Tusk nie mógł liczyć na układy, jakie miał ojciec Włodzimierza Cimoszewicza - oficer Informacji Wojskowej - czy Marka Borowskiego - redaktor naczelny "Życia Warszawy" Donalda Tuska mało kto traktował poważnie. Zwłaszcza publicyści i inni politycy. Opinia o nim była mniej więcej taka: to przesympatyczny facet, ale brakuje mu charakteru, charyzmy i pracowitości. Jest jedynie tłem dla Jana Rokity. I to krakowianin jest prawdziwym przywódcą Platformy Obywatelskiej.
Tusk udowodnił jednak nam wszystkim, że go nie znaliśmy i nie docenialiśmy jego kariery w iście amerykańskim stylu.
Tusk urodził się w typowej robotniczej rodzinie gdańskich Kaszubów. Obaj dziadkowie, polscy kolejarze w Wolnym Mieście Gdańsku, w czasie wojny przeszli przez obozy koncentracyjne. Jego ojciec był stolarzem - umarł, gdy Donald kończył szkołę podstawową. Mama całe życie pracowała w szpitalu. Tusk pochodzi z bardzo zwyczajnej polskiej rodziny, w której dopiero on mógł zdobyć wyższe wykształcenie. Nie mógł liczyć na układy, jakie mieli ojcowie na przykład Włodzimierza Cimoszewicza (oficer Informacji Wojskowej) czy Marka Borowskiego (redaktor naczelny "Życia Warszawy" do 1951 r.). A teraz Tusk może zostać prezydentem, wygrywając wybory już w pierwszej turze.
Numer drugi
Za czasów AWS Tusk był wicemarszałkiem Senatu. Gdy odwiedzało się go w gabinecie, emanowało z niego poczucie pogodnej rezygnacji. Pogawędki z wicemarszałkiem przypominały odwiedziny u emeryta lub przynajmniej rentiera. A miał wówczas tylko 40 lat. Od czasu, gdy znalazł się w Unii Wolności, ograniczał swoje ambicje i godził się na rolę człowieka numer dwa. Albo i niżej. Był przybocznym Tadeusza Mazowieckiego, potem Leszka Balcerowicza. Swoją działalnością w Unii Wolności dzisiaj nie chce się chwalić, bo i nie ma czym. Liberałowie znaczyli tam niewiele, bo ich lider znaczył niewiele. Tusk był wtedy zbyt słaby, by otwarcie się sprzeciwić koalicji unijnych tuzów: Mazowieckiemu, Geremkowi, Lityńskiemu czy Frasyniukowi. Zresztą nikt spoza politycznej warszawki nie był przez to towarzystwo uważany za równorzędnego partnera. Liberałowie odżyli dopiero przy Balcerowiczu, ale stanowili wówczas raczej jego gwardię przyboczną niż samodzielną siłę.
Nawet wtedy, gdy Tusk stworzył Platformę Obywatelską, chętnie dzielił się odpowiedzialnością - i obowiązkami - z innymi. Najpierw z Maciejem Płażyńskim i Andrzejem Olechowskim, potem z Janem Marią Rokitą i Zytą Gilowską. Jako lider środowiska nie potrafił zamienić towarzyskiego klubu w profesjonalną strukturę polityczną. Znacznie lepszy był w tym na przykład Paweł Piskorski, który był bliski zdetronizowania Tuska.
Przebudzony przywódca
Jeszcze wiosną 2005 r. lider PO ekumenicznie głosił, że gotów jest zrezygnować ze startu w wyścigu prezydenckim i ustąpić miejsca Lechowi Kaczyńskiemu. Tak nie mówi mąż stanu, ale człowiek, który potrafi ograniczyć swoje aspiracje. Wydawało się, że po prawej stronie sceny politycznej będzie się liczyć tylko jeden człowiek - szeryf z Warszawy Lech Kaczyński. Tusk - choć w końcu wystartował - jawił się jako kandydat niegroźny. Jego kampania była rodzajem grzeczności wyświadczonej mu przez partię - skoro Rokita ma być premierem, to i Tuska trzeba jakoś dopieścić. Teraz ten sam człowiek z outsidera zmienił się w murowanego faworyta.
