W Unii Europejskiej obowiązuje zasada: tak dla wolnego rynku, ale dla naszych firm w waszych krajach
Troska o swoje miejsca pracy to niezbywalne prawo Europejczyków" - zagrzmiał 20 lutego tego roku Jacques Chirac. W ten sposób francuski prezydent wyraził dezaprobatę dla planów przejęcia luksemburskiej spółki Arcelor (we Francji zatrudnia 26 tys. osób) przez hinduski koncern stalowy Mittal Steel. Kilka dni później Chirac poszedł o krok dalej i zablokował przejęcie przez włoski koncern energetyczny Enel francuskiego koncernu Suez, ogłaszając fuzję Suezu z państwowym Gaz de France. Działania te wywołały burzę we Włoszech. Minister przemysłu Claudio Scajola odwołał wizytę w Paryżu, a minister gospodarki Giulio Tremonti ogłosił, że francuski protekcjonizm oznacza powrót do czasów "carów i kajzerów". Włoskie media pisały o "francuskim policzku" i "zatrzaśnięciu drzwi przed nosem". Tak naprawdę działania francuskiego rządu doskonale wpisują się w politykę nacjonalizmu gospodarczego, charakterystyczną dla kontynentalnych państw Unii Europejskiej, stosowaną także przez Włochów. Kiedy w 2001 r. francuski koncern EDF (Electricite de France) przejął 20 proc. akcji dystrybutora energii elektrycznej Montedison, rząd włoski natychmiast wydał dekret ograniczający tej firmie prawo głosu do 2Ęproc. akcji. W jeszcze większym stopniu protekcjonizm stosują Niemcy, gdzie największe firmy albo zgodnie z prawem nie mogą przejść pod kontrolę zagranicznego kapitału (tak jest m.in. w wypadku Volkswagena), albo nie pozwala im się na to za pomocą politycznych nacisków. - W większości państw Unii Europejskiej obowiązuje zasada: tak dla wolnego rynku, ale dla naszych firm w waszych krajach - komentuje Andrzej Sadowski, wiceprezydent Centrum im. Adama Smitha. Hipokryzja bije w oczy: kraje unii otwarcie deklarują poparcie dla wolnego rynku, a po cichu dotują własne firmy z budżetu tak, aby zyskały przewagę nad zagraniczną konkurencją. W pierwszych miesiącach 2006 r. najwięcej (57 mld euro) wydały na zagraniczne zakupy właśnie niemieckie firmy.
Francusko-niemiecka choroba
Francuskie rządy słyną z filozofii, że firmy istnieją po to, aby tworzyć miejsca pracy, a nie po to, by zarabiać pieniądze dla właścicieli. Dlatego kolejne rządy nie szczędzą pieniędzy podatników, aby chronić "narodowe srebra" przed barbarzyńcami, a także nie wahają się tworzyć specjalnych aktów prawnych. W 2004 r. francuski rząd uratował upadający francuski koncern Alstom (produkuje m.in. wagony do warszawskiego metra i tramwaje) przed przejęciem go przez niemieckiego Siemensa. W zamian za 2,2 mld euro pomocy państwo przejęło 31 proc. akcji Alstomu. W lipcu 2005 r. we Francji pojawiły się informacje, że amerykański koncern Pepsi planuje przejęcie Danone'a, francuski "skarb narodowy", a Wal-Mart chce kupić Carrefoura. Francuski parlament natychmiast uchwalił ustawę określającą dziesięć branż strategicznych, w których fuzje i przejęcia mogą być blokowane przez władze. Do strategicznych części francuskiej gospodarki od ubiegłego roku należą m.in. branża biotechnologiczna, telekomunikacja i kasyna.
Na palcach ręki można policzyć niemieckie koncerny przejęte w ostatnich 50 latach przez obce podmioty gospodarcze. W 2002 r. karykaturzysta "Die Zeit" przedstawił Niemcy jako warowną twierdzę, którą zdobi napis: "Nic na sprzedaż!". Francusko-niemiecka choroba jest zaraźliwa. Socjalistyczny premier Hiszpanii Jose Luis Zapatero oświadczył niedawno, że "skoro Niemcy chcą mieć wielkie narodowe koncerny, to nie ma powodu, by takich koncernów nie miała Hiszpania", nawiązując w ten sposób do próby przejęcia hiszpańskiego koncernu Endesa przez niemiecki koncern energetyczny E.ON na początku 2006 r. Hiszpański rząd, aby nie dopuścić do tej transakcji, wykorzystał tzw. złotą akcję, czyli prawo do wetowania strategicznych decyzji spółki. Mimo że wcześniej europejski Trybunał Sprawiedliwości w Luksemburgu uznał stosowanie "złotej akcji" za niezgodne z prawem Unii Europejskiej i go zakazał.
