjąć, że załamuje się on w serii skandali już od prawie dwóch lat. Rzecznicy IV RP uznają, że przezwyciężenie tego stanu rzeczy wymaga całościowej reformy państwa. W jej efekcie ma nastąpić kres podziału na "nas" - bezsilną większość - i "onych", czyli nie kontrolowaną przez nikogo władzę; podziału, który w nowe czasy powrócił z PRL. Innymi słowy, przełom IV RP ma przywrócić Polakom ich państwo. Ma je usprawnić i wzmocnić, odbudować obywatelską inicjatywę i przedsiębiorczość. Odwołać się do zasad moralnych, które winny stanowić fundament wspólnoty, i jej instytucji, w tym przede wszystkim prawa. Jeszcze kilka miesięcy temu trwał zażarty spór, czy Polsce potrzebna jest rewolucja moralna i zasadniczy przełom, który symbolizowała idea IV RP. Jan Rokita uważa, że ta debata już zakończyła się sukcesem zwolenników przełomu. Sukces zwolenników IV RP widać, zdaniem Rokity, w sondażach wyborczych, a więc zaufaniu, jakim wyborcy obdarzają zwolenników zmian. Inni dodają, że widać go było w obchodach 25. rocznicy powstania "Solidarności", którą uznano za ruch założycielski wolnej Polski. To, że nawet SLD usiłował się odwołać do jego symboliki, pokazuje, że zakończyły się spory na ten temat.
Przełom z o.o.
Oczyszczenie stajni Augiasza III RP stanowi nie lada problem. Obie strony przyszłej koalicji rządzącej obawiają się, że ich partnerzy mogą zablokować radykalną reformę państwa. Jarosław Kaczyński zadaje pytanie, czy PO będzie w stanie rozmontować układ, w którym mogli uczestniczyć niektórzy jej politycy. Jan Rokita uważa, że to w dużej mierze problem retoryki. Obiecuje, że nie będzie się sprzeciwiał powołaniu proponowanej przez PiS komisji prawdy i sprawiedliwości, choć nie za bardzo wierzy w jej skuteczność. - Trudno sobie wyobrazić sukces ciała, które będzie się musiało zajmować wszystkim, a taki charakter będzie musiała mieć komisja prawdy i sprawiedliwości - twierdzi Rokita. Jego zdaniem, postkomunistyczny układ zostanie rozmontowany przez wprowadzenie i rygorystyczne trzymanie się standardów funkcjonowania państwa i jego organów. W niektórych wypadkach będzie to wymagało tworzenia nowych instytucji - np. szkoły sędziowskiej i szczególnych kryteriów selekcji do tego zawodu.
Rokita obawia się, że sojusznicy mogą się domagać stanowisk i urzędów na zasadzie prostego politycznego targu. - Pojawienie się tego typu postaw ze strony PiS może uwolnić podobne nastawienie zwłaszcza wśród nowych posłów PO, którzy w takiej sytuacji również zaczną się domagać stanowisk i beneficjów - mówi Jan Rokita, deklarując, że obecny klub poselski tego ugrupowania zaakceptował wysokie standardy zachowań, które wdrożyli w nim przywódcy. Jeśli sondaże się sprawdzą, przyszły klub będzie liczył około 150 nowych posłów (nie mówiąc o senatorach), z których część muszą stanowić - na zasadzie prostej statystyki - również ludzie lgnący do partii władzy.
PO kontra PiS
Jeśli Donald Tusk zdobędzie prezydencki fotel i zrezygnuje z członkostwa w partii, jego wpływ na nią siłą rzeczy się zmniejszy. Jan Rokita nie chce powtórzyć eksperymentu Leszka Millera, który partią kierował ze stanowiska premiera, co z czasem musi się przerodzić w fikcję. Nikt dziś nie potrafi wskazać nowego lidera PO. Jest to nie tylko jej wewnętrzna sprawa. Jeśli bowiem przyszły parlament miałby się stać fundamentem budowy trwałej sceny politycznej, niezwykle ważny jest sposób funkcjonowania najważniejszych graczy, jakimi są partie. Co więcej, jedną z zasadniczych cech przełomu, jaki ma być efektem nowego parlamentarno-prezydenckiego rozdania, ma być bezpardonowa walka wydana korupcji - walka o przejrzystość i uczciwość życia politycznego. Wprowadzenie takich zasad (zwłaszcza dziś w Polsce) jest możliwe tylko przy bardzo silnej dyscyplinie partyjnej, a do tego z kolei niezbędne jest mocne przywództwo. Można sobie wyobrazić, jakim pokusom będzie poddana partia władzy. W PO znajduje się sporo biznesmenów, a ich role polityczne będą ich wielokrotnie stawiać w dwuznacznej sytuacji. Sama partia jest tworem nowym. Zawiedzenie nadziei na sanację obyczajów ze strony tych, którzy je obudzili, musiałoby się okazać katastrofalne w skutkach.