W ostatnich miesiącach Tusk znalazł wreszcie siłę i wiarę w siebie. Porzucił spokojny żywot politycznego bon vivanta. Bije teraz rywali tym, co kiedyś było jego piętą achillesową - pracowitością. Śpi kilka godzin na dobę. Zniknęła jego poczciwość, zawsze dobrze widoczna w niebieskich niewinnych oczach. Okazało się, że Tusk potrafi być bezwzględny, wręcz brutalny - co zademonstrował, dokonując czystki wśród ludzi Rokity na listach wyborczych. Nikt nie może mieć teraz wątpliwości, kto jest autentycznym przywódcą PO.
Dotychczas wydawało się, że Tusk i jego środowisko to narzędzia politycznego samotnika, jakim jest Jan Maria Rokita. Tusk jednak odwrócił role. Jeśli na dwóch najważniejszych fotelach w państwie zainstaluje się dwóch liderów PO, to premier Rokita powinien pamiętać, że rząd dusz w zwycięskiej formacji, a zwłaszcza klubie parlamentarnym, należy do Tuska, a nie do niego. Wszelka próba sił, podobna do tej, jaka toczyła się między Leszkiem Millerem a Aleksandrem Kwaśniewskim, musi Rokicie przynieść porażkę.
Lider młodych
Publicyści i socjologowie cmokają nad tym, w jaki sposób Tusk uplasował się w centrum sceny politycznej, wysysając głosy zarówno z prawa, jak i z lewa. Ten ryzykowny manewr mógł się dla niego źle skończyć. Wszak wydawało się, że będą to kolejne wybory, w których dojdzie do konfrontacji Polski posierpniowej i postpeerelowskiej.
W rozgrywce między Kaczyńskim a Cimoszewiczem nie byłoby dla Tuska miejsca. To, że umocnienie się w centrum przyniosło efekty, jest następstwem intuicji Tuska. Błyskotliwie wykorzystywał okazje, jakie niosła rzeczywistość (prześladowanie Polaków na Białorusi). Trafnie też odczytywał potrzeby Polaków dotyczące głowy państwa, ale i polityki w ogóle. Podobną intuicją wykazał się w roku 1995 i 2000 Kwaśniewski.
Lider PO wyczuł, że nonszalancki luz, przechodzący wręcz w młodzieńczą niedojrzałość, może być jego politycznym atutem. Tuskowi udało się zdjąć politykę z monstrualnego koturnu, na jaki wtoczyła ją ultrasieriozna klasa polityczna. Młodzieńczość powodowała, że Tuska nie traktowano poważnie. Teraz wyborcy dostrzegli w niej powiew czegoś nowego i świeżego.
Przed kilkoma miesiącami na łamach "Wprost" postawiłem tezę, że sukces w polskiej polityce przypadnie temu, kto potrafi dotrzeć do młodzieży. Tego właśnie dokonał Tusk. Gotów jestem się założyć o każdą stawkę, że ogromna większość wyborców przed 30. rokiem życia odda swoje głosy właśnie na kandydata PO. Bo choć lider platformy ma już lat 48, jest najbardziej młodzieńczym z kandydatów. Powiewu tej młodzieńczości oczekiwano bardziej niż IV Rzeczypospolitej. Co ciekawe, ponad dekadę temu, po rządach Jana Krzysztofa Bieleckiego, "niedojrzałość" liberałów i samego Tuska stanowiła jedną z przyczyn porażki. Może zatem wieloletni okres hibernacji Tuska jako polityka miał sens? Może taki przywódca jest potrzebny dopiero po 15 latach wolnej Polski?
