Kariera Stinga jest sumą autentycznego talentu, cynicznej kalkulacji i sybarytyzmu W świecie popkultury często zaciera się granica między tymi, którzy stawiają kamienie milowe, a tymi, którzy między tymi kamieniami wstawiają kamyczki. Jakkolwiek efektownie byłyby one zdobne, pozostają kamyczkami. Sting, choć cieszy się statusem supergwiazdy, należy jednak do tych drugich.
Majątkowo można go wstawić do ligi eks-Beatlesów, Stonesów, Andrew Lloyda Webera i Davida Bowiego. A wszystko to dzięki trafnym inwestycjom i obrotności drugiej żony - Trudie Styler - byłej hostessy w londyńskich klubach okupowanych pod koniec lat 70. przez arabskich miliarderów, nie spełnionej aktorki i obrotnej producentki (to ona wyswatała swego podopiecznego Guya Ritchiego z Madonną). Kto poza zaprzysięgłymi fanami jest w stanie wymienić choćby jeden przebój z "Nothing Like The Sun", "The Soul Cages" czy "Mercury Falling"? Nagły i skądinąd zasłużony sukces albumu "Brand New Day" z 1999 r. (3,5 mln sprzedanych płyt) to niepodważalny fakt. Tylko kto tej płyty będzie słuchał za 10 lat? A zresztą, kto do niej wraca dziś? Wreszcie, czy ktoś zauważył ukazanie się w 2003 r. albumu "Sacred Love" - tak głęboko słusznie pacyfistycznego i utopijno-globalistycznego, że aż chciało się krzyknąć: wyjdź, człowieku, ze swej posiadłości w Anglii albo Toskanii i popatrz, na jakim świecie żyjesz! Na razie Sting wychodzi na koncert w Polsce - promujący fuzję operatora telefonii komórkowej Idea ze światowym potentatem Orange.
Niepowtarzalny przewidywalny
Charakterystyczny, pozbawiony wibrata głos jazzującego refrenisty z dawnych epok, o rozpoznawalnym falsecie - kojarzonym najczęściej z "Roxanne", "Message In The Bottle" i dokonaniami The Police - inteligencja realizująca się w literackich tekstach z ważkim przesłaniem, ambicja, by poszerzać język rocka o elementy jazzu, muzyki świata, zmysłowych rytmów, składa się na niepowtarzalność, a zarazem przewidywalność muzyki Stinga. Ten paradoks przekłada się na inny: w całej swej mozaikowej różnorodności jego muzyka na dłuższą metę jest nudna.
Już albumem "Dream Of The Blue Turtles" z 1985 r., nagranym z udziałem wybitnych jazzmanów Branforda Marsalisa, Kenny`ego Kirklanda i Omara Hakima Sting stworzył złoty wzorzec do czegoś, co później krytycy nazwali adult-oriented rock (AOR, czyli rock dla dorosłych). Tym samym znalazł niszę, w której egzystuje do dziś i która stabilizuje jego pozycję gwiazdy. Tak też, by się ograniczyć do jego recepcji w Polsce, był on przyjmowany w naszym kraju w połowie lat 90., tak będzie zapewne powitany 24 września. Ludzie kochają zawodowstwo, dobry gust i elegancję, a tego wszystkiego Sting dostarcza z klasą i niezawodnością szwajcarskiego zegarka.
Rockman mimo woli
Gdy w 1984 r. implodował rozdarty wewnętrznymi konfliktami zespół The Police, Sting jako jedyny miał precyzyjny pomysł na solową karierę. I to należy cenić. Tak naprawdę nigdy nie był on rockmanem, a jeżeli już - to rockmanem z przypadku. Ten były nauczyciel z Newcastle, basista w miejscowym jazzrockowym zespole Last Exit, lubił ryzyko. Przyjął w 1977 r. zaproszenie do nie rokującej większych nadziei na przyszłość formacji The Police, zaprojektowanej przez perkusistę Stewarta Copelanda, która miała się wpisać w punkrockową rewolucję. Udało się. Choć przez punkrockowe elity nigdy nie zostali zaakceptowani, The Police ze swą mieszaniną tradycyjnego rocka i reggae, punkrockowym atakiem, no i bezwzględnie image`em, jaki stworzył Sting, podbili wraz z drugim albumem "Reggatta De Blanc" (1979) najpierw Wielką Brytanię, a potem świat. Gdy ukazały się płyty "Ghost In The Machine" i "Synchronicity", byli najpopularniejszym i najlepiej sprzedającym płyty zespołem rockowym na świecie. Po triumfalnym koncercie w londyńskiej Royal Albert Hall i równie triumfalnym przejeździe przez miasto, godnym powrotu do Rzymu Cezara po podbiciu Galii, nazajutrz w prasie podsumowano ten fakt jakże znaczącym i budzącym miłe skojarzenia słowem: "Policemania".
Artystycznie The Police byli efektem cynicznej, koniunkturalnej kalkulacji i doskonałego marketingu, za którym stał Miles Copeland, brat Stewarta. Byli muzycznie znakomici i na tyle porywający, że znaleźli tysiące naśladowców - także w Polsce, by wspomnieć wczesny Perfect czy Lady Pank. Sielanka nie mogła trwać długo. Stewart Copeland nie mógł wytrzymać, że stracił kontrolę nad triem, które wymyślił, i w którym - tak jako frontman i jako kompozytor większości materiału - niemal od początku pierwsze skrzypce grał jakiś przybłęda z północy, który z Gordona Sumnera przemianował się na Stinga. Sting też miał dosyć owego amerykańskiego uzurpatora, na dodatek syna wysokiego urzędnika CIA, który chciał uczyć Brytyjczyków, jak grać rocka. Najciekawszy muzyk zespołu, dość już leciwy jak na punkrockowe standardy, gitarzysta Andy Summers, który grywał z tak dziwnymi wykonawcami jak Eric Burdon czy Neil Sedaka, Kevin Ayers i Zoot Money, nie miał nic do gadania. Prawda jest taka, że szybko The Police stali się tłem dla Stinga. Ze swoją charyzmą sceniczną i nienaganną, niemal idealną według standardów tabloidowych i reklamowych z lat 80., aparycją wysokiego, szczupłego blondyna o błękitnych oczach był on nie do pobicia. Jego popularność zaś, poza zespołem, wzmacniały występy w filmach - "Quadrophenia", "Diuna", "Brimstone and Treacle", "Narzeczona", "Giulia and Giulia", "Burzliwy poniedziałek" czy "Porachunki".
Lew salonowy
Sting jest wyjątkowo zdolny jako kompozytor chwytliwych piosenek. Jednocześnie, być może jako syn raczej mało zamożnych rodziców, którzy nie potrafili sobie ułożyć szczęśliwego pożycia, upodobał sobie życie wyższych sfer, brylowanie na salonach możnych tego świata. Nie miał więc skrupułów, by się rozstać ze swoją pierwszą żoną aktorką Frances Tomelty (z która miał dwójką dzieci) i poślubić Trudie Styler. Była ona dlań - jako jedna z najlepiej ustosunkowanych postaci na świecie w rankingach "Harpers & Queens" - przepustką do upragnionego wielkiego świata. A jak uporczywie do owego świata Sting się dobijał, świadczy to, że przyjął nawet zaproszenie na party zorganizowane przez osławionego handlarza bronią Adnana Kashogiego, za co zresztą został skrytykowany nie mniej zjadliwie niż zespół Queen za występy w południowoarykańskim Sun City.
Nie pomogło później angażowanie się Stinga we wszystko, co duch czasów mu podsuwał - Band Aid, Live Aid, Amnesty International, Rainforest Foundation i inne głęboko słuszne przedsięwzięcia. Opinia publiczna podzieliła się. I choć jedni widzą w nim autentyczny talent i człowieka z troską pochylającego się nad losem świata, inni mają go za tryskającego samozadowoleniem bufona, zainteresowanego tylko własną wygodą i komfortowym życiem.
Niepowtarzalny przewidywalny
Charakterystyczny, pozbawiony wibrata głos jazzującego refrenisty z dawnych epok, o rozpoznawalnym falsecie - kojarzonym najczęściej z "Roxanne", "Message In The Bottle" i dokonaniami The Police - inteligencja realizująca się w literackich tekstach z ważkim przesłaniem, ambicja, by poszerzać język rocka o elementy jazzu, muzyki świata, zmysłowych rytmów, składa się na niepowtarzalność, a zarazem przewidywalność muzyki Stinga. Ten paradoks przekłada się na inny: w całej swej mozaikowej różnorodności jego muzyka na dłuższą metę jest nudna.
Już albumem "Dream Of The Blue Turtles" z 1985 r., nagranym z udziałem wybitnych jazzmanów Branforda Marsalisa, Kenny`ego Kirklanda i Omara Hakima Sting stworzył złoty wzorzec do czegoś, co później krytycy nazwali adult-oriented rock (AOR, czyli rock dla dorosłych). Tym samym znalazł niszę, w której egzystuje do dziś i która stabilizuje jego pozycję gwiazdy. Tak też, by się ograniczyć do jego recepcji w Polsce, był on przyjmowany w naszym kraju w połowie lat 90., tak będzie zapewne powitany 24 września. Ludzie kochają zawodowstwo, dobry gust i elegancję, a tego wszystkiego Sting dostarcza z klasą i niezawodnością szwajcarskiego zegarka.
Rockman mimo woli
Gdy w 1984 r. implodował rozdarty wewnętrznymi konfliktami zespół The Police, Sting jako jedyny miał precyzyjny pomysł na solową karierę. I to należy cenić. Tak naprawdę nigdy nie był on rockmanem, a jeżeli już - to rockmanem z przypadku. Ten były nauczyciel z Newcastle, basista w miejscowym jazzrockowym zespole Last Exit, lubił ryzyko. Przyjął w 1977 r. zaproszenie do nie rokującej większych nadziei na przyszłość formacji The Police, zaprojektowanej przez perkusistę Stewarta Copelanda, która miała się wpisać w punkrockową rewolucję. Udało się. Choć przez punkrockowe elity nigdy nie zostali zaakceptowani, The Police ze swą mieszaniną tradycyjnego rocka i reggae, punkrockowym atakiem, no i bezwzględnie image`em, jaki stworzył Sting, podbili wraz z drugim albumem "Reggatta De Blanc" (1979) najpierw Wielką Brytanię, a potem świat. Gdy ukazały się płyty "Ghost In The Machine" i "Synchronicity", byli najpopularniejszym i najlepiej sprzedającym płyty zespołem rockowym na świecie. Po triumfalnym koncercie w londyńskiej Royal Albert Hall i równie triumfalnym przejeździe przez miasto, godnym powrotu do Rzymu Cezara po podbiciu Galii, nazajutrz w prasie podsumowano ten fakt jakże znaczącym i budzącym miłe skojarzenia słowem: "Policemania".
Artystycznie The Police byli efektem cynicznej, koniunkturalnej kalkulacji i doskonałego marketingu, za którym stał Miles Copeland, brat Stewarta. Byli muzycznie znakomici i na tyle porywający, że znaleźli tysiące naśladowców - także w Polsce, by wspomnieć wczesny Perfect czy Lady Pank. Sielanka nie mogła trwać długo. Stewart Copeland nie mógł wytrzymać, że stracił kontrolę nad triem, które wymyślił, i w którym - tak jako frontman i jako kompozytor większości materiału - niemal od początku pierwsze skrzypce grał jakiś przybłęda z północy, który z Gordona Sumnera przemianował się na Stinga. Sting też miał dosyć owego amerykańskiego uzurpatora, na dodatek syna wysokiego urzędnika CIA, który chciał uczyć Brytyjczyków, jak grać rocka. Najciekawszy muzyk zespołu, dość już leciwy jak na punkrockowe standardy, gitarzysta Andy Summers, który grywał z tak dziwnymi wykonawcami jak Eric Burdon czy Neil Sedaka, Kevin Ayers i Zoot Money, nie miał nic do gadania. Prawda jest taka, że szybko The Police stali się tłem dla Stinga. Ze swoją charyzmą sceniczną i nienaganną, niemal idealną według standardów tabloidowych i reklamowych z lat 80., aparycją wysokiego, szczupłego blondyna o błękitnych oczach był on nie do pobicia. Jego popularność zaś, poza zespołem, wzmacniały występy w filmach - "Quadrophenia", "Diuna", "Brimstone and Treacle", "Narzeczona", "Giulia and Giulia", "Burzliwy poniedziałek" czy "Porachunki".
Lew salonowy
Sting jest wyjątkowo zdolny jako kompozytor chwytliwych piosenek. Jednocześnie, być może jako syn raczej mało zamożnych rodziców, którzy nie potrafili sobie ułożyć szczęśliwego pożycia, upodobał sobie życie wyższych sfer, brylowanie na salonach możnych tego świata. Nie miał więc skrupułów, by się rozstać ze swoją pierwszą żoną aktorką Frances Tomelty (z która miał dwójką dzieci) i poślubić Trudie Styler. Była ona dlań - jako jedna z najlepiej ustosunkowanych postaci na świecie w rankingach "Harpers & Queens" - przepustką do upragnionego wielkiego świata. A jak uporczywie do owego świata Sting się dobijał, świadczy to, że przyjął nawet zaproszenie na party zorganizowane przez osławionego handlarza bronią Adnana Kashogiego, za co zresztą został skrytykowany nie mniej zjadliwie niż zespół Queen za występy w południowoarykańskim Sun City.
Nie pomogło później angażowanie się Stinga we wszystko, co duch czasów mu podsuwał - Band Aid, Live Aid, Amnesty International, Rainforest Foundation i inne głęboko słuszne przedsięwzięcia. Opinia publiczna podzieliła się. I choć jedni widzą w nim autentyczny talent i człowieka z troską pochylającego się nad losem świata, inni mają go za tryskającego samozadowoleniem bufona, zainteresowanego tylko własną wygodą i komfortowym życiem.
Więcej możesz przeczytać w 38/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.