Skoro nie da się zahamować wzrostu potęgi Chin, starajmy się go kontrolować - mówią Amerykanie
George W. Bush, wznosząc toasty z mongolskimi przywódcami w mroźny listopadowy dzień w jurcie w Ułan Bator, usłyszał od prezydenta Nambaryna Enchbajara, że Ameryka stała się "trzecim sąsiadem" Mongolii. "W budowie wolnego społeczeństwa w sercu Azji Środkowej naród amerykański jest razem z wami" - odwzajemnił się szef Białego Domu.
Dwaj sąsiedzi, między których wciśnięta jest Mongolia, to Chiny i Rosja. George W. Bush odwiedził wcześniej pierwszy z tych krajów w ramach podróży, która zaprowadziła go też do Japonii i Korei Południowej. "Nasze globalne interesy zaczynają się w Azji. W przyszłości znaczenie tego regionu dla naszego bezpieczeństwa będzie dużo większe, niż było" - wyjaśnia Nicholas Burns, zastępca sekretarza stanu USA. Według Steve`a Hadleya, doradcy Busha ds. bezpieczeństwa, tourne prezydenta powinno zarysować "pozytywną wizję amerykańskiego zaangażowania w Azji". Tym bardziej że czas nagli. Mimo deklaracji o przesuwaniu się punktu ciężkości polityki USA ku Pacyfikowi administracja Busha była krytykowana za zaniedbywanie spraw Azji i brak wizji skutecznej polityki wobec Chin - wschodzącego regionalnego mocarstwa. Przypominano prezydentowi, że w ostatnich trzech latach spędził trzykrotnie więcej czasu w Europie niż w Azji.
Partner czy rywal?
Administracja Busha zaczęła urzędowanie od ogłoszenia Chin "strategicznym rywalem", odchodząc od polityki Clintona, który wolał widzieć w Państwie Środka "strategicznego partnera". Po zamachach z 11 września, gdy Chiny zadeklarowały pomoc w zwalczaniu międzynarodowego terroryzmu, stosunki Waszyngton - Pekin się ożywiły. Najszybciej rozwijała się współpraca gospodarcza. We wzajemnych relacjach utrzymywała się jednak nieufność, zwłaszcza w kwestii strategii wojskowej i zbrojeń. Chiny mają najliczniejszą armię świata (2,3 mln żołnierzy), a jej modernizacja budzi niepokój USA. Według Pentagonu, chińskie wydatki wojskowe są prawdopodobnie trzykrotnie wyższe od deklarowanych przez Pekin 30 mld dolarów rocznie.
Wymiana zarzutów i atmosfera podejrzliwości nie służą polityce. Zwłaszcza gdy w grę wchodzą strategiczne wyliczenia i gospodarcze interesy, które w wypadku USA sięgają setek miliardów dolarów. Sytuacja była dość jasna w latach 70., gdy Ameryce, mającej za przeciwnika ZSRR, odpowiadało porozumienie z biednymi, nasilającymi konfrontację z Moskwą Chinami. Po zakończeniu zimnej wojny wzrost potęgi Chin stawiał coraz bardziej naglące pytania o miejsce Pekinu nie tylko na azjatyckiej szachownicy. W ostatnich miesiącach doprowadziły one analityków Białego Domu do konkluzji, że polityka chińska jest w krytycznym momencie - Chińczycy muszą wybrać dalszą drogę, a ich decyzja będzie miała doniosłe konsekwencje dla świata. W Waszyngtonie uznano, że wzrostu Chin jako gospodarczej, politycznej i wojskowej potęgi nie da się zahamować. Bardziej realistyczne i korzystne dla wszystkich będzie ujęcie go w przewidywalne ramy. Retorykę "strategicznej rywalizacji" i deklaracje o "obronie Tajwanu za wszelką cenę" zastąpiło inne rozumowanie: w interesie USA jest pokojowy rozwój Chin i odgrywanie przez nie pozytywnej roli w świecie.
