Ameryka uznała Azję za strefę swoich podstawowych interesów polity cznych i ekonomicznych W 1918 r. Oswald Spengler wydał historiozoficzne dzieło zatytułowane "Zmierzch Zachodu". Wbrew modnym w tych czasach poglądom na temat ciągłego dążenia ludzkości ku najbardziej szlachetnej i rozwiniętej formie (znanego jako idea postępu) Spengler sformułował pesymistyczną teorię cyklów cywilizacyjnych. Według niego, historia świata to dzieje narodzin i śmierci kolejnych cywilizacji; cykle te nie odpowiadają teoriom ciągłego rozwoju.
Spengler twierdził, że merkantylna kultura imperium brytyjskiego była przedostatnią cywilizacją Zachodu. Z teutońską skromnością przewidywał, że ustąpi ona miejsca cywilizacji germańskiej. Sprawy potoczyły się inaczej, a historycy o zacięciu filozoficznym, cytujący dziś Spenglera, lubią nazywać Amerykę ostatnią cywilizacją Zachodu. W sukurs takim przewidywaniom przyszedł raport piątego forum ekonomicznego w Aix-en-Provence, które odbyło się na początku lipca. Uczestnicy forum - Paul Wolfowitz, prezes Banku Światowego, Richard Perle, były doradca prezydenta Reagana, i Madeleine Albright, sekretarz stanu w administracji Clintona, wraz z europejskimi ekonomistami - radzili nad sytuacją gospodarek europejskich wobec rozwoju Ameryki i Azji. W raporcie znajduje się taka prognoza: "Europa, która wykazuje niepokojącą niezdolność do zorganizowania się i podejmowania wspólnych akcji, może zostać zmarginalizowana przez bliski układ łączący dwie strony Oceanu Spokojnego".
W ramach tego samego forum bank Goldman Sachs przedstawił przewidywania dotyczące układu sił ekonomicznych w 2050 r. Największą potęgą gospodarczą mają być wtedy Chiny, drugą USA, a trzecią Indie. Gdyby więc przyjąć jeszcze na chwilę punkt widzenia Oswalda Spenglera, jesteśmy świadkami schyłku europejskiego Zachodu i agresywnego rozwoju cywilizacji Azji. Raport przygotowany w 2004 r. przez National Intelligence Council przyrównuje rosnące potęgi Chin i Indii do rozwoju Niemiec w XIX wieku i Ameryki w XX wieku, prognozując, że "potencjalne skutki tego rozwoju mogą się okazać porównywalne odpowiednio do wpływu Niemiec i Ameryki". Dynamika gospodarcza tych dwu państw, które zamieszkuje dwie piąte ludzkości świata, i ich aspiracje do statusu regionalnych supermocarstw znalazły się w centrum uwagi Waszyngtonu. Ameryka tak energicznie zabrała się do szukania nowych zasad prowadzenia polityki dalekowschodniej, że wygląda to wręcz na przygotowania do zmiany światowego porządku. Największej od czasów zimnej wojny.
Nowe alianse
Ważnym elementem budowania nowego porządku jest podpisany przez prezydenta Busha traktat z Indiami, na mocy którego New Delhi zyskuje prawo do korzystania z pomocy Ameryki przy budowie cywilnych instalacji nuklearnych, dostęp do amerykańskiego know-how w zakresie pozyskiwania energii nuklearnej i do transferu technologii. W zamian ma się poddać takim rygorom kontroli i nadzoru programów nuklearnych, jakim podlegają państwa mające "oficjalnie" broń atomową i będące sygnatariuszami traktatu o jej nierozprzestrzenianiu. Traktat obejmuje zdyscyplinowanych "posiadaczy atomu", czyli Amerykę, Rosję, Wielką Brytanię, Francję i Chiny. W strefie politycznego półmroku znajdują się Izrael, Pakistan i Indie - kraje, które rozwinęły programy atomowe wbrew postanowieniom traktatu i poza nimi.