Histeria demokratów
Marazm w europejskiej gospodarce to m.in. skutek absurdalnej polityki hodowania narodowych czempionów. Nie zagrożone przez krajową konkurencję molochy (zwykle monopoliści) nie są w stanie sprostać globalnej konkurencji. W krajach anglosaskich blokowanie przejęć jest bardzo rzadkie i ma na celu zwykle zapobieżenie powstaniu monopolu, a nie decydują o tym względy polityczne. W lutym tego roku spółka Dubai Ports World ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich kupiła sześć amerykańskich portów od brytyjskiej spółki Peninsular and Oriental Steam Navigation Co. Na nic zdała się próba wzniecenia histerii przez opozycyjną Partię Demokratyczną. Jej politycy posunęli się nieomal do szantażu, sugerując, że zgoda na przejęcie może ułatwić działania terrorystom. Prezydent George W. Bush oświadczył, że nie ma powodu, by legalnie działająca arabska firma była inaczej traktowana niż brytyjska, i zapowiedział zawetowanie prób zablokowania transakcji przez Kongres.
Oporów przeciwko przejmowaniu przez zagraniczne firmy "narodowych sreber" nie mają także Brytyjczycy. W ostatnich latach hiszpański bank Banco Santander przejął brytyjski Abbey National, hiszpańska Telefónica kupiła brytyjskiego operatora telefonii komórkowej O2, a kontrolowana przez Francuzów giełda papierów wartościowych Euronext przejęła brytyjską giełdę instrumentów pochodnych Liffe (handluje się tam m.in. prawami zakupu akcji). Obecnie niemiecki koncern gazowy Linde AG jest w trakcie przejmowania brytyjskiego dostawcy gazu ziemnego BOC. Rząd brytyjski bez wahania pozwolił upaść przemysłowi motoryzacyjnemu (m.in. koncernowi Rover), który nie radził sobie z rynkową konkurencją, a premier Tony Blair oświadczył wręcz, że nie będzie marnował pieniędzy polityków na ratowanie bankrutujących spółek. Efekt? To właśnie Wielka Brytania jest jednym z najszybciej rozwijających się krajów UE, z pięcioprocentowym bezrobociem, dwa razy niższym niż na przykład we Francji.
Kasy i posad
W Polsce, niestety, dominuje podejście bliższe francuskiemu i niemieckiemu niż anglosaskiemu. "Bogate spółki skarbu państwa powinny dokładać do kiepskich firm i biednych obywateli" - stwierdził ostatnio w parlamencie minister skarbu Wojciech Jasiński. W Polsce trudno mówić nawet o rywatyzacji. Od lat mamy do czynienia z chaotycznym wyprzedawaniem mniejszościowych pakietów akcji w spółkach. Skutek jest taki, że skarb państwa nie otrzymuje należnych premii za oddanie kontroli i wikła się w spory z mniejszościowymi akcjonariuszami. Działania polityków, choć z pozoru bezsensowne, mają swoją logikę. W 2005 r. NIK opublikowała raport, w którym stwierdziła, że Ministerstwo Skarbu utrzymuje mniejszościowe udziały w tysiącu spółek tylko po to, by mieć prawo do obsadzania setek dobrze płatnych stanowisk. Jak napisali kontrolerzy, "kolejni ministrowie skarbu państwa w większości prywatyzacji nie określili celu zatrzymania akcji i udziałów skarbu państwa ani terminów i sposobów zakończenia prywatyzacji". Z raportu NIK wynika także, że przedstawiciele skarbu państwa nie orientują się, jakie firmy i w jakim stopniu należą do państwa (sic!). O dwóch firmach należących do państwa w ogóle nie wiedziano w żadnym departamencie Ministerstwa Skarbu.
Słowacki patent
To, jak rezygnacja z "hodowli czempionów" pozytywnie wpływa na gospodarkę, pokazuje przykład Słowacji. Jeszcze kilka lat temu kraj ten miał podobnie jak Polska niski wzrost gospodarczy (mniej więcej 3Ęproc. rocznie) i bezrobocie sięgające 18 proc. W czterech ostatnich latach bezrobocie spadło do 11 proc., a gospodarka zaczęła rozwijać się w tempie 5-7 proc. rocznie. Sukces jest rezultatem - oprócz obniżki podatków - prywatyzacji. Uzyskane pieniądze przeznaczono na fundusz emerytalny, co umożliwiło zmniejszenie składek na ubezpieczenie społeczne i obniżyło koszty ich ściągania i inwestowana. W ten sposób słowaccy politycy nałożyli sobie kaganiec zmuszający do prywatyzacji. Jeżeli bowiem nie sprzedadzą tylu przedsiębiorstw, ile zaplanowali, będą musieli podnieść składki emerytalne, na co negatywnie zareagowaliby wyborcy. Aby rząd nie wtrącał się do zarządzania spółkami, Słowacy sprzedają od razu kontrolne pakiety akcji. W najbliższym czasie planują zamknięcie Ministerstwa Skarbu, ponieważ niedługo sprzeda ono ostatnie państwowe firmy i nie będzie potrzebne.
