Zamiast naprawiania państwa mamy postkomunistyczną "powtórkę z rozrywki"
Na wystąpienie Jarosława Kaczyńskiego w Sejmie, wielokrotnie komentowane w mediach, a przypisywane frustracji, można też spojrzeć z innej strony. Pamiętam rysunek w tygodniku "The New Yorker". Psychoanalityk pochyla się nad leżącym na kanapce pacjentem i mówi mu: "Nie widzę u pana kompleksu niższości. Pan jest po prostu gorszy". Panowie Kaczyńscy wiedzą w głębi duszy, że są gorsi, i muszą to od czasu do czasu odreagować... Na lepszych od siebie, rzecz jasna. Takich nietrudno znaleźć; jest ich w Polsce kilka milionów: przedsiębiorców, specjalistów, zdolnych i pracowitych fachowców. Ludzi sukcesu III Rzeczypospolitej. Ale, oczywiście, im bardziej ktoś jest znany, im większym cieszy się uznaniem, tym lepszym jest obiektem do odreagowania frustracji przez sfrustrowanych prostaczków, którym Pan Bóg przydał zbyt dużą dozę ambicji, ale dla równowagi poskąpił talentu...
Kogo zna świat
Może sobie jakiś Kaczyński czy inny Lepper pleść androny na temat Leszka Balcerowicza i zbierać oklaski podobnych sobie prostaczków bożych czy bezbożnych. Karawana i tak pójdzie dalej. Polska transformacja jak każda tego typu pionierska zmiana systemu gospodarczego nie była idealna, ale żadna z tych, które po niej nastąpiły (z wyjątkiem o kilka lat późniejszej transformacji w Estonii) nie była bardziej spójna wewnętrznie i prowadzona z większą wprawą. Przez początkowych dziesięć lat transformacji (1990-99), kiedy wpływ Balcerowicza jako dwukrotnego wicepremiera na polską gospodarkę był największy, Polska była liderem przemian ustrojowych. To tutaj najczęściej przyjeżdżali się uczyć ci, którzy chcieli zmierzać w kierunku kapitalistycznej gospodarki rynkowej, a nie jakiejś palcem popychanej hybrydy, która roi się majsterkowiczom z obecnej koalicji. Po Kaczyńskich szybko pamięć zaginie, a annały ekonomiczne będą wspominać takich polityków gospodarczych jak Leszek Balcerowicz.
Pan Bóg poskąpił Jarosławowi Kaczyńskiemu nie tylko talentu, ale i elementarnej wiedzy na temat gospodarki. Łączenie Balcerowicza i jego ewentualnego odejścia z "końcem rządów lobby finansowego" jest dowodem ekonomicznego analfabetyzmu. Najwyraźniej Kaczyński nie rozróżnia funkcji banku centralnego, którym kieruje prezes Balcerowicz, od funkcji sektora finansowego, czyli banków komercyjnych, inwestycyjnych, funduszy emerytalnych czy towarzystw ubezpieczeniowych. Oczywiście, można te ostatnie, jeśli się bardzo chce, nazwać "lobby finansowym", tylko co to - proszę ignorantów - ma wspólnego z Leszkiem Balcerowiczem? Chyba że jest to taka filozofia, jaką pamiętam z jesieni 1997 r., ze spotkania tzw. ekspertów AWS, kiedy jakiś dzielny związkowiec wołał z pasją: "Co to jest, żeby bank nie chciał pożyczyć pieniędzy, kiedy przedsiębiorstwo ich potrzebuje!". Być może był to jakiś klon Jarosława Kaczyńskiego, który podobnie widzi gospodarkę. Czy to prezes NBP, który "nie chce" obniżyć stóp procentowych, czy to prezes prywatnego banku komercyjnego, który "nie chce" udzielić pożyczki jakiemuś niedołężnemu przedsiębiorstwu (najczęściej państwowemu), są w takim prostackim oglądzie wrogami rozwoju gospodarczego.
Ekipa bez wiedzy i klasy
Nikt, kto uważnie obserwuje scenę polityczną, nie oczekiwał od ekipy PiS rewelacji w dziedzinie gospodarki. Co może zaskakiwać, to jedynie głębia ignorancji i uprzedzeń. Ale przecież siłą PiS miało być naprawianie państwa, zwalczanie korupcji, zmiany w prawie i praktyce wymiaru sprawiedliwości. Ale i tutaj to, co obserwujemy, budzi rozczarowanie połączone często z niesmakiem. I tak przyszły szef kolejnego urzędu mającego zwalczać korupcję zaczyna swoją pierwszą konferencję prasową od pomówień znanych przedsiębiorców. Jeśli ktoś drastycznie łamie prawo, to od tego są prokuratura i sąd, a nie szef urzędu, którego zadaniem jest dostarczanie dowodów. Pobrzękiwanie szabelką zamiast dowodów obok innych nagannych cech jest dowodem nieudolności zawodowej.