Obietnice prezydenta Busha dane premierowi Indii Manmohanowi Singhowi są przełomem w polityce USA. Od 1969 r. oficjalna linia Waszyngtonu była przeciwna pozyskiwaniu broni nuklearnej przez kolejne państwa, co stawiało Indie, Pakistan i Izrael w położeniu ledwie tolerowanych rebeliantów. Decyzja Busha o dopuszczeniu Indii do grona legalnych posiadaczy broni nuklearnej będzie jeszcze wymagała zatwierdzenia przez Kongres, ale już teraz jest krytykowana przez polityków, którzy uważają, że krok ten utrudni negocjacje z Koreą Północną. Inni krytycy Busha podkreślają, że jego decyzja pogrzebała raz na zawsze globalne nadzieje na powstrzymanie proliferacji broni nuklearnej. Zarówno jednak samo podpisanie traktatu z Indiami, jak i pompa, z jaką Biały Dom podejmował premiera Singha, wskazują na to, że administracja Busha szuka bliskiego partnera w Azji i skłonna jest takiego sojusznika obsypać przywilejami, które od czasów II wojny światowej przysługiwały wyłącznie zwycięskim państwom alianckim.
Przywilej, jakiego dostąpił w Waszyngtonie Manmohan Singh (wygłoszenie mowy przed połączonymi izbami Kongresu i oficjalny obiad w Białym Domu), oznacza w języku dyplomacji namaszczenie premiera Indii na bliskiego sojusznika Waszyngtonu. Klauzule amerykańsko-indyjskiego traktatu, sankcjonujące rozwój pokojowych programów nuklearnych w Indiach, są w istocie pustą formułą. Broń nuklearna Indii powstała pod osłoną pokojowych zastosowań energii atomowej i dziś wyodrębnienie czy choćby rozróżnienie programów stricte pokojowych od militarnych byłoby dla Indii zbyt skomplikowane i kosztowne. Waszyngton akceptuje jednak status quo, kreując przy tym Indie na swego partnera strategicznego w regionie, który dotychczas wydawał się skazany na tolerowanie przewagi Chin. Do tej pory przewaga ta była zmartwieniem państw zrzeszonych w Stowarzyszeniu Narodów Azji Południowo-Wschodniej (i stanowiła siłę napędową jego dalszej integracji) oraz Japonii. Teraz jednak gospodarcza ekspansja Chin, ich wpływ na światowe rynki finansowe i kapitałowe oraz globalny rynek pracy są wyzwaniem dla samej Ameryki. Zbliżenie Waszyngtonu i New Delhi jest zatem rozumiane jako próba przeciwstawienia Chinom drugiej, równie dynamicznej potęgi azjatyckiej. W wystąpieniu przed Kongresem premier Singh wskazał też na to, iż oba kraje traktują jako zagrożenie rozprzestrzenianie się wojowniczego islamu w Azji. Indie chcą ponadto odgrywać rolę mediatora między Ameryką a krajami Zatoki Perskiej.
Chiński straszak
Obawę przed Chinami wnieśli do Białego Domu neokonserwatyści, nalegający od początku pierwszej kadencji prezydenta Busha na przyjęcie twardej polityki wobec Pekinu. Na razie tego nie uczyniono, ale propozycje konstruktywnego podejścia do Państwa Środka dzielą Waszyngton na dwa obozy. Ci politycy, którzy rozważają relacje z Chinami w kontekście ekonomicznym, skłonni są traktować ten kraj jak partnera. Ci, którzy zwracają większą uwagę na bezpieczeństwo interesów politycznych USA w Azji, widzą w Chinach przeciwnika i przepowiadają zbrojny konflikt. Niewykluczone, że to ta druga, "jastrzębia" opcja parła do sojuszu z Indiami. Na to zbliżenie nalegał też jeden z ojców polityki zagranicznej USA Henry Kissinger, który mimo iż był architektem wymierzonego w ZSRR porozumienia między Nixonem a sekretarzem Mao, w nowej rzeczywistości politycznej stał się orędownikiem innej równowagi sił. "Najważniejszym interesem Ameryki jest zapobieżenie powstaniu jednej dominującej hegemonii [w Azji] - jest to klasyczny problem równowagi sił, a zatem stwarza to możliwość bliskiej współpracy z Indiami [...], pod warunkiem że USA zdolne będą sformułować politykę równowagi dla całego regionu" - pisze Kissinger.