Kroki do wolności
Nowa polityka USA znalazła wyraz w przemówieniu wygłoszonym przez prezydenta Busha na rozpoczęcie azjatyckiej podróży w Kioto, dawnej stolicy Japonii. USA opierają swe zaangażowanie w Azji na wolności i demokracji. Pochód wolności i gospodarczej prosperity w Azji rozpoczął się ponad pół wieku temu w Japonii i rozszerzył na Koreę Południową. Drogę od systemu represji do demokracji przebył też Tajwan, zaczynając od liberalizacji gospodarki. Te kraje mogą być dziś wzorem dla Chin, które - według Busha - zrobiły "pierwsze kroki w kierunku wolności", ale "nie zakończyły drogi". W miarę reformowania gospodarki przywódcy chińscy odkrywają, że "drzwi do wolności - raz uchylone - nie mogą już zostać zamknięte". Coraz zamożniejsze chińskie społeczeństwo coraz bardziej pragnie wolności: chce większej swobody wypowiedzi i "wyznawania religii bez państwowej kontroli". Chiny mogą odgrywać pozytywną rolę w świecie - podkreślił George Bush, zachęcając Pekin do "dalszych kroków na drodze reform i otwartości".
Towarzyszący Bushowi dziennikarze zadawali sobie pytanie o skuteczność demokratycznych apeli do Chin, wygłaszanych z Japonii, z którą Pekin ma dość napięte stosunki, i wspieranych przykładem Tajwanu, uważanego przez ChRL za "zbuntowaną wyspę". Donośniejszy od nich wydał się huk 21 salw armatnich na placu Tiananmen w Pekinie oddanych na powitanie prezydenta USA. Chiny demokrację już mają i będą rozwijały jej "własną odmianę, zgodnie z warunkami narodowymi" - odpowiedział gościowi z USA chiński prezydent Hu Jintao. Innymi słowy, chińska demokracja będzie się rozwijać pod kontrolą partii komunistycznej. Przywódca ChRL zapewnił, że Chiny będą krajem "nastawionym pokojowo, otwartym i gotowym do współpracy".
Do Pekinu Bush przyjechał z naleganiami na rewaluację juana i zdecydowaną walkę z podróbkami przemysłowymi i piractwem intelektualnym. Chińskie obietnice w tej mierze brzmiały ogólnikowo, ale gospodarze zdobyli się na inny gest. Gdy amerykański Departament Handlu zapowiadał na ten rok wzrost deficytu handlowego USA z Chinami do 200 mld dolarów, w Pekinie podpisano kontrakt na zakup przez Chiny 70 boeingów 737 o wartości 4 mld dolarów. Samoloty zostaną dostarczone do 2008 r., roku igrzysk olimpijskich w Pekinie. Obiecano też nowe chińskie zamówienia na kolejnych 80 samolotów z USA.
Pożyteczny deficyt
George Bush oparł się presji amerykańskiego Kongresu, domagającego się zastosowania nowych środków protekcjonistycznych przeciw importowi towarów i kapitału z Chin. Mogłoby to mieć poważniejsze konsekwencje dla gospodarki amerykańskiej niż chińskiej. Prawdą jest, że sztuczne zaniżanie wartości chińskiej waluty o 40 proc. sprawia, że towary z ChRL stają się tańsze, i przyczynia się do wzrostu astronomicznego deficytu handlowego USA. Chiny są dziś jednak trzecim partnerem handlowym USA i szóstym rynkiem, w dodatku jednym z najszybciej rosnących, dla amerykańskiego eksportu. W zeszłym roku amerykańskie firmy wyeksportowały do Chin towary i usługi o wartości 42 mld dolarów. Eksport komputerów i sprzętu elektronicznego wzrósł w latach 2002-2003 o 20 proc. (do 7 mld dolarów), eksport produktów chemicznych - o 24 proc. (do 3,7 mld dolarów). Amerykańskie inwestycje w Chinach sięgają 50 mld dolarów. Wzrost gospodarczy ChRL sprzyja tworzeniu miejsc pracy w USA, amerykańscy robotnicy i firmy korzystają bowiem na zwiększaniu siły nabywczej 1,3 mld konsumentów chińskich - mówi Carlos Gutierrez, sekretarz handlu USA.