Próby powstrzymania zagranicznych firm przed przejmowaniem krajowych przedsiębiorstw przypominają budowę biznesowego odpowiednika Linii Maginota, która podczas II wojny światowej miała chronić Francję przed atakiem Hitlera. W rzeczywistości dała ona francuskiemu wojsku złudne poczucie bezpieczeństwa. Francuzi nie byli w stanie stawić oporu Niemcom, którzy ominęli linię i zaatakowali Francję z terytorium Belgii. Podobny los czeka również linię Chiraca, a także jej odpowiedniki w innych krajach. Wcześniej czy później obcy kapitał obejdzie "zasieki" i błyskawicznie położy na łopatki kolosy na glinianych nogach.
Francusko-niemiecka choroba
Francuskie rządy słyną z filozofii, że firmy istnieją po to, aby tworzyć miejsca pracy, a nie po to, by zarabiać pieniądze dla właścicieli. Dlatego kolejne rządy nie szczędzą pieniędzy podatników, aby chronić "narodowe srebra" przed barbarzyńcami, a także nie wahają się tworzyć specjalnych aktów prawnych. W 2004 r. francuski rząd uratował upadający francuski koncern Alstom (produkuje m.in. wagony do warszawskiego metra i tramwaje) przed przejęciem go przez niemieckiego Siemensa. W zamian za 2,2 mld euro pomocy państwo przejęło 31 proc. akcji Alstomu. W lipcu 2005 r. we Francji pojawiły się informacje, że amerykański koncern Pepsi planuje przejęcie Danone'a, francuski "skarb narodowy", a Wal-Mart chce kupić Carrefoura. Francuski parlament natychmiast uchwalił ustawę określającą dziesięć branż strategicznych, w których fuzje i przejęcia mogą być blokowane przez władze. Do strategicznych części francuskiej gospodarki od ubiegłego roku należą m.in. branża biotechnologiczna, telekomunikacja i kasyna.
Na palcach ręki można policzyć niemieckie koncerny przejęte w ostatnich 50 latach przez obce podmioty gospodarcze. W 2002 r. karykaturzysta "Die Zeit" przedstawił Niemcy jako warowną twierdzę, którą zdobi napis: "Nic na sprzedaż!". Francusko-niemiecka choroba jest zaraźliwa. Socjalistyczny premier Hiszpanii Jose Luis Zapatero oświadczył niedawno, że "skoro Niemcy chcą mieć wielkie narodowe koncerny, to nie ma powodu, by takich koncernów nie miała Hiszpania", nawiązując w ten sposób do próby przejęcia hiszpańskiego koncernu Endesa przez niemiecki koncern energetyczny E.ON na początku 2006 r. Hiszpański rząd, aby nie dopuścić do tej transakcji, wykorzystał tzw. złotą akcję, czyli prawo do wetowania strategicznych decyzji spółki. Mimo że wcześniej europejski Trybunał Sprawiedliwości w Luksemburgu uznał stosowanie "złotej akcji" za niezgodne z prawem Unii Europejskiej i go zakazał.
Histeria demokratów
Marazm w europejskiej gospodarce to m.in. skutek absurdalnej polityki hodowania narodowych czempionów. Nie zagrożone przez krajową konkurencję molochy (zwykle monopoliści) nie są w stanie sprostać globalnej konkurencji. W krajach anglosaskich blokowanie przejęć jest bardzo rzadkie i ma na celu zwykle zapobieżenie powstaniu monopolu, a nie decydują o tym względy polityczne. W lutym tego roku spółka Dubai Ports World ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich kupiła sześć amerykańskich portów od brytyjskiej spółki Peninsular and Oriental Steam Navigation Co. Na nic zdała się próba wzniecenia histerii przez opozycyjną Partię Demokratyczną. Jej politycy posunęli się nieomal do szantażu, sugerując, że zgoda na przejęcie może ułatwić działania terrorystom. Prezydent George W. Bush oświadczył, że nie ma powodu, by legalnie działająca arabska firma była inaczej traktowana niż brytyjska, i zapowiedział zawetowanie prób zablokowania transakcji przez Kongres.