W czerwcowym wywiadzie dla "International Herald Tribune" Kissinger powiedział jednak, że to "od stosunków Chiny - USA może zależeć to, czy nasze dzieci będą żyły w zamęcie jeszcze gorszym niż w XX wieku, czy też będą świadkami nowego światowego porządku, odpowiadającego powszechnym dążeniom do pokoju i postępu". Polityczne podmuchy po obu stronach Pacyfiku bywają równie nieprzewidywalne jak tamtejsza pogoda. Nie tak dawno były sekretarz stanu USA Colin Powell przy aplauzie Pekinu określił stosunki amerykańsko-chińskie jako najlepsze od 30 lat. W ostatnich miesiącach wszakże coraz wyraźniej zaczęło na nich ciążyć piętno "strategicznej nieufności". Z Waszyngtonu padały zarzuty o sztuczne zaniżanie przez Pekin wartości swej waluty i tym samym nieuczciwe windowanie nadwyżki handlowej, co wpływało na amerykański rynek pracy. Pentagon i CIA alarmowały, że rosną chińskie wydatki na zbrojenia, i informowały o podejrzanych kontaktach Pekinu z "łajdackimi reżimami", od Iranu po Myanmar, Zimbabwe i Wenezuelę. Pekin odpowiadał oskarżeniami o sprzyjanie przez USA remilitaryzacji Japonii i dozbrajanie Tajwanu, a także aktywne przeciwdziałanie chińskim interesom w regionie.
Rozmowa prezydentów USA George`a W. Busha i Chin Hu Jintao o przyszłości dwustronnych stosunków, planowana na początek września w Waszyngtonie, z powodu problemów związanych z huraganem Katrina musiała poczekać do światowego szczytu ONZ. Wyjaśnienie problemów strategicznych zajmie jednak dużo więcej czasu. Chiny będą musiały dokładniej określić własną wizję swego miejsca w regionie i świecie, rozwiać obawy, że wzrost ich potęgi, inaczej niż w wypadku Japonii i Niemiec w latach 30., nie doprowadzi do destabilizacji systemu międzynarodowego. Waszyngton i Pekin nie będą mogły ignorować wspólnych interesów i wyzwań, od pokojowego rozwiązania problemu północnokoreańskiego po zapewnienie stabilnych cen ropy. Nie bez znaczenia jest to, że Chiny mimo ogromnej nadwyżki handlowej są piątym i szybko rosnącym rynkiem amerykańskiego eksportu, zapewne więc nikt w USA, jak powiedział John Frisbie, prezes US-China Business Council, "nie będzie chciał go niszczyć".
Bez Europy
Czy podpisanie traktatu z Indiami jest elementem realizacji nowej i w miarę kompletnej wizji polityki wobec Azji - nie wiadomo. Znawcy regionu obawiają się, że zbliżenie z Indiami będzie początkiem kryzysu w kontaktach z Pakistanem, do niedawna nazywanym przez Busha najważniejszym sojusznikiem USA poza NATO. Pakistan w takiej sytuacji szukałby zbliżenia z Rosją i Chinami i mógłby mniej skutecznie wspierać wojnę z terroryzmem. Mimo takich zagrożeń oprawa, z jaką podpisano porozumienie z Indiami, świadczy o tym, że Ameryka uznaje Azję za strefę podstawowych interesów, a także liczy się z możliwym zagrożeniem ze strony Chin, na przykład w razie konfliktu o Tajwan. I na taką ewentualność zapewnia sobie lokalnego sojusznika. Takie postępowanie wyznacza też kierunek inwestycji amerykańskich, zwłaszcza że od pewnego czasu mawia się w Ameryce, iż jeśli chodzi o Indie, to każdy szanujący się prezes korporacji ma już gotową strategię inwestycyjną i outsourcingową.