USA rzeczywiście pięciokrotnie więcej importują z Chin, niż tam eksportują, ale większość amerykańskiego importu z tego kraju stanowią tanie produkty: artykuły sportowe, buty, meble i odzież. W rezultacie import ten powstrzymuje wzrost inflacji w USA i sprzyja niskim stopom procentowym. Amerykańscy analitycy rynkowi ostrzegają, że przestawienie się na import tych produktów z droższych krajów nakręcałoby spiralę inflacji w Ameryce. Szukanie rozwiązania w protekcjonizmie i handlowym izolacjonizmie to recepta średniowieczna, nie przystająca do architektury handlu globalnego - podkreśla Gutierrez.
Dyplomacja uśmiechów
O wyzwaniach globalizacji George Bush mówił jednym głosem z przywódcami Azji i Pacyfiku podczas szczytu APEC w Pusanie w Korei Południowej. Wskazali m.in. na odpowiedzialność Europy, obstającej przy swojej polityce rolnej, za blokowanie rokowań handlowych w WTO. Na wszystkich etapach azjatyckiej podróży atmosfera
- przyjazna lub co najmniej kurtuazyjnie poprawna - wyraźnie odbiegała od niechęci czy wręcz nienawiści, z którymi prezydent USA spotkał się kilkanaście dni wcześniej podczas szczytu obu Ameryk w argentyńskim kurorcie Mar del Plata. Busha oskarżano tam o ludobójstwo i nazywano "najgorszym z terrorystów". Północno-wschodnia Azja, choć pełna niepokojów: od sporów terytorialnych na Morzu Wschodniochińskim przez nie rozwiązaną kwestię programu nuklearnego Phenianu po napięcia Pekin - Tokio, pokazywała tradycyjnie uśmiechniętą twarz. "Dyplomację uśmiechów" od kilku lat prowadzą z powodzeniem Chiny, roztaczając nie tylko w regionie wdzięki "atrakcyjnego mocarstwa", które uczestniczy w budowie bezpieczeństwa, odgrywa pozytywną, docenianą przez USA rolę w ułatwianiu dialogu z nieobliczalną Koreą Północną, a także zawiera strategiczne sojusze na całym globie - od ASEAN po UE, od Indii po Brazylię i Kanadę. Dziś nie wiadomo jeszcze, czy będą one służyć głoszonemu przez Pekin "pokojowemu rozwojowi i współpracy", czy też wielkomocarstwowej konfrontacji. "Nasze stosunki z Chinami są ścisłe i chcemy, aby były jeszcze ściślejsze" - powiedział Bush po rozmowie z Hu Jintao. Kilka dni przed wizytą prezydenta USA w Chinach Nicholas Lardy z waszyngtońskiego Instytutu Gospodarki Międzynarodowej za kwestię zasadniczą uznał dokonujące się już na światowej scenie "przesunięcie środka ciężkości".
Listopadowe tournee Busha po Azji poprzedziła seria wizyt w Pekinie osobistości amerykańskich, m.in. sekretarz stanu Condoleezzy Rice, oraz - po raz pierwszy - szefa Rezerwy Federalnej Alana Greenspana i ministra obrony Donalda Rumsfelda. Wiele wskazuje na to, że amerykańska ofensywa dyplomatyczna wyraża próbę nowego postrzegania Chin - mniej jako zagrożenia, a bardziej jako szansy. Rozmowy w Pekinie nie przyniosły postępu w kwestiach wojskowych, ale USA nie zamknęły się też w protekcjonistycznej fortecy, a prezydent Bush dał do zrozumienia, że chciałby traktować ChRL jak "odpowiedzialnego udziałowca" światowej gospodarki. Chiny stawiają świat wysoko rozwinięty przed wieloma problemami, ale same mają ich jeszcze więcej: od energetycznych po socjalne i demograficzne. Według ostrożnych prognoz tamtejszych ekonomistów, Chiny staną się nowoczesnym państwem o średnim poziomie rozwoju najwcześniej za 45 lat.