Jedyny minister, który występuje z potrzebnymi inicjatywami, przeplata je jakimiś decyzjami jednostkowymi, które wskazują raczej na odgrywanie się na przeciwnikach politycznych niż na konsekwencję w promowaniu reform. Minister Ziobro, bo o niego mi tutaj chodzi, proponuje na ogół potrzebne zmiany, ale jego sposób prowadzenia sporów jest - jak całej tej ekipy - żenujący.
Nie przejmowałbym się zbytnio listem protestacyjnym luminarzy prawa karnego, którzy stanowią swoisty odpowiednik socjalistycznych majsterkowiczów w ekonomii. Też wierzą w zbankrutowaną utopię wychowania lepszego człowieka (tutaj: w resocjalizację przestępców). Ale, na litość boską, można to zrobić z jakąś klasą!
Można by wspomnieć Bismarcka i jego ironiczną uwagę o profesorach i upadku ojczyzny (owych niesławnych Kathedersozialisten!). Można by wspomnieć list ponad trzystu znanych brytyjskich ekonomistów, którzy apelowali do premier Margaret Thatcher o zmianę zapowiedzianej polityki gospodarczej. Zostali zignorowani, i słusznie. Po thatcherowskiej liberalnej kontrrewolucji Wielka Brytania przestała być najwolniej rozwijającą się gospodarką w Europie Zachodniej. Przez następne ćwierć wieku gospodarka brytyjska rozwijała się szybciej niż pozostałe wielkie gospodarki zachodnioeuropejskie: Niemcy, Francja i Włochy. Do tego trzeba jednak i wiedzy, i klasy. Brak wiedzy można z czasem uzupełnić; braku klasy uzupełnić już się nie da (chyba że w trzecim pokoleniu). I w rezultacie słyszymy i czytamy prymitywne pyskówki w stylu komunistycznym, że profesor X, który podpisał list protestacyjny, to należał do PZPR, a profesor Y nie zaprotestował, gdy należało się "odciąć" od złych praktyk. Ziobro czy nie-Ziobro, PiS-owska ekipa reaguje w ten sam sposób. "Czytać hadko!" - jak powiedziałby pan Longinus Podbipięta...
PiS jak SLD
Tak jak w kampanii wyborczej PiS z największą zaciętością nie atakował postkomunistów, wcześniej krytykowanych twórców "czworokąta" i wszystkiego najgorszego, ale swego (rzekomego) partnera koalicyjnego, tak po objęciu władzy PiS zapożyczył od postkomunistów i sposoby działania, i retorykę. Szukanie haków na przeciwników politycznych (oczywiście, nowych, nie SLD!), grzebanie w życiorysach czy wreszcie sposób argumentacji przypominają dokładnie rządy postkomunistów. Można pęknąć ze śmiechu, gdy słyszy się Jarosława Kaczyńskiego stwierdzającego, że "czas rządu Olszewskiego to czas, kiedy polska gospodarka po przeszło dwóch latach spadku zaczęła się znów rozwijać". Wypisz, wymaluj, to samo mówili w 1993 r. po dojściu do władzy postkomuniści, też sobie przypisując przyspieszenie gospodarcze!
Tymczasem każdy zajmujący się transformacją ekonomista (może z wyjątkiem egzotycznych osobników w rodzaju prof. prof. Bożyka, Poznańskiego i kilku innych) wie doskonale, że najpierw musiała zniknąć produkcja niepotrzebna w normalnej gospodarce rynkowej, a dopiero po tej korekcie pojawiał się wcześniej czy później wzrost gospodarczy. I w Polsce pojawił się - dzięki liberalizacji i szybkiemu rozwojowi nowego sektora prywatnego - szybciej niż w którymkolwiek innym kraju transformacji. Jak widać, i rządzący dzisiaj, i rządzący wczoraj jednakowo przypisują sobie sukcesy, z którymi nie mieli nic wspólnego.
Jeśli chodzi o wspólną z postkomunistami (czy w ogóle komunistami) mentalność, to najbardziej żenujący jest przykład ministra Dorna. Ten były opozycjonista straszył lekarzy wzięciem ich do wojska jak Moczar studentów po protestach 1968 r. czy ubecy Jaruzelskiego po stanie wojennym straszący zwalnianych z pracy opozycjonistów robotami przymusowymi na Żuławach.
Że gospodarkę czekają cztery lata na jałowym biegu, to wiadomo było następnego dnia po wyborach. Ale chyba niewielu oczekiwało, że zamiast naprawiania państwa będziemy mieli postkomunistyczną w stylu "powtórkę z rozrywki". Najniższego lotu zresztą...