Normalny chłopak z sąsiedztwa
Wyborcy chętnie kupują naturalność i zwyczajność Tuska. Ci, którzy znają lidera PO, wiedzą, że mimo wieloletniej kariery politycznej Tusk jest pozbawiony dziwactw. Wszystko w życiu musiał osiągać własną pracą, a to niejako wymusza skromność i pokorę. Ożenił się na trzecim roku studiów i musiał utrzymać rodzinę. Tuskowie mieszkali w malutkim pokoju w Oliwie, potem we Wrzeszczu. Kilka dni przed wprowadzeniem stanu wojennego Małgorzata Tusk dowiedziała się, że jest w ciąży. Po 13 grudnia oboje byli bez pracy, w dodatku wymówiono im pokój, który wynajmowali. Z pomocą przyjaciół dostali szesnasto-
metrowy pokój w hotelu asystenckim, bo Małgorzata zatrudniła się w bibliotece uniwersyteckiej. Po zniesieniu stanu wojennego Tusk ciężko pracował w norweskim Tromsš. Był tam jednocześnie cieślą, murarzem, malarzem i ogrodnikiem.
Tusk jest normalny. Tę normalność utwierdzają zwierzenia sprzed kilku lat, w których mówił o kryzysie swego małżeństwa, o zagrożeniu problemem alkoholowym. Tę budzącą zaufanie normalność wydobyto teraz w kampanii wyborczej. Tak jak w USA kariery w show-biznesie robią dziewczyny z sąsiedztwa, tak liderowi PO udało się przekonać wyborców o swej autentyczności. Dlatego w jakiś dziwny sposób w ustach Tuska propagandowa opowieść o utracie przed laty pracy nie brzmi sztucznie, choć tak brzmieć powinna. Widać chłopakowi z sąsiedztwa łatwiej uwierzyć niż napuszonym konkurentom.
Idol
Sukces, który Tusk już osiągnął, jest nauczką i wzorem dla Polaków. Wykonał nad sobą ogromną pracę, przekształcając się w profesjonalnego, pracującego bez wytchnienia polityka. Ten proces, nazwijmy go donaldyzacją Tuska, stanowi pozytywny wzorzec dla rodaków. Lider PO pokazał im nie tylko jak skutecznie uprawiać politykę, ale też jak pokonywać własne słabości, jak się doskonalić, by odnieść sukces. Dotychczas uczyli tego Polaków idole spoza polityki: sportowcy lub piosenkarze. Tusk ma szanse to zmienić. Już zmienił. Nie na darmo znalazł się w pierwszej dziesiątce plebiscytu "Gdańszczanin tysiąclecia" - jako jeden z zaledwie trzech współcześnie żyjących gdańszczan, obok noblistów Lecha Wałęsy i Gźntera Grassa.
Tusk urodził się w typowej robotniczej rodzinie gdańskich Kaszubów. Obaj dziadkowie, polscy kolejarze w Wolnym Mieście Gdańsku, w czasie wojny przeszli przez obozy koncentracyjne. Jego ojciec był stolarzem - umarł, gdy Donald kończył szkołę podstawową. Mama całe życie pracowała w szpitalu. Tusk pochodzi z bardzo zwyczajnej polskiej rodziny, w której dopiero on mógł zdobyć wyższe wykształcenie. Nie mógł liczyć na układy, jakie mieli ojcowie na przykład Włodzimierza Cimoszewicza (oficer Informacji Wojskowej) czy Marka Borowskiego (redaktor naczelny "Życia Warszawy" do 1951 r.). A teraz Tusk może zostać prezydentem, wygrywając wybory już w pierwszej turze.
Numer drugi
Za czasów AWS Tusk był wicemarszałkiem Senatu. Gdy odwiedzało się go w gabinecie, emanowało z niego poczucie pogodnej rezygnacji. Pogawędki z wicemarszałkiem przypominały odwiedziny u emeryta lub przynajmniej rentiera. A miał wówczas tylko 40 lat. Od czasu, gdy znalazł się w Unii Wolności, ograniczał swoje ambicje i godził się na rolę człowieka numer dwa. Albo i niżej. Był przybocznym Tadeusza Mazowieckiego, potem Leszka Balcerowicza. Swoją działalnością w Unii Wolności dzisiaj nie chce się chwalić, bo i nie ma czym. Liberałowie znaczyli tam niewiele, bo ich lider znaczył niewiele. Tusk był wtedy zbyt słaby, by otwarcie się sprzeciwić koalicji unijnych tuzów: Mazowieckiemu, Geremkowi, Lityńskiemu czy Frasyniukowi. Zresztą nikt spoza politycznej warszawki nie był przez to towarzystwo uważany za równorzędnego partnera. Liberałowie odżyli dopiero przy Balcerowiczu, ale stanowili wówczas raczej jego gwardię przyboczną niż samodzielną siłę.