USA, podobnie jak inne państwa zachodnie, miewały w przeszłości w Azji opinię "dobrego żandarma, lecz złego sąsiada". Dzisiaj sąsiedztwo, o czym przypomnieli Bushowi zaprzyjaźnieni Mongołowie, staje się coraz bliższe. I może być naprawdę dobre.
Dwaj sąsiedzi, między których wciśnięta jest Mongolia, to Chiny i Rosja. George W. Bush odwiedził wcześniej pierwszy z tych krajów w ramach podróży, która zaprowadziła go też do Japonii i Korei Południowej. "Nasze globalne interesy zaczynają się w Azji. W przyszłości znaczenie tego regionu dla naszego bezpieczeństwa będzie dużo większe, niż było" - wyjaśnia Nicholas Burns, zastępca sekretarza stanu USA. Według Steve`a Hadleya, doradcy Busha ds. bezpieczeństwa, tourne prezydenta powinno zarysować "pozytywną wizję amerykańskiego zaangażowania w Azji". Tym bardziej że czas nagli. Mimo deklaracji o przesuwaniu się punktu ciężkości polityki USA ku Pacyfikowi administracja Busha była krytykowana za zaniedbywanie spraw Azji i brak wizji skutecznej polityki wobec Chin - wschodzącego regionalnego mocarstwa. Przypominano prezydentowi, że w ostatnich trzech latach spędził trzykrotnie więcej czasu w Europie niż w Azji.
AMERYKANIE W AZJI
Partner czy rywal?
Administracja Busha zaczęła urzędowanie od ogłoszenia Chin "strategicznym rywalem", odchodząc od polityki Clintona, który wolał widzieć w Państwie Środka "strategicznego partnera". Po zamachach z 11 września, gdy Chiny zadeklarowały pomoc w zwalczaniu międzynarodowego terroryzmu, stosunki Waszyngton - Pekin się ożywiły. Najszybciej rozwijała się współpraca gospodarcza. We wzajemnych relacjach utrzymywała się jednak nieufność, zwłaszcza w kwestii strategii wojskowej i zbrojeń. Chiny mają najliczniejszą armię świata (2,3 mln żołnierzy), a jej modernizacja budzi niepokój USA. Według Pentagonu, chińskie wydatki wojskowe są prawdopodobnie trzykrotnie wyższe od deklarowanych przez Pekin 30 mld dolarów rocznie.
Wymiana zarzutów i atmosfera podejrzliwości nie służą polityce. Zwłaszcza gdy w grę wchodzą strategiczne wyliczenia i gospodarcze interesy, które w wypadku USA sięgają setek miliardów dolarów. Sytuacja była dość jasna w latach 70., gdy Ameryce, mającej za przeciwnika ZSRR, odpowiadało porozumienie z biednymi, nasilającymi konfrontację z Moskwą Chinami. Po zakończeniu zimnej wojny wzrost potęgi Chin stawiał coraz bardziej naglące pytania o miejsce Pekinu nie tylko na azjatyckiej szachownicy. W ostatnich miesiącach doprowadziły one analityków Białego Domu do konkluzji, że polityka chińska jest w krytycznym momencie - Chińczycy muszą wybrać dalszą drogę, a ich decyzja będzie miała doniosłe konsekwencje dla świata. W Waszyngtonie uznano, że wzrostu Chin jako gospodarczej, politycznej i wojskowej potęgi nie da się zahamować. Bardziej realistyczne i korzystne dla wszystkich będzie ujęcie go w przewidywalne ramy. Retorykę "strategicznej rywalizacji" i deklaracje o "obronie Tajwanu za wszelką cenę" zastąpiło inne rozumowanie: w interesie USA jest pokojowy rozwój Chin i odgrywanie przez nie pozytywnej roli w świecie.