Tak oto Imperium Americanum, nie ogłaszając całkowitego desinteressement Europą, daje do zrozumienia, że ma ważniejsze kierunki ekspansji, i skłania się ku nowym sojuszom i nowym rynkom. Zwolennicy Spenglera uznaliby to za protekcjonalne zainteresowanie dojrzałego imperium nową cywilizacją, która rośnie tym szybciej, im trudniej cywilizacji europejskiej znaleźć pomysł na to, jak z nią konkurować.
W ramach tego samego forum bank Goldman Sachs przedstawił przewidywania dotyczące układu sił ekonomicznych w 2050 r. Największą potęgą gospodarczą mają być wtedy Chiny, drugą USA, a trzecią Indie. Gdyby więc przyjąć jeszcze na chwilę punkt widzenia Oswalda Spenglera, jesteśmy świadkami schyłku europejskiego Zachodu i agresywnego rozwoju cywilizacji Azji. Raport przygotowany w 2004 r. przez National Intelligence Council przyrównuje rosnące potęgi Chin i Indii do rozwoju Niemiec w XIX wieku i Ameryki w XX wieku, prognozując, że "potencjalne skutki tego rozwoju mogą się okazać porównywalne odpowiednio do wpływu Niemiec i Ameryki". Dynamika gospodarcza tych dwu państw, które zamieszkuje dwie piąte ludzkości świata, i ich aspiracje do statusu regionalnych supermocarstw znalazły się w centrum uwagi Waszyngtonu. Ameryka tak energicznie zabrała się do szukania nowych zasad prowadzenia polityki dalekowschodniej, że wygląda to wręcz na przygotowania do zmiany światowego porządku. Największej od czasów zimnej wojny.
Nowe alianse
Ważnym elementem budowania nowego porządku jest podpisany przez prezydenta Busha traktat z Indiami, na mocy którego New Delhi zyskuje prawo do korzystania z pomocy Ameryki przy budowie cywilnych instalacji nuklearnych, dostęp do amerykańskiego know-how w zakresie pozyskiwania energii nuklearnej i do transferu technologii. W zamian ma się poddać takim rygorom kontroli i nadzoru programów nuklearnych, jakim podlegają państwa mające "oficjalnie" broń atomową i będące sygnatariuszami traktatu o jej nierozprzestrzenianiu. Traktat obejmuje zdyscyplinowanych "posiadaczy atomu", czyli Amerykę, Rosję, Wielką Brytanię, Francję i Chiny. W strefie politycznego półmroku znajdują się Izrael, Pakistan i Indie - kraje, które rozwinęły programy atomowe wbrew postanowieniom traktatu i poza nimi.
Obietnice prezydenta Busha dane premierowi Indii Manmohanowi Singhowi są przełomem w polityce USA. Od 1969 r. oficjalna linia Waszyngtonu była przeciwna pozyskiwaniu broni nuklearnej przez kolejne państwa, co stawiało Indie, Pakistan i Izrael w położeniu ledwie tolerowanych rebeliantów. Decyzja Busha o dopuszczeniu Indii do grona legalnych posiadaczy broni nuklearnej będzie jeszcze wymagała zatwierdzenia przez Kongres, ale już teraz jest krytykowana przez polityków, którzy uważają, że krok ten utrudni negocjacje z Koreą Północną. Inni krytycy Busha podkreślają, że jego decyzja pogrzebała raz na zawsze globalne nadzieje na powstrzymanie proliferacji broni nuklearnej. Zarówno jednak samo podpisanie traktatu z Indiami, jak i pompa, z jaką Biały Dom podejmował premiera Singha, wskazują na to, że administracja Busha szuka bliskiego partnera w Azji i skłonna jest takiego sojusznika obsypać przywilejami, które od czasów II wojny światowej przysługiwały wyłącznie zwycięskim państwom alianckim.