Kogo zna świat
Może sobie jakiś Kaczyński czy inny Lepper pleść androny na temat Leszka Balcerowicza i zbierać oklaski podobnych sobie prostaczków bożych czy bezbożnych. Karawana i tak pójdzie dalej. Polska transformacja jak każda tego typu pionierska zmiana systemu gospodarczego nie była idealna, ale żadna z tych, które po niej nastąpiły (z wyjątkiem o kilka lat późniejszej transformacji w Estonii) nie była bardziej spójna wewnętrznie i prowadzona z większą wprawą. Przez początkowych dziesięć lat transformacji (1990-99), kiedy wpływ Balcerowicza jako dwukrotnego wicepremiera na polską gospodarkę był największy, Polska była liderem przemian ustrojowych. To tutaj najczęściej przyjeżdżali się uczyć ci, którzy chcieli zmierzać w kierunku kapitalistycznej gospodarki rynkowej, a nie jakiejś palcem popychanej hybrydy, która roi się majsterkowiczom z obecnej koalicji. Po Kaczyńskich szybko pamięć zaginie, a annały ekonomiczne będą wspominać takich polityków gospodarczych jak Leszek Balcerowicz.
Pan Bóg poskąpił Jarosławowi Kaczyńskiemu nie tylko talentu, ale i elementarnej wiedzy na temat gospodarki. Łączenie Balcerowicza i jego ewentualnego odejścia z "końcem rządów lobby finansowego" jest dowodem ekonomicznego analfabetyzmu. Najwyraźniej Kaczyński nie rozróżnia funkcji banku centralnego, którym kieruje prezes Balcerowicz, od funkcji sektora finansowego, czyli banków komercyjnych, inwestycyjnych, funduszy emerytalnych czy towarzystw ubezpieczeniowych. Oczywiście, można te ostatnie, jeśli się bardzo chce, nazwać "lobby finansowym", tylko co to - proszę ignorantów - ma wspólnego z Leszkiem Balcerowiczem? Chyba że jest to taka filozofia, jaką pamiętam z jesieni 1997 r., ze spotkania tzw. ekspertów AWS, kiedy jakiś dzielny związkowiec wołał z pasją: "Co to jest, żeby bank nie chciał pożyczyć pieniędzy, kiedy przedsiębiorstwo ich potrzebuje!". Być może był to jakiś klon Jarosława Kaczyńskiego, który podobnie widzi gospodarkę. Czy to prezes NBP, który "nie chce" obniżyć stóp procentowych, czy to prezes prywatnego banku komercyjnego, który "nie chce" udzielić pożyczki jakiemuś niedołężnemu przedsiębiorstwu (najczęściej państwowemu), są w takim prostackim oglądzie wrogami rozwoju gospodarczego.
Ekipa bez wiedzy i klasy
Nikt, kto uważnie obserwuje scenę polityczną, nie oczekiwał od ekipy PiS rewelacji w dziedzinie gospodarki. Co może zaskakiwać, to jedynie głębia ignorancji i uprzedzeń. Ale przecież siłą PiS miało być naprawianie państwa, zwalczanie korupcji, zmiany w prawie i praktyce wymiaru sprawiedliwości. Ale i tutaj to, co obserwujemy, budzi rozczarowanie połączone często z niesmakiem. I tak przyszły szef kolejnego urzędu mającego zwalczać korupcję zaczyna swoją pierwszą konferencję prasową od pomówień znanych przedsiębiorców. Jeśli ktoś drastycznie łamie prawo, to od tego są prokuratura i sąd, a nie szef urzędu, którego zadaniem jest dostarczanie dowodów. Pobrzękiwanie szabelką zamiast dowodów obok innych nagannych cech jest dowodem nieudolności zawodowej.
Jedyny minister, który występuje z potrzebnymi inicjatywami, przeplata je jakimiś decyzjami jednostkowymi, które wskazują raczej na odgrywanie się na przeciwnikach politycznych niż na konsekwencję w promowaniu reform. Minister Ziobro, bo o niego mi tutaj chodzi, proponuje na ogół potrzebne zmiany, ale jego sposób prowadzenia sporów jest - jak całej tej ekipy - żenujący.
Nie przejmowałbym się zbytnio listem protestacyjnym luminarzy prawa karnego, którzy stanowią swoisty odpowiednik socjalistycznych majsterkowiczów w ekonomii. Też wierzą w zbankrutowaną utopię wychowania lepszego człowieka (tutaj: w resocjalizację przestępców). Ale, na litość boską, można to zrobić z jakąś klasą!
Można by wspomnieć Bismarcka i jego ironiczną uwagę o profesorach i upadku ojczyzny (owych niesławnych Kathedersozialisten!). Można by wspomnieć list ponad trzystu znanych brytyjskich ekonomistów