Czy wolno sprawować władzę, formalnie jej nie mając?
Polak władzy nie ufa. Żadnej władzy. I żadnej władzy w Polsce nie szanuje. Jak sięgnąć pamięcią, według Polaka zawsze u władzy była jakaś klika, jakaś sitwa czy - jak w czasach najnowszych - jakaś mafia. Nie ma przy tym najmniejszego znaczenia, że sam na tych ludzi głosował. Polak zawsze swą władzę traktuje z najwyższą podejrzliwością, zawsze kwestionując jej pochodzenie, jej intencje, kompetencje czy nawet ewentualne zasługi. Polak taki już jest. Być może to spuścizna lat niewoli, lat władzy obcej i nie chcianej, a może to tylko najprostsza zbiorowa recenzja polskiej polityki i polskich polityków.
Prawo trzech ołówków
Dlaczego tak się dzieje, że Polak nie ufa władzy? Jedną z najcelniejszych odpowiedzi jest głośna niegdyś anegdota o trzech ołówkach któregoś z carskich czy może galicyjskich gubernatorów. Miał on zwyczaj każdego z trafiających do niego polskich petentów witać serdecznie i wylewnie, cierpliwie i ze zrozumieniem wysłuchać skargi czy prośby, by wreszcie, żegnając się, na stosownym podaniu, tak by gość widział to wyraźnie, kaligrafował dużymi literami "załatwić natychmiast". Każdy wychodził więc z jego gabinetu w najgłębszym przeświadczeniu o światłości władzy, jej prawości i uczciwości. Gdy jednak z owym dokumentem trafiało się piętro niżej, do właściwego dla danej sprawy urzędnika, okazywało się, że pozytywnie, mimo jednoznacznego polecenia najwyższej władzy, załatwiana jest ledwie jedna sprawa na tysiąc. Ludzie pisali więc do władzy kolejne podania i kolejne skargi na bezkarnych, bezdusznych urzędników, zapisywali się na kolejną audiencję do swej najwyższej władzy, niezmiennie światłej, prawej i uczciwej. Gdy jednak któregoś dnia rozwścieczeni petenci spojrzeli uważniej na swe podania, okazało się, że najwyższa władza wyraża swą zgodę różnymi kolorami ołówka. Czerwony wyznaczał podaniu drogę do kosza, czarny oznaczał ponowne rozpatrzenie prośby, a jedynie niebieski, najrzadszy, kierował sprawę do pomyślnego zakończenia.
Być może właśnie tego dnia, kiedy Polacy pojęli istotę stosowania kolorowych ołówków, zrozumieli też, że każdej władzy należy uważnie patrzeć na ręce. Być może tego dnia pojęli także, że każda władza zrobi wszystko, by za nic nie ponosić odpowiedzialności lub by ową odpowiedzialność pomniejszyć. Być może tego dnia oczywiste dla ludzi stało się także i to, że można mieć prawdziwą, nawet największą władzę, formalnie pozostając poza władzą, najlepiej gdzieś w jej cieniu. Nowoczesna nauka ten problem zapisuje w rozdziale "deontologia" (czyli nauka o powinnościach i obowiązkach) pod hasłem "autorytet deontyczny". W przekładzie na język polskich realiów politycznych hasło to powinno zostać zapisane pytaniem: "Czy wolno sprawować władzę, formalnie nie mając władzy?". Lub prościej: "Czy należy w państwie demokratycznym sprawować władzę z drugiego rzędu, do rządu desygnując zespół choćby najsprawniejszych urzędników, posiadających podstawową zdolność rozróżniania, jaki jest dzisiaj kolor naszego ołówka?".