Nawet wtedy, gdy Tusk stworzył Platformę Obywatelską, chętnie dzielił się odpowiedzialnością - i obowiązkami - z innymi. Najpierw z Maciejem Płażyńskim i Andrzejem Olechowskim, potem z Janem Marią Rokitą i Zytą Gilowską. Jako lider środowiska nie potrafił zamienić towarzyskiego klubu w profesjonalną strukturę polityczną. Znacznie lepszy był w tym na przykład Paweł Piskorski, który był bliski zdetronizowania Tuska.
Przebudzony przywódca
Jeszcze wiosną 2005 r. lider PO ekumenicznie głosił, że gotów jest zrezygnować ze startu w wyścigu prezydenckim i ustąpić miejsca Lechowi Kaczyńskiemu. Tak nie mówi mąż stanu, ale człowiek, który potrafi ograniczyć swoje aspiracje. Wydawało się, że po prawej stronie sceny politycznej będzie się liczyć tylko jeden człowiek - szeryf z Warszawy Lech Kaczyński. Tusk - choć w końcu wystartował - jawił się jako kandydat niegroźny. Jego kampania była rodzajem grzeczności wyświadczonej mu przez partię - skoro Rokita ma być premierem, to i Tuska trzeba jakoś dopieścić. Teraz ten sam człowiek z outsidera zmienił się w murowanego faworyta.
W ostatnich miesiącach Tusk znalazł wreszcie siłę i wiarę w siebie. Porzucił spokojny żywot politycznego bon vivanta. Bije teraz rywali tym, co kiedyś było jego piętą achillesową - pracowitością. Śpi kilka godzin na dobę. Zniknęła jego poczciwość, zawsze dobrze widoczna w niebieskich niewinnych oczach. Okazało się, że Tusk potrafi być bezwzględny, wręcz brutalny - co zademonstrował, dokonując czystki wśród ludzi Rokity na listach wyborczych. Nikt nie może mieć teraz wątpliwości, kto jest autentycznym przywódcą PO.
Dotychczas wydawało się, że Tusk i jego środowisko to narzędzia politycznego samotnika, jakim jest Jan Maria Rokita. Tusk jednak odwrócił role. Jeśli na dwóch najważniejszych fotelach w państwie zainstaluje się dwóch liderów PO, to premier Rokita powinien pamiętać, że rząd dusz w zwycięskiej formacji, a zwłaszcza klubie parlamentarnym, należy do Tuska, a nie do niego. Wszelka próba sił, podobna do tej, jaka toczyła się między Leszkiem Millerem a Aleksandrem Kwaśniewskim, musi Rokicie przynieść porażkę.
Lider młodych
Publicyści i socjologowie cmokają nad tym, w jaki sposób Tusk uplasował się w centrum sceny politycznej, wysysając głosy zarówno z prawa, jak i z lewa. Ten ryzykowny manewr mógł się dla niego źle skończyć. Wszak wydawało się, że będą to kolejne wybory, w których dojdzie do konfrontacji Polski posierpniowej i postpeerelowskiej.
W rozgrywce między Kaczyńskim a Cimoszewiczem nie byłoby dla Tuska miejsca. To, że umocnienie się w centrum przyniosło efekty, jest następstwem intuicji Tuska. Błyskotliwie wykorzystywał okazje, jakie niosła rzeczywistość (prześladowanie Polaków na Białorusi). Trafnie też odczytywał potrzeby Polaków dotyczące głowy państwa, ale i polityki w ogóle. Podobną intuicją wykazał się w roku 1995 i 2000 Kwaśniewski.