Oporów przeciwko przejmowaniu przez zagraniczne firmy "narodowych sreber" nie mają także Brytyjczycy. W ostatnich latach hiszpański bank Banco Santander przejął brytyjski Abbey National, hiszpańska Telefónica kupiła brytyjskiego operatora telefonii komórkowej O2, a kontrolowana przez Francuzów giełda papierów wartościowych Euronext przejęła brytyjską giełdę instrumentów pochodnych Liffe (handluje się tam m.in. prawami zakupu akcji). Obecnie niemiecki koncern gazowy Linde AG jest w trakcie przejmowania brytyjskiego dostawcy gazu ziemnego BOC. Rząd brytyjski bez wahania pozwolił upaść przemysłowi motoryzacyjnemu (m.in. koncernowi Rover), który nie radził sobie z rynkową konkurencją, a premier Tony Blair oświadczył wręcz, że nie będzie marnował pieniędzy polityków na ratowanie bankrutujących spółek. Efekt? To właśnie Wielka Brytania jest jednym z najszybciej rozwijających się krajów UE, z pięcioprocentowym bezrobociem, dwa razy niższym niż na przykład we Francji.
Kasy i posad
W Polsce, niestety, dominuje podejście bliższe francuskiemu i niemieckiemu niż anglosaskiemu. "Bogate spółki skarbu państwa powinny dokładać do kiepskich firm i biednych obywateli" - stwierdził ostatnio w parlamencie minister skarbu Wojciech Jasiński. W Polsce trudno mówić nawet o rywatyzacji. Od lat mamy do czynienia z chaotycznym wyprzedawaniem mniejszościowych pakietów akcji w spółkach. Skutek jest taki, że skarb państwa nie otrzymuje należnych premii za oddanie kontroli i wikła się w spory z mniejszościowymi akcjonariuszami. Działania polityków, choć z pozoru bezsensowne, mają swoją logikę. W 2005 r. NIK opublikowała raport, w którym stwierdziła, że Ministerstwo Skarbu utrzymuje mniejszościowe udziały w tysiącu spółek tylko po to, by mieć prawo do obsadzania setek dobrze płatnych stanowisk. Jak napisali kontrolerzy, "kolejni ministrowie skarbu państwa w większości prywatyzacji nie określili celu zatrzymania akcji i udziałów skarbu państwa ani terminów i sposobów zakończenia prywatyzacji". Z raportu NIK wynika także, że przedstawiciele skarbu państwa nie orientują się, jakie firmy i w jakim stopniu należą do państwa (sic!). O dwóch firmach należących do państwa w ogóle nie wiedziano w żadnym departamencie Ministerstwa Skarbu.
Słowacki patent
To, jak rezygnacja z "hodowli czempionów" pozytywnie wpływa na gospodarkę, pokazuje przykład Słowacji. Jeszcze kilka lat temu kraj ten miał podobnie jak Polska niski wzrost gospodarczy (mniej więcej 3Ęproc. rocznie) i bezrobocie sięgające 18 proc. W czterech ostatnich latach bezrobocie spadło do 11 proc., a gospodarka zaczęła rozwijać się w tempie 5-7 proc. rocznie. Sukces jest rezultatem - oprócz obniżki podatków - prywatyzacji. Uzyskane pieniądze przeznaczono na fundusz emerytalny, co umożliwiło zmniejszenie składek na ubezpieczenie społeczne i obniżyło koszty ich ściągania i inwestowana. W ten sposób słowaccy politycy nałożyli sobie kaganiec zmuszający do prywatyzacji. Jeżeli bowiem nie sprzedadzą tylu przedsiębiorstw, ile zaplanowali, będą musieli podnieść składki emerytalne, na co negatywnie zareagowaliby wyborcy. Aby rząd nie wtrącał się do zarządzania spółkami, Słowacy sprzedają od razu kontrolne pakiety akcji. W najbliższym czasie planują zamknięcie Ministerstwa Skarbu, ponieważ niedługo sprzeda ono ostatnie państwowe firmy i nie będzie potrzebne.
Próby powstrzymania zagranicznych firm przed przejmowaniem krajowych przedsiębiorstw przypominają budowę biznesowego odpowiednika Linii Maginota, która podczas II wojny światowej miała chronić Francję przed atakiem Hitlera. W rzeczywistości dała ona francuskiemu wojsku złudne poczucie bezpieczeństwa. Francuzi nie byli w stanie stawić oporu Niemcom, którzy ominęli linię i zaatakowali Francję z terytorium Belgii. Podobny los czeka również linię Chiraca, a także jej odpowiedniki w innych krajach. Wcześniej czy później obcy kapitał obejdzie "zasieki" i błyskawicznie położy na łopatki kolosy na glinianych nogach.
Więcej możesz przeczytać w 10/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.