Premier Kazimierz Marcinkiewicz sojuszników musi się bać jeszcze bardziej niż wrogów
Niełatwo jest odpowiedzieć na pytanie, jak rozwiną się najbliższe wydarzenia polityczne. Jeszcze do niedawna było prawie pewne, że uważana za naturalną w czasie kampanii wyborczej koalicja PO i PiS zdominuje scenę polityczną i przemebluje Polskę, jak tylko będzie chciała.
Zgodnie z przewidywaniami wyborcy zaufali obu ugrupowaniom, dając im większość wystarczającą do rządzenia krajem, choć już nie do zmiany konstytucji. Zupełnie nieoczekiwanie doszło do zerwania narzeczeństwa. Najpierw PiS, chcąc zyskać sojusznika w wyborach prezydenckich, ale też zaszachować PO, wdało się w romans z Samoobroną i LPR. Zdenerwowało to PO, która odpowiedziała postawieniem tak wygórowanych warunków, że PiS wybrało samodzielne rządzenie w ryzykownej formule rządu mniejszościowego.
Trudno odgadnąć, jak potoczą się losy tego eksperymentu. Dla historyka jest on ciekawą próbą powrotu do formuły rządzenia popularnej w Polsce przed majem 1926 r. Wtedy partie rzadko decydowały się na zawieranie formalnych koalicji, nie chcąc otwarcie brać za nie odpowiedzialności. Wchodziły za to w porozumienia konfidencjonalne, dające poparcie większości posłów, bez czego w ustroju parlamentarno-gabinetowym rządzić się przecież nie da. Na tej zasadzie funkcjonowały rządy: Ignacego Paderewskiego, Leopolda Skulskiego, Antoniego Ponikowskiego, Juliana Nowaka, Władysława Sikorskiego, Władysława Grabskiego. Działały nie gorzej, a nawet lepiej niż gabinety wspierane przez większość parlamentarną. Funkcjonowanie tych ostatnich nieuchronnie bowiem prowadziło do nieszczęścia. Wyjątkiem był rząd obrony narodowej Wincentego Witosa, który miał do wykonania misję obrony kraju przed bolszewikami w 1920 r. Pozostałe gabinety większościowe zakończyły się katastrofą. Centroprawicowy rząd Witosa, powołany w maju 1923 r., upadł po sześciu miesiącach, doprowadzając niemalże do wojny domowej. Jeszcze gorzej zakończyła się druga próba odnowienia tej koalicji. Przeżyła ona zaledwie kilka dni i została pogrzebana w maju 1926 r. w wyniku zamachu stanu.
Doświadczenie II RP przemawia więc raczej na korzyść misji Kazimierza Marcinkiewicza. Wiele zależy od spoistości jego zaplecza parlamentarnego. Jest ono słabsze od tego, jakie miały rządy przed 1926 r. Wspierały je ugrupowania centrowe dalekie od populizmu i rabunkowego budowania kapitału politycznego. Poparcie dla gabinetu Marcinkiewicza nie ma stabilnego charakteru. Jest jak sojusz z Tatarami - nigdy nie wiadomo, kiedy sprzymierzeniec zamieni się we wroga. Każdy szef rządu chciałby mieć parlamentarne zaplecze wierne jak sienkiewiczowscy Kiemlicze. Tymczasem premier Marcinkiewicz sojuszników musi się bać jeszcze bardziej niż wrogów. I to jest jego największą słabością.
Zgodnie z przewidywaniami wyborcy zaufali obu ugrupowaniom, dając im większość wystarczającą do rządzenia krajem, choć już nie do zmiany konstytucji. Zupełnie nieoczekiwanie doszło do zerwania narzeczeństwa. Najpierw PiS, chcąc zyskać sojusznika w wyborach prezydenckich, ale też zaszachować PO, wdało się w romans z Samoobroną i LPR. Zdenerwowało to PO, która odpowiedziała postawieniem tak wygórowanych warunków, że PiS wybrało samodzielne rządzenie w ryzykownej formule rządu mniejszościowego.
Trudno odgadnąć, jak potoczą się losy tego eksperymentu. Dla historyka jest on ciekawą próbą powrotu do formuły rządzenia popularnej w Polsce przed majem 1926 r. Wtedy partie rzadko decydowały się na zawieranie formalnych koalicji, nie chcąc otwarcie brać za nie odpowiedzialności. Wchodziły za to w porozumienia konfidencjonalne, dające poparcie większości posłów, bez czego w ustroju parlamentarno-gabinetowym rządzić się przecież nie da. Na tej zasadzie funkcjonowały rządy: Ignacego Paderewskiego, Leopolda Skulskiego, Antoniego Ponikowskiego, Juliana Nowaka, Władysława Sikorskiego, Władysława Grabskiego. Działały nie gorzej, a nawet lepiej niż gabinety wspierane przez większość parlamentarną. Funkcjonowanie tych ostatnich nieuchronnie bowiem prowadziło do nieszczęścia. Wyjątkiem był rząd obrony narodowej Wincentego Witosa, który miał do wykonania misję obrony kraju przed bolszewikami w 1920 r. Pozostałe gabinety większościowe zakończyły się katastrofą. Centroprawicowy rząd Witosa, powołany w maju 1923 r., upadł po sześciu miesiącach, doprowadzając niemalże do wojny domowej. Jeszcze gorzej zakończyła się druga próba odnowienia tej koalicji. Przeżyła ona zaledwie kilka dni i została pogrzebana w maju 1926 r. w wyniku zamachu stanu.
Doświadczenie II RP przemawia więc raczej na korzyść misji Kazimierza Marcinkiewicza. Wiele zależy od spoistości jego zaplecza parlamentarnego. Jest ono słabsze od tego, jakie miały rządy przed 1926 r. Wspierały je ugrupowania centrowe dalekie od populizmu i rabunkowego budowania kapitału politycznego. Poparcie dla gabinetu Marcinkiewicza nie ma stabilnego charakteru. Jest jak sojusz z Tatarami - nigdy nie wiadomo, kiedy sprzymierzeniec zamieni się we wroga. Każdy szef rządu chciałby mieć parlamentarne zaplecze wierne jak sienkiewiczowscy Kiemlicze. Tymczasem premier Marcinkiewicz sojuszników musi się bać jeszcze bardziej niż wrogów. I to jest jego największą słabością.
Więcej możesz przeczytać w 45/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.