Lider PO wyczuł, że nonszalancki luz, przechodzący wręcz w młodzieńczą niedojrzałość, może być jego politycznym atutem. Tuskowi udało się zdjąć politykę z monstrualnego koturnu, na jaki wtoczyła ją ultrasieriozna klasa polityczna. Młodzieńczość powodowała, że Tuska nie traktowano poważnie. Teraz wyborcy dostrzegli w niej powiew czegoś nowego i świeżego.
Przed kilkoma miesiącami na łamach "Wprost" postawiłem tezę, że sukces w polskiej polityce przypadnie temu, kto potrafi dotrzeć do młodzieży. Tego właśnie dokonał Tusk. Gotów jestem się założyć o każdą stawkę, że ogromna większość wyborców przed 30. rokiem życia odda swoje głosy właśnie na kandydata PO. Bo choć lider platformy ma już lat 48, jest najbardziej młodzieńczym z kandydatów. Powiewu tej młodzieńczości oczekiwano bardziej niż IV Rzeczypospolitej. Co ciekawe, ponad dekadę temu, po rządach Jana Krzysztofa Bieleckiego, "niedojrzałość" liberałów i samego Tuska stanowiła jedną z przyczyn porażki. Może zatem wieloletni okres hibernacji Tuska jako polityka miał sens? Może taki przywódca jest potrzebny dopiero po 15 latach wolnej Polski?
Normalny chłopak z sąsiedztwa
Wyborcy chętnie kupują naturalność i zwyczajność Tuska. Ci, którzy znają lidera PO, wiedzą, że mimo wieloletniej kariery politycznej Tusk jest pozbawiony dziwactw. Wszystko w życiu musiał osiągać własną pracą, a to niejako wymusza skromność i pokorę. Ożenił się na trzecim roku studiów i musiał utrzymać rodzinę. Tuskowie mieszkali w malutkim pokoju w Oliwie, potem we Wrzeszczu. Kilka dni przed wprowadzeniem stanu wojennego Małgorzata Tusk dowiedziała się, że jest w ciąży. Po 13 grudnia oboje byli bez pracy, w dodatku wymówiono im pokój, który wynajmowali. Z pomocą przyjaciół dostali szesnasto-
metrowy pokój w hotelu asystenckim, bo Małgorzata zatrudniła się w bibliotece uniwersyteckiej. Po zniesieniu stanu wojennego Tusk ciężko pracował w norweskim Tromsš. Był tam jednocześnie cieślą, murarzem, malarzem i ogrodnikiem.
Tusk jest normalny. Tę normalność utwierdzają zwierzenia sprzed kilku lat, w których mówił o kryzysie swego małżeństwa, o zagrożeniu problemem alkoholowym. Tę budzącą zaufanie normalność wydobyto teraz w kampanii wyborczej. Tak jak w USA kariery w show-biznesie robią dziewczyny z sąsiedztwa, tak liderowi PO udało się przekonać wyborców o swej autentyczności. Dlatego w jakiś dziwny sposób w ustach Tuska propagandowa opowieść o utracie przed laty pracy nie brzmi sztucznie, choć tak brzmieć powinna. Widać chłopakowi z sąsiedztwa łatwiej uwierzyć niż napuszonym konkurentom.
Idol
Sukces, który Tusk już osiągnął, jest nauczką i wzorem dla Polaków. Wykonał nad sobą ogromną pracę, przekształcając się w profesjonalnego, pracującego bez wytchnienia polityka. Ten proces, nazwijmy go donaldyzacją Tuska, stanowi pozytywny wzorzec dla rodaków. Lider PO pokazał im nie tylko jak skutecznie uprawiać politykę, ale też jak pokonywać własne słabości, jak się doskonalić, by odnieść sukces. Dotychczas uczyli tego Polaków idole spoza polityki: sportowcy lub piosenkarze. Tusk ma szanse to zmienić. Już zmienił. Nie na darmo znalazł się w pierwszej dziesiątce plebiscytu "Gdańszczanin tysiąclecia" - jako jeden z zaledwie trzech współcześnie żyjących gdańszczan, obok noblistów Lecha Wałęsy i Gźntera Grassa.
Więcej możesz przeczytać w 38/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.