Kroki do wolności
Nowa polityka USA znalazła wyraz w przemówieniu wygłoszonym przez prezydenta Busha na rozpoczęcie azjatyckiej podróży w Kioto, dawnej stolicy Japonii. USA opierają swe zaangażowanie w Azji na wolności i demokracji. Pochód wolności i gospodarczej prosperity w Azji rozpoczął się ponad pół wieku temu w Japonii i rozszerzył na Koreę Południową. Drogę od systemu represji do demokracji przebył też Tajwan, zaczynając od liberalizacji gospodarki. Te kraje mogą być dziś wzorem dla Chin, które - według Busha - zrobiły "pierwsze kroki w kierunku wolności", ale "nie zakończyły drogi". W miarę reformowania gospodarki przywódcy chińscy odkrywają, że "drzwi do wolności - raz uchylone - nie mogą już zostać zamknięte". Coraz zamożniejsze chińskie społeczeństwo coraz bardziej pragnie wolności: chce większej swobody wypowiedzi i "wyznawania religii bez państwowej kontroli". Chiny mogą odgrywać pozytywną rolę w świecie - podkreślił George Bush, zachęcając Pekin do "dalszych kroków na drodze reform i otwartości".
Towarzyszący Bushowi dziennikarze zadawali sobie pytanie o skuteczność demokratycznych apeli do Chin, wygłaszanych z Japonii, z którą Pekin ma dość napięte stosunki, i wspieranych przykładem Tajwanu, uważanego przez ChRL za "zbuntowaną wyspę". Donośniejszy od nich wydał się huk 21 salw armatnich na placu Tiananmen w Pekinie oddanych na powitanie prezydenta USA. Chiny demokrację już mają i będą rozwijały jej "własną odmianę, zgodnie z warunkami narodowymi" - odpowiedział gościowi z USA chiński prezydent Hu Jintao. Innymi słowy, chińska demokracja będzie się rozwijać pod kontrolą partii komunistycznej. Przywódca ChRL zapewnił, że Chiny będą krajem "nastawionym pokojowo, otwartym i gotowym do współpracy".
Do Pekinu Bush przyjechał z naleganiami na rewaluację juana i zdecydowaną walkę z podróbkami przemysłowymi i piractwem intelektualnym. Chińskie obietnice w tej mierze brzmiały ogólnikowo, ale gospodarze zdobyli się na inny gest. Gdy amerykański Departament Handlu zapowiadał na ten rok wzrost deficytu handlowego USA z Chinami do 200 mld dolarów, w Pekinie podpisano kontrakt na zakup przez Chiny 70 boeingów 737 o wartości 4 mld dolarów. Samoloty zostaną dostarczone do 2008 r., roku igrzysk olimpijskich w Pekinie. Obiecano też nowe chińskie zamówienia na kolejnych 80 samolotów z USA.
Pożyteczny deficyt
George Bush oparł się presji amerykańskiego Kongresu, domagającego się zastosowania nowych środków protekcjonistycznych przeciw importowi towarów i kapitału z Chin. Mogłoby to mieć poważniejsze konsekwencje dla gospodarki amerykańskiej niż chińskiej. Prawdą jest, że sztuczne zaniżanie wartości chińskiej waluty o 40 proc. sprawia, że towary z ChRL stają się tańsze, i przyczynia się do wzrostu astronomicznego deficytu handlowego USA. Chiny są dziś jednak trzecim partnerem handlowym USA i szóstym rynkiem, w dodatku jednym z najszybciej rosnących, dla amerykańskiego eksportu. W zeszłym roku amerykańskie firmy wyeksportowały do Chin towary i usługi o wartości 42 mld dolarów. Eksport komputerów i sprzętu elektronicznego wzrósł w latach 2002-2003 o 20 proc. (do 7 mld dolarów), eksport produktów chemicznych - o 24 proc. (do 3,7 mld dolarów). Amerykańskie inwestycje w Chinach sięgają 50 mld dolarów. Wzrost gospodarczy ChRL sprzyja tworzeniu miejsc pracy w USA, amerykańscy robotnicy i firmy korzystają bowiem na zwiększaniu siły nabywczej 1,3 mld konsumentów chińskich - mówi Carlos Gutierrez, sekretarz handlu USA.