Rządzenie z tylnego siedzenia
Historia rządzenia z drugiego rzędu ma w dziejach wcale bogatą tradycję. Wpisują się w nią wszystkie szare eminencje, zaczynając od głośnego kapucyna ojca Józefa (stąd eminencja), który rządził kardynałem Richelieu, a przez niego Francją. W czasach najnowszych, a więc w wieku XX, z drugiego rzędu kierowali państwem Elias Calles, legendarny przywódca rewolucji meksykańskiej, czy Józef Piłsudski, twórca polskiej niepodległości. Nie mając władzy formalnie, faktycznie decydowali o wszystkim, co w państwie ważne. "Pan Marszałek podał mi rękę nad stołem, wskazał ręką krzesło i powiedział bez wstępów: - No więc zostaniecie ministrem spraw wewnętrznych... - zanotował w swych głośnych "Strzępach meldunków" gen. Felicjan Sławoj-Składkowski. - Siedziałem cicho, czekając, co Komendant powie dalej, gdy jednak milczał, patrząc mi badawczo w oczy, zwróciłem posłusznie uwagę, że z polityką dotychczas się nie stykałem, że są inni koledzy, znający się lepiej. Na to Pan Marszałek, śmiejąc się i jakby przyznając mi rację, powiedział: - Niepotrzebna tu polityka. Wszyscy krzyczą, że jesteście administrator, więc dlatego będziecie ministrem. Zameldujecie się u pana Bartla. No do widzenia! Wymeldowałem się i wyszedłem z Belwederu, zdziwiony i tem, że zostałem ministrem, ale również i formą, w jakiej to się odbyło".
Trudno nie zauważyć, że wyżej opisane zdarzenie niewiele ma wspólnego z jakąkolwiek, nawet ograniczoną demokracją. Jak się zdaje, żadne rządzenie z drugiego rzędu nie ma nic wspólnego z żadną demokracją. Świadczą o tym w historii żałosne próby podobnego rządzenia Polską w wykonaniu marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego, i równie żałosne usiłowania dyktatorskie na emigracji gen. Władysława Sikorskiego.
Prawdziwą lekcję rządzenia z tylnego siedzenia miał dać światu dopiero stalinizm. Jego twórca, piastujący do 1941 r. skromną funkcję sekretarza generalnego kompartii, pozostawił przy życiu wszystkie instytucje dojrzałej demokracji, z parlamentem, z radą najwyższą, z najbardziej postępową i najbardziej demokratyczną konstytucją. W praktyce w długim cieniu władzy zdołał stworzyć najbardziej zbrodniczy i najmniej przejrzysty system rządów. Sam uwielbiany przez tłumy, niczemu niewinny i nie ponoszący odpowiedzialności.
Kto naprawdę rządzi?
Formalnie w Polsce końca lat 40. i 50. władzę sprawowały demokratycznie wybrane władze. Legalnie działały partie i rozbudowany system kontroli społecznej. Praktycznie zaś w każdym ministerstwie i w każdym centralnym urzędzie obecni byli tzw. doradcy radzieccy, bez których zgody nie mogła zostać podjęta żadna ważniejsza decyzja. Bez ich akceptacji nie mogła się obejść żadna nominacja ani żadna dymisja. Do dzisiaj Polacy nie wiedzą, kto naprawdę nimi rządził. Kto rządził za Gomułki, kto za Gierka, a kto poruszał Jaruzelskim czy Rakowskim?
Można oczywiście zapytać, czy ludzie rzeczywiście są ciekawi koloru ołówka, którym sprawna władza będzie parafować ich pomyślność, dobrobyt i bezpieczeństwo. Jeśli wierzyć doświadczeniom dojrzałych demokracji, jak napisali Janusz Goćkowski i Anna Woźniak ("O rozsądku politycznym Polaków"): "Polityka jako zawód i powołanie ma sens wówczas, gdy łączy szansę wielkiej nagrody dzięki sukcesom i zapowiedź surowej kary za zawiniony brak sukcesów". Jak jednak Polak ma karać czy nagradzać, choćby w akcie wyborczym, jeśli tak naprawdę nie wiadomo, kto zawinił, a kto odniósł sukces? Wiadomo tylko, że znowu w demokratycznym państwie możemy mieć do czynienia z jakąś nieprzejrzystą i niejasną praktyką rządzenia, w której ktoś inny dekretuje, a ktoś inny tylko sprawdza kolor ołówka.