Przywilej, jakiego dostąpił w Waszyngtonie Manmohan Singh (wygłoszenie mowy przed połączonymi izbami Kongresu i oficjalny obiad w Białym Domu), oznacza w języku dyplomacji namaszczenie premiera Indii na bliskiego sojusznika Waszyngtonu. Klauzule amerykańsko-indyjskiego traktatu, sankcjonujące rozwój pokojowych programów nuklearnych w Indiach, są w istocie pustą formułą. Broń nuklearna Indii powstała pod osłoną pokojowych zastosowań energii atomowej i dziś wyodrębnienie czy choćby rozróżnienie programów stricte pokojowych od militarnych byłoby dla Indii zbyt skomplikowane i kosztowne. Waszyngton akceptuje jednak status quo, kreując przy tym Indie na swego partnera strategicznego w regionie, który dotychczas wydawał się skazany na tolerowanie przewagi Chin. Do tej pory przewaga ta była zmartwieniem państw zrzeszonych w Stowarzyszeniu Narodów Azji Południowo-Wschodniej (i stanowiła siłę napędową jego dalszej integracji) oraz Japonii. Teraz jednak gospodarcza ekspansja Chin, ich wpływ na światowe rynki finansowe i kapitałowe oraz globalny rynek pracy są wyzwaniem dla samej Ameryki. Zbliżenie Waszyngtonu i New Delhi jest zatem rozumiane jako próba przeciwstawienia Chinom drugiej, równie dynamicznej potęgi azjatyckiej. W wystąpieniu przed Kongresem premier Singh wskazał też na to, iż oba kraje traktują jako zagrożenie rozprzestrzenianie się wojowniczego islamu w Azji. Indie chcą ponadto odgrywać rolę mediatora między Ameryką a krajami Zatoki Perskiej.
![](http://www.wprost.pl/G/wprost_gfx/1190/s94w.jpg)
Obawę przed Chinami wnieśli do Białego Domu neokonserwatyści, nalegający od początku pierwszej kadencji prezydenta Busha na przyjęcie twardej polityki wobec Pekinu. Na razie tego nie uczyniono, ale propozycje konstruktywnego podejścia do Państwa Środka dzielą Waszyngton na dwa obozy. Ci politycy, którzy rozważają relacje z Chinami w kontekście ekonomicznym, skłonni są traktować ten kraj jak partnera. Ci, którzy zwracają większą uwagę na bezpieczeństwo interesów politycznych USA w Azji, widzą w Chinach przeciwnika i przepowiadają zbrojny konflikt. Niewykluczone, że to ta druga, "jastrzębia" opcja parła do sojuszu z Indiami. Na to zbliżenie nalegał też jeden z ojców polityki zagranicznej USA Henry Kissinger, który mimo iż był architektem wymierzonego w ZSRR porozumienia między Nixonem a sekretarzem Mao, w nowej rzeczywistości politycznej stał się orędownikiem innej równowagi sił. "Najważniejszym interesem Ameryki jest zapobieżenie powstaniu jednej dominującej hegemonii [w Azji] - jest to klasyczny problem równowagi sił, a zatem stwarza to możliwość bliskiej współpracy z Indiami [...], pod warunkiem że USA zdolne będą sformułować politykę równowagi dla całego regionu" - pisze Kissinger.