USA rzeczywiście pięciokrotnie więcej importują z Chin, niż tam eksportują, ale większość amerykańskiego importu z tego kraju stanowią tanie produkty: artykuły sportowe, buty, meble i odzież. W rezultacie import ten powstrzymuje wzrost inflacji w USA i sprzyja niskim stopom procentowym. Amerykańscy analitycy rynkowi ostrzegają, że przestawienie się na import tych produktów z droższych krajów nakręcałoby spiralę inflacji w Ameryce. Szukanie rozwiązania w protekcjonizmie i handlowym izolacjonizmie to recepta średniowieczna, nie przystająca do architektury handlu globalnego - podkreśla Gutierrez.
Dyplomacja uśmiechów
O wyzwaniach globalizacji George Bush mówił jednym głosem z przywódcami Azji i Pacyfiku podczas szczytu APEC w Pusanie w Korei Południowej. Wskazali m.in. na odpowiedzialność Europy, obstającej przy swojej polityce rolnej, za blokowanie rokowań handlowych w WTO. Na wszystkich etapach azjatyckiej podróży atmosfera
- przyjazna lub co najmniej kurtuazyjnie poprawna - wyraźnie odbiegała od niechęci czy wręcz nienawiści, z którymi prezydent USA spotkał się kilkanaście dni wcześniej podczas szczytu obu Ameryk w argentyńskim kurorcie Mar del Plata. Busha oskarżano tam o ludobójstwo i nazywano "najgorszym z terrorystów". Północno-wschodnia Azja, choć pełna niepokojów: od sporów terytorialnych na Morzu Wschodniochińskim przez nie rozwiązaną kwestię programu nuklearnego Phenianu po napięcia Pekin - Tokio, pokazywała tradycyjnie uśmiechniętą twarz. "Dyplomację uśmiechów" od kilku lat prowadzą z powodzeniem Chiny, roztaczając nie tylko w regionie wdzięki "atrakcyjnego mocarstwa", które uczestniczy w budowie bezpieczeństwa, odgrywa pozytywną, docenianą przez USA rolę w ułatwianiu dialogu z nieobliczalną Koreą Północną, a także zawiera strategiczne sojusze na całym globie - od ASEAN po UE, od Indii po Brazylię i Kanadę. Dziś nie wiadomo jeszcze, czy będą one służyć głoszonemu przez Pekin "pokojowemu rozwojowi i współpracy", czy też wielkomocarstwowej konfrontacji. "Nasze stosunki z Chinami są ścisłe i chcemy, aby były jeszcze ściślejsze" - powiedział Bush po rozmowie z Hu Jintao. Kilka dni przed wizytą prezydenta USA w Chinach Nicholas Lardy z waszyngtońskiego Instytutu Gospodarki Międzynarodowej za kwestię zasadniczą uznał dokonujące się już na światowej scenie "przesunięcie środka ciężkości".
Listopadowe tournee Busha po Azji poprzedziła seria wizyt w Pekinie osobistości amerykańskich, m.in. sekretarz stanu Condoleezzy Rice, oraz - po raz pierwszy - szefa Rezerwy Federalnej Alana Greenspana i ministra obrony Donalda Rumsfelda. Wiele wskazuje na to, że amerykańska ofensywa dyplomatyczna wyraża próbę nowego postrzegania Chin - mniej jako zagrożenia, a bardziej jako szansy. Rozmowy w Pekinie nie przyniosły postępu w kwestiach wojskowych, ale USA nie zamknęły się też w protekcjonistycznej fortecy, a prezydent Bush dał do zrozumienia, że chciałby traktować ChRL jak "odpowiedzialnego udziałowca" światowej gospodarki. Chiny stawiają świat wysoko rozwinięty przed wieloma problemami, ale same mają ich jeszcze więcej: od energetycznych po socjalne i demograficzne. Według ostrożnych prognoz tamtejszych ekonomistów, Chiny staną się nowoczesnym państwem o średnim poziomie rozwoju najwcześniej za 45 lat.
USA, podobnie jak inne państwa zachodnie, miewały w przeszłości w Azji opinię "dobrego żandarma, lecz złego sąsiada". Dzisiaj sąsiedztwo, o czym przypomnieli Bushowi zaprzyjaźnieni Mongołowie, staje się coraz bliższe. I może być naprawdę dobre.
Więcej możesz przeczytać w 49/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.