Na spory kompetencyjno-organizacyjne nakładają się realne i poważne różnice między PO i PiS, zwłaszcza w dziedzinie ekonomii. Bracia Kaczyńscy wierzą w daleko idącą możliwość sterowania przez państwo mechanizmami rynkowymi. PO jest przeciwnikiem takiego podejścia i za podstawowe uważa uwolnienie gospodarki od presji państwa. Platforma uznaje, że otwarcie przestrzeni działania dla przedsiębiorczych przełoży się na potężny impuls dla gospodarki, spadek bezrobocia i ogólny wzrost poziomu życia. PiS sądzi, że od początku należy zwracać uwagę, aby nie pogłębiały się różnice majątkowe, które mogą prowadzić do destabilizacji kraju i otworzyć drogę dla populistów. Według PO, jednomandatowa większościowa ordynacja wyborcza służyłaby oczyszczeniu polskiej polityki, PiS natomiast jest zdania, że mogłaby utrwalić patologie. Właściwie można by sobie wyobrazić, że w kolejnym parlamencie PO i PiS stałyby się głównymi konkurentami zgłaszającymi alternatywne projekty polityczno-gospodarcze. Może byłaby to sytuacja optymalna, ale żeby tak się stało, trzeba wyprowadzić kraj z kryzysu, a tego żadna z tych partii nie dokona samodzielnie.
Optymistyczny niepokój
Były premier Jan Krzysztof Bielecki, który jest jedną z najbardziej wpływowych postaci w zapleczu PO, uważa, że w biznesie już widać wyraźny nacisk na oczyszczenie reguł. Korupcyjne sitwy, tracąc osłonę ze strony rozpadającego się postkomunistycznego układu, redukują swoje działanie. Konkurencję wzmacnia presja młodych, którzy, jak uważa Bielecki, są wyraźnie lepsi od starszego pokolenia. Unia Europejska przy swoich wszystkich mankamentach narzuca jednak standardy, które okazują się korzystne dla funkcjonowania biznesu i administracji państwa. Wielu obserwatorów uznaje, że pozytywny efekt będzie miało odejście Aleksandra Kwaśniewskiego, który niezwykle zręcznie zbudował układ oligarchiczny podważający mechanizmy rynkowe i deprawujący życie publiczne. Obaj realni kandydaci do urzędu prezydenckiego deklarują zmianę tego modelu i można im wierzyć.
Socjolog Paweł Śpiewak, ważna w wymiarze intelektualnym postać PO, uważa, że sama deregulacja gospodarki i usprawnienie wymiaru sprawiedliwości, co stanowi priorytet Rokity, dadzą mu historyczny sukces. Konstytucyjny wymóg pozytywnego wotum nieufności dla premiera, co oznacza, że można go odwołać, tylko mając akceptowanego przez większość następcę, wzmacnia jego pozycję i daje mu sporą niezależność od desygnującej go partii.
Potencjalni zwycięzcy wyborów nie demonstrują entuzjazmu, ale raczej napięcie i niepokój. Być może dobrze świadczy to o ich odpowiedzialności. Problemy bowiem nie kończą się na centralnych organach, ale zeszły w dół, ogarniając także samorządy, a na tym poziomie walka z nimi może być wyjątkowo trudna. W skrajnym wypadku chodzi o sitwy, którym udało się przejąć kontrolę nad niektórymi miastami czy regionami.
Obecne wybory okazują się sukcesem polityków przełomu, nawołujących do głębokich reform. Wbrew powszechnym obawom, udało się im zmobilizować dużą część społeczeństwa. Oczekiwania, jakie rozbudzili, mogą się jednak łatwo przerodzić w kolejne rozczarowanie. A konsekwencje tego rozczarowania będą zdecydowanie trudniejsze do przezwyciężenia. Wydaje się jednak, że najbliższe wybory otworzą nowy rozdział najnowszej historii Polski.
"Nigdy nie je się w tej samej temperaturze, w jakiej się gotuje" - mawiają Francuzi. Oznacza to, że radykalizm głoszonych w kampanii wyborczej projektów zostaje stonowany przez naturalne ograniczenia, jakie niesie sprawowanie władzy.