W czerwcowym wywiadzie dla "International Herald Tribune" Kissinger powiedział jednak, że to "od stosunków Chiny - USA może zależeć to, czy nasze dzieci będą żyły w zamęcie jeszcze gorszym niż w XX wieku, czy też będą świadkami nowego światowego porządku, odpowiadającego powszechnym dążeniom do pokoju i postępu". Polityczne podmuchy po obu stronach Pacyfiku bywają równie nieprzewidywalne jak tamtejsza pogoda. Nie tak dawno były sekretarz stanu USA Colin Powell przy aplauzie Pekinu określił stosunki amerykańsko-chińskie jako najlepsze od 30 lat. W ostatnich miesiącach wszakże coraz wyraźniej zaczęło na nich ciążyć piętno "strategicznej nieufności". Z Waszyngtonu padały zarzuty o sztuczne zaniżanie przez Pekin wartości swej waluty i tym samym nieuczciwe windowanie nadwyżki handlowej, co wpływało na amerykański rynek pracy. Pentagon i CIA alarmowały, że rosną chińskie wydatki na zbrojenia, i informowały o podejrzanych kontaktach Pekinu z "łajdackimi reżimami", od Iranu po Myanmar, Zimbabwe i Wenezuelę. Pekin odpowiadał oskarżeniami o sprzyjanie przez USA remilitaryzacji Japonii i dozbrajanie Tajwanu, a także aktywne przeciwdziałanie chińskim interesom w regionie.
Rozmowa prezydentów USA George`a W. Busha i Chin Hu Jintao o przyszłości dwustronnych stosunków, planowana na początek września w Waszyngtonie, z powodu problemów związanych z huraganem Katrina musiała poczekać do światowego szczytu ONZ. Wyjaśnienie problemów strategicznych zajmie jednak dużo więcej czasu. Chiny będą musiały dokładniej określić własną wizję swego miejsca w regionie i świecie, rozwiać obawy, że wzrost ich potęgi, inaczej niż w wypadku Japonii i Niemiec w latach 30., nie doprowadzi do destabilizacji systemu międzynarodowego. Waszyngton i Pekin nie będą mogły ignorować wspólnych interesów i wyzwań, od pokojowego rozwiązania problemu północnokoreańskiego po zapewnienie stabilnych cen ropy. Nie bez znaczenia jest to, że Chiny mimo ogromnej nadwyżki handlowej są piątym i szybko rosnącym rynkiem amerykańskiego eksportu, zapewne więc nikt w USA, jak powiedział John Frisbie, prezes US-China Business Council, "nie będzie chciał go niszczyć".
Bez Europy
Czy podpisanie traktatu z Indiami jest elementem realizacji nowej i w miarę kompletnej wizji polityki wobec Azji - nie wiadomo. Znawcy regionu obawiają się, że zbliżenie z Indiami będzie początkiem kryzysu w kontaktach z Pakistanem, do niedawna nazywanym przez Busha najważniejszym sojusznikiem USA poza NATO. Pakistan w takiej sytuacji szukałby zbliżenia z Rosją i Chinami i mógłby mniej skutecznie wspierać wojnę z terroryzmem. Mimo takich zagrożeń oprawa, z jaką podpisano porozumienie z Indiami, świadczy o tym, że Ameryka uznaje Azję za strefę podstawowych interesów, a także liczy się z możliwym zagrożeniem ze strony Chin, na przykład w razie konfliktu o Tajwan. I na taką ewentualność zapewnia sobie lokalnego sojusznika. Takie postępowanie wyznacza też kierunek inwestycji amerykańskich, zwłaszcza że od pewnego czasu mawia się w Ameryce, iż jeśli chodzi o Indie, to każdy szanujący się prezes korporacji ma już gotową strategię inwestycyjną i outsourcingową.
Tak oto Imperium Americanum, nie ogłaszając całkowitego desinteressement Europą, daje do zrozumienia, że ma ważniejsze kierunki ekspansji, i skłania się ku nowym sojuszom i nowym rynkom. Zwolennicy Spenglera uznaliby to za protekcjonalne zainteresowanie dojrzałego imperium nową cywilizacją, która rośnie tym szybciej, im trudniej cywilizacji europejskiej znaleźć pomysł na to, jak z nią konkurować.
Więcej możesz przeczytać w 38/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.