Polak nie ufa władzy. Żadnej władzy. I najwyraźniej nadal niewiele trzeba, by poczuł się oszukany.
Prawo trzech ołówków
Dlaczego tak się dzieje, że Polak nie ufa władzy? Jedną z najcelniejszych odpowiedzi jest głośna niegdyś anegdota o trzech ołówkach któregoś z carskich czy może galicyjskich gubernatorów. Miał on zwyczaj każdego z trafiających do niego polskich petentów witać serdecznie i wylewnie, cierpliwie i ze zrozumieniem wysłuchać skargi czy prośby, by wreszcie, żegnając się, na stosownym podaniu, tak by gość widział to wyraźnie, kaligrafował dużymi literami "załatwić natychmiast". Każdy wychodził więc z jego gabinetu w najgłębszym przeświadczeniu o światłości władzy, jej prawości i uczciwości. Gdy jednak z owym dokumentem trafiało się piętro niżej, do właściwego dla danej sprawy urzędnika, okazywało się, że pozytywnie, mimo jednoznacznego polecenia najwyższej władzy, załatwiana jest ledwie jedna sprawa na tysiąc. Ludzie pisali więc do władzy kolejne podania i kolejne skargi na bezkarnych, bezdusznych urzędników, zapisywali się na kolejną audiencję do swej najwyższej władzy, niezmiennie światłej, prawej i uczciwej. Gdy jednak któregoś dnia rozwścieczeni petenci spojrzeli uważniej na swe podania, okazało się, że najwyższa władza wyraża swą zgodę różnymi kolorami ołówka. Czerwony wyznaczał podaniu drogę do kosza, czarny oznaczał ponowne rozpatrzenie prośby, a jedynie niebieski, najrzadszy, kierował sprawę do pomyślnego zakończenia.
Być może właśnie tego dnia, kiedy Polacy pojęli istotę stosowania kolorowych ołówków, zrozumieli też, że każdej władzy należy uważnie patrzeć na ręce. Być może tego dnia pojęli także, że każda władza zrobi wszystko, by za nic nie ponosić odpowiedzialności lub by ową odpowiedzialność pomniejszyć. Być może tego dnia oczywiste dla ludzi stało się także i to, że można mieć prawdziwą, nawet największą władzę, formalnie pozostając poza władzą, najlepiej gdzieś w jej cieniu. Nowoczesna nauka ten problem zapisuje w rozdziale "deontologia" (czyli nauka o powinnościach i obowiązkach) pod hasłem "autorytet deontyczny". W przekładzie na język polskich realiów politycznych hasło to powinno zostać zapisane pytaniem: "Czy wolno sprawować władzę, formalnie nie mając władzy?". Lub prościej: "Czy należy w państwie demokratycznym sprawować władzę z drugiego rzędu, do rządu desygnując zespół choćby najsprawniejszych urzędników, posiadających podstawową zdolność rozróżniania, jaki jest dzisiaj kolor naszego ołówka?".
Rządzenie z tylnego siedzenia
Historia rządzenia z drugiego rzędu ma w dziejach wcale bogatą tradycję. Wpisują się w nią wszystkie szare eminencje, zaczynając od głośnego kapucyna ojca Józefa (stąd eminencja), który rządził kardynałem Richelieu, a przez niego Francją. W czasach najnowszych, a więc w wieku XX, z drugiego rzędu kierowali państwem Elias Calles, legendarny przywódca rewolucji meksykańskiej, czy Józef Piłsudski, twórca polskiej niepodległości. Nie mając władzy formalnie, faktycznie decydowali o wszystkim, co w państwie ważne. "Pan Marszałek podał mi rękę nad stołem, wskazał ręką krzesło i powiedział bez wstępów: - No więc zostaniecie ministrem spraw wewnętrznych... - zanotował w swych głośnych "Strzępach meldunków" gen. Felicjan Sławoj-Składkowski. - Siedziałem cicho, czekając, co Komendant powie dalej, gdy jednak milczał, patrząc mi badawczo w oczy, zwróciłem posłusznie uwagę, że z polityką dotychczas się nie stykałem, że są inni koledzy, znający się lepiej. Na to Pan Marszałek, śmiejąc się i jakby przyznając mi rację, powiedział: - Niepotrzebna tu polityka. Wszyscy krzyczą, że jesteście administrator, więc dlatego będziecie ministrem. Zameldujecie się u pana Bartla. No do widzenia! Wymeldowałem się i wyszedłem z Belwederu, zdziwiony i tem, że zostałem ministrem, ale również i formą, w jakiej to się odbyło".
Trudno nie zauważyć, że wyżej opisane zdarzenie niewiele ma wspólnego z jakąkolwiek, nawet ograniczoną demokracją. Jak się zdaje, żadne rządzenie z drugiego rzędu nie ma nic wspólnego z żadną demokracją. Świadczą o tym w historii żałosne próby podobnego rządzenia Polską w wykonaniu marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego, i równie żałosne usiłowania dyktatorskie na emigracji gen. Władysława Sikorskiego.
Prawdziwą lekcję rządzenia z tylnego siedzenia miał dać światu dopiero stalinizm. Jego twórca, piastujący do 1941 r. skromną funkcję sekretarza generalnego kompartii, pozostawił przy życiu wszystkie instytucje dojrzałej demokracji, z parlamentem, z radą najwyższą, z najbardziej postępową i najbardziej demokratyczną konstytucją. W praktyce w długim cieniu władzy zdołał stworzyć najbardziej zbrodniczy i najmniej przejrzysty system rządów. Sam uwielbiany przez tłumy, niczemu niewinny i nie ponoszący odpowiedzialności.
Kto naprawdę rządzi?
Formalnie w Polsce końca lat 40. i 50. władzę sprawowały demokratycznie wybrane władze. Legalnie działały partie i rozbudowany system kontroli społecznej. Praktycznie zaś w każdym ministerstwie i w każdym centralnym urzędzie obecni byli tzw. doradcy radzieccy, bez których zgody nie mogła zostać podjęta żadna ważniejsza decyzja. Bez ich akceptacji nie mogła się obejść żadna nominacja ani żadna dymisja. Do dzisiaj Polacy nie wiedzą, kto naprawdę nimi rządził. Kto rządził za Gomułki, kto za Gierka, a kto poruszał Jaruzelskim czy Rakowskim?
Można oczywiście zapytać, czy ludzie rzeczywiście są ciekawi koloru ołówka, którym sprawna władza będzie parafować ich pomyślność, dobrobyt i bezpieczeństwo. Jeśli wierzyć doświadczeniom dojrzałych demokracji, jak napisali Janusz Goćkowski i Anna Woźniak ("O rozsądku politycznym Polaków"): "Polityka jako zawód i powołanie ma sens wówczas, gdy łączy szansę wielkiej nagrody dzięki sukcesom i zapowiedź surowej kary za zawiniony brak sukcesów". Jak jednak Polak ma karać czy nagradzać, choćby w akcie wyborczym, jeśli tak naprawdę nie wiadomo, kto zawinił, a kto odniósł sukces? Wiadomo tylko, że znowu w demokratycznym państwie możemy mieć do czynienia z jakąś nieprzejrzystą i niejasną praktyką rządzenia, w której ktoś inny dekretuje, a ktoś inny tylko sprawdza kolor ołówka.
Polak nie ufa władzy. Żadnej władzy. I najwyraźniej nadal niewiele trzeba, by poczuł się oszukany.
Więcej możesz przeczytać w 45/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.