Ta reguła, na różne sposoby wyrażana w państwach Zachodu, Polski z pewnością nie dotyczy. Obserwując obecną kampanię wyborczą, można odnieść wrażenie, że pod tym względem nasz kraj rządzi się przeciwstawnymi zasadami. Widziałem wiele debat prezydenckich we Francji i Stanach Zjednoczonych, ale żadna z nich nie była tak mało konfrontacyjna jak wymiana zdań między kandydatami Tuskiem i Cimoszewiczem. Dzieje się tak nie tylko dlatego, że - karmieni w PRL fikcją zgody powszechnej - Polacy nie przyzwyczaili się jeszcze do demokratycznych sporów, ale głównie dlatego, że duża część opiniotwórczych środowisk wmawia im, iż demokratyczna debata jest "gorszącą kłótnią".
Kampania wyborcza triumfującego w sondażach Donalda Tuska i jego partii ma charakter wizerunkowy, co wcześniej skutecznie praktykowali w Polsce Aleksander Kwaśniewski i SLD. Takie podejście mieści się w światowym trendzie kulturowym, określanym jako "tabloidyzacja" czy "mediatyzacja". Zgodnie z nim za najbardziej skuteczne, a więc właściwe, są uznawane proste i wyraziste przekazy, budowane według reguł reklamy. Można przyjąć, że tendencja ta w Polsce została wzmocniona przez gruntowne rozczarowanie obywateli polityką. W efekcie przestali oni zwracać uwagę na hasła i programy, aby wyboru dokonywać między głoszącymi je osobami.
Tabloidyzacja jest niebezpieczna, ale nie oznacza, że wyborcom można wszystko wmówić. Pouczający okazał się przykład kandydata Cimoszewicza. Przy poparciu ogromnej części mediów i środowisk opiniotwórczych udało się wmówić Polakom, że weteran PZPR i SLD jest kandydatem pozapartyjnym. Że kolekcjoner urzędów i godności III RP jest osobą spoza establishmentu. Kiedy jednak okazało się (jeszcze przed dwuznaczną sprawą Jaruckiej), że "człowiek o czystych rękach" i znamienity prawnik dokonuje nieprzejrzystych operacji giełdowych i kilkakrotnie myli się w oświadczeniach majątkowych, poparcie dla niego spadło w ogromnym stopniu.
Upadek elit
Czy Polaków nie interesuje polityka i nie wierzą oni w szansę przełomu, którego potrzebę głosiły partie opozycyjne? O czymś przeciwnym świadczą nie tylko preferencje wyborcze, ale także stosunkowo szeroko deklarowana chęć udziału w wyborach. Socjologowie i psychologowie społeczni utrzymywali wcześniej, że w efekcie kolejnego rozczarowania frekwencja wyborcza będzie dramatycznie niska. Sondaże świadczą jednak, że mimo negatywnej oceny sytuacji w kraju nadal liczymy na możliwość jej zmiany. Na ogół jesteśmy zadowoleni i pełni optymizmu, jeśli chodzi o życie osobiste, a jednocześnie skrajnie pesymistycznie oceniamy stan rzeczy w Polsce.
Przedstawiciele polskich elit zwykle uznają te opinie za dowód niedojrzałości swoich współobywateli. Polegać ma ona na tym, że poprawę swojego życia Polacy przypisują wyłącznie sobie, a negatywnymi zjawiskami mają zwyczaj obciążać rządzących, od których jednocześnie oczekują rozwiązania wszystkich swoich problemów. Owa opinia jest wprawdzie w jakimś sensie prawdziwa, ale interpretacja wydaje się prostsza. Ogół Polaków ma rację. To ich indywidualnej energii i przedsiębiorczości zawdzięczamy pozytywne przemiany Polski, natomiast negatywne zjawiska w ogromnej mierze są spowodowane przez słabość i egoizm szeroko rozumianych elit rządzących.
Po upadku PRL energia społeczna Polaków przeniosła się w dużej mierze na aktywność ekonomiczną i spowodowała powstanie milionów drobnych przedsiębiorstw, z których jedne rozwijały się, inne bankrutowały, aby zostać zastąpione przez kolejne i złożyć się na polski cud ekonomiczny pierwszej połowy lat 90. Trwał on dopóty, dopóki rozrastające się i coraz mniej funkcjonalne państwo ciężką pokrywą nie stłumiło indywidualnej przedsiębiorczości.
Dławiona pajęczyną biurokracji, obciążana kolejnymi podatkami gospodarcza aktywność Polaków zamierała. Coraz lepiej z kolei prosperowały pasożytnicze interesy na styku państwowego i prywatnego, wykorzystujące koneksje w świecie politycznym i rozbudowujące korupcyjny układ, który coraz głębiej przegryzał funkcjonowanie III RP. W efekcie Polska stała się państwem słabym, uległym nie tylko wobec postkomunistycznych układów, ale także roszczeń bardziej zdecydowanych grup interesu; państwem, które jest balastem dla słabszych, a łupem dla silniejszych. Wszystko to pogłębia wyobcowanie nie tylko klasy politycznej, ale i demokracji w Polsce.
I tak państwo jest postrzegane przez zwykłych zjadaczy chleba. Trudno, aby traktowali oni jako wspólne dobro państwo, które jest żerowiskiem dla najsilniejszych: polityków, wielkich biznesmenów, wysokich urzędników, elitarnych korporacji. Trudno, aby się z nim identyfikowali. Ta wielka lekcja zepsucia uczyła, że prawo jest dla słabych i frajerów, a politycy z zasady nie stosują się do reguł moralnych i prawnych.
Pokolenie JP II
Nadchodzące wybory dowodzą, że Polacy nie pogrążyli się jednak we frustracji, ale ciągle żywią nadzieję na zmianę. Jak pokazuje przykład III RP, nie sposób uciec przed polityką, która coraz głębiej ingeruje w życie poszczególnych obywateli.
Grupą, która wyjątkowo mocno zderza się z problemami III RP, jest pokolenie wyżu demograficznego stanu wojennego. Ta grupa to ponad 2,5 miliona obywateli po raz pierwszy mogących udać się do urn. I chociaż tylko część z nich weźmie udział w wyborach, to oni znacząco przechylą szalę zwycięstwa na stronę Donalda Tuska i PO. Ciekawe wnioski wypływają z badań tej grupy przeprowadzonych przez socjologów Tomasza Żukowskiego i Krzysztofa Kosełę. Wynika z nich, że jest to generacja znacznie lepiej wykształcona niż wszystkie dotychczasowe, a dodatkowo stosunkowo dobrze przygotowana do życia w nowej gospodarce. Jest to także pierwsze polskie pokolenie pozbawione kompleksów wobec Zachodu. W swoich postawach generalnie bliższe jest Amerykanom niż Europejczykom. Większość jego przedstawicieli funkcjonuje w świecie tradycyjnych, patriotycznych i religijnych wartości. Laicyzacja nie jest dla nich niezbędnym warunkiem nowoczesności, a Kościół jest pełnoprawnym uczestnikiem życia społecznego. Duża część tej generacji określa się jako "pokolenie JP II". Są optymistami i wierzą w swoje zdolności i przedsiębiorczość. Są nastawieni prorynkowo i demokratycznie. Siłą rzeczy nie zajmują się szczególnie przeszłością, ale w debatach na jej temat trzymają się oczywistości. W mniejszym stopniu niż generacje uwikłane w PRL skłonni są relatywizować ówczesne wybory. PRL jest przez nich uznawana za narzucony Polsce zły system, a jego obrońcy są oceniani jednoznacznie negatywnie, tak jak walczący z systemem - pozytywnie. I to właśnie ci młodzi ludzie są w największym stopniu narażeni na bezrobocie, zderzają się szczególnie boleśnie ze światem układów, w którym nie decydują kompetencje, a przynależność do koterii. Dostrzegają więc wyjątkowo jaskrawo przypadłości III RP.
Narodziny IV RP
Projekt IV RP powstał jako reakcja na uznanie tezy, że grzechy pierworodne III RP doprowadziły ten model do kryzysu. Można przyjąć, że załamuje się on w serii skandali już od prawie dwóch lat. Rzecznicy IV RP uznają, że przezwyciężenie tego stanu rzeczy wymaga całościowej reformy państwa. W jej efekcie ma nastąpić kres podziału na "nas" - bezsilną większość - i "onych", czyli nie kontrolowaną przez nikogo władzę; podziału, który w nowe czasy powrócił z PRL. Innymi słowy, przełom IV RP ma przywrócić Polakom ich państwo. Ma je usprawnić i wzmocnić, odbudować obywatelską inicjatywę i przedsiębiorczość. Odwołać się do zasad moralnych, które winny stanowić fundament wspólnoty, i jej instytucji, w tym przede wszystkim prawa. Jeszcze kilka miesięcy temu trwał zażarty spór, czy Polsce potrzebna jest rewolucja moralna i zasadniczy przełom, który symbolizowała idea IV RP. Jan Rokita uważa, że ta debata już zakończyła się sukcesem zwolenników przełomu. Sukces zwolenników IV RP widać, zdaniem Rokity, w sondażach wyborczych, a więc zaufaniu, jakim wyborcy obdarzają zwolenników zmian. Inni dodają, że widać go było w obchodach 25. rocznicy powstania "Solidarności", którą uznano za ruch założycielski wolnej Polski. To, że nawet SLD usiłował się odwołać do jego symboliki, pokazuje, że zakończyły się spory na ten temat.
Przełom z o.o.
Oczyszczenie stajni Augiasza III RP stanowi nie lada problem. Obie strony przyszłej koalicji rządzącej obawiają się, że ich partnerzy mogą zablokować radykalną reformę państwa. Jarosław Kaczyński zadaje pytanie, czy PO będzie w stanie rozmontować układ, w którym mogli uczestniczyć niektórzy jej politycy. Jan Rokita uważa, że to w dużej mierze problem retoryki. Obiecuje, że nie będzie się sprzeciwiał powołaniu proponowanej przez PiS komisji prawdy i sprawiedliwości, choć nie za bardzo wierzy w jej skuteczność. - Trudno sobie wyobrazić sukces ciała, które będzie się musiało zajmować wszystkim, a taki charakter będzie musiała mieć komisja prawdy i sprawiedliwości - twierdzi Rokita. Jego zdaniem, postkomunistyczny układ zostanie rozmontowany przez wprowadzenie i rygorystyczne trzymanie się standardów funkcjonowania państwa i jego organów. W niektórych wypadkach będzie to wymagało tworzenia nowych instytucji - np. szkoły sędziowskiej i szczególnych kryteriów selekcji do tego zawodu.
Rokita obawia się, że sojusznicy mogą się domagać stanowisk i urzędów na zasadzie prostego politycznego targu. - Pojawienie się tego typu postaw ze strony PiS może uwolnić podobne nastawienie zwłaszcza wśród nowych posłów PO, którzy w takiej sytuacji również zaczną się domagać stanowisk i beneficjów - mówi Jan Rokita, deklarując, że obecny klub poselski tego ugrupowania zaakceptował wysokie standardy zachowań, które wdrożyli w nim przywódcy. Jeśli sondaże się sprawdzą, przyszły klub będzie liczył około 150 nowych posłów (nie mówiąc o senatorach), z których część muszą stanowić - na zasadzie prostej statystyki - również ludzie lgnący do partii władzy.
PO kontra PiS
Jeśli Donald Tusk zdobędzie prezydencki fotel i zrezygnuje z członkostwa w partii, jego wpływ na nią siłą rzeczy się zmniejszy. Jan Rokita nie chce powtórzyć eksperymentu Leszka Millera, który partią kierował ze stanowiska premiera, co z czasem musi się przerodzić w fikcję. Nikt dziś nie potrafi wskazać nowego lidera PO. Jest to nie tylko jej wewnętrzna sprawa. Jeśli bowiem przyszły parlament miałby się stać fundamentem budowy trwałej sceny politycznej, niezwykle ważny jest sposób funkcjonowania najważniejszych graczy, jakimi są partie. Co więcej, jedną z zasadniczych cech przełomu, jaki ma być efektem nowego parlamentarno-prezydenckiego rozdania, ma być bezpardonowa walka wydana korupcji - walka o przejrzystość i uczciwość życia politycznego. Wprowadzenie takich zasad (zwłaszcza dziś w Polsce) jest możliwe tylko przy bardzo silnej dyscyplinie partyjnej, a do tego z kolei niezbędne jest mocne przywództwo. Można sobie wyobrazić, jakim pokusom będzie poddana partia władzy. W PO znajduje się sporo biznesmenów, a ich role polityczne będą ich wielokrotnie stawiać w dwuznacznej sytuacji. Sama partia jest tworem nowym. Zawiedzenie nadziei na sanację obyczajów ze strony tych, którzy je obudzili, musiałoby się okazać katastrofalne w skutkach.
Na spory kompetencyjno-organizacyjne nakładają się realne i poważne różnice między PO i PiS, zwłaszcza w dziedzinie ekonomii. Bracia Kaczyńscy wierzą w daleko idącą możliwość sterowania przez państwo mechanizmami rynkowymi. PO jest przeciwnikiem takiego podejścia i za podstawowe uważa uwolnienie gospodarki od presji państwa. Platforma uznaje, że otwarcie przestrzeni działania dla przedsiębiorczych przełoży się na potężny impuls dla gospodarki, spadek bezrobocia i ogólny wzrost poziomu życia. PiS sądzi, że od początku należy zwracać uwagę, aby nie pogłębiały się różnice majątkowe, które mogą prowadzić do destabilizacji kraju i otworzyć drogę dla populistów. Według PO, jednomandatowa większościowa ordynacja wyborcza służyłaby oczyszczeniu polskiej polityki, PiS natomiast jest zdania, że mogłaby utrwalić patologie. Właściwie można by sobie wyobrazić, że w kolejnym parlamencie PO i PiS stałyby się głównymi konkurentami zgłaszającymi alternatywne projekty polityczno-gospodarcze. Może byłaby to sytuacja optymalna, ale żeby tak się stało, trzeba wyprowadzić kraj z kryzysu, a tego żadna z tych partii nie dokona samodzielnie.
Optymistyczny niepokój
Były premier Jan Krzysztof Bielecki, który jest jedną z najbardziej wpływowych postaci w zapleczu PO, uważa, że w biznesie już widać wyraźny nacisk na oczyszczenie reguł. Korupcyjne sitwy, tracąc osłonę ze strony rozpadającego się postkomunistycznego układu, redukują swoje działanie. Konkurencję wzmacnia presja młodych, którzy, jak uważa Bielecki, są wyraźnie lepsi od starszego pokolenia. Unia Europejska przy swoich wszystkich mankamentach narzuca jednak standardy, które okazują się korzystne dla funkcjonowania biznesu i administracji państwa. Wielu obserwatorów uznaje, że pozytywny efekt będzie miało odejście Aleksandra Kwaśniewskiego, który niezwykle zręcznie zbudował układ oligarchiczny podważający mechanizmy rynkowe i deprawujący życie publiczne. Obaj realni kandydaci do urzędu prezydenckiego deklarują zmianę tego modelu i można im wierzyć.
Socjolog Paweł Śpiewak, ważna w wymiarze intelektualnym postać PO, uważa, że sama deregulacja gospodarki i usprawnienie wymiaru sprawiedliwości, co stanowi priorytet Rokity, dadzą mu historyczny sukces. Konstytucyjny wymóg pozytywnego wotum nieufności dla premiera, co oznacza, że można go odwołać, tylko mając akceptowanego przez większość następcę, wzmacnia jego pozycję i daje mu sporą niezależność od desygnującej go partii.
Potencjalni zwycięzcy wyborów nie demonstrują entuzjazmu, ale raczej napięcie i niepokój. Być może dobrze świadczy to o ich odpowiedzialności. Problemy bowiem nie kończą się na centralnych organach, ale zeszły w dół, ogarniając także samorządy, a na tym poziomie walka z nimi może być wyjątkowo trudna. W skrajnym wypadku chodzi o sitwy, którym udało się przejąć kontrolę nad niektórymi miastami czy regionami.
Obecne wybory okazują się sukcesem polityków przełomu, nawołujących do głębokich reform. Wbrew powszechnym obawom, udało się im zmobilizować dużą część społeczeństwa. Oczekiwania, jakie rozbudzili, mogą się jednak łatwo przerodzić w kolejne rozczarowanie. A konsekwencje tego rozczarowania będą zdecydowanie trudniejsze do przezwyciężenia. Wydaje się jednak, że najbliższe wybory otworzą nowy rozdział najnowszej historii Polski.
Prof. Marek ZióŁkowski, socjolog |
---|
Platforma Obywatelska ma tak duże poparcie, bo umiejętnie połączyła liberalizm w gospodarce z konserwatyzmem w sprawach społecznych. Poza tym w gospodarce PO nie oferuje liberalizmu dla najbogatszych, lecz dla wielu małych i średnich przedsiębiorstw, w tym firm rodzinnych, które tego właśnie oczekują. Bardzo dobrze była również odbierana kampania wyborcza PO i Donalda Tuska. PiS i Lech Kaczyński byli momentami agresywni, zaś SLD i Cimoszewicz mieli problemy. Na tym tle PO i Donald Tusk prowadzili spokojną, wręcz łagodną kampanię, w której unikali ataków na konkurentów. |
Więcej możesz przeczytać w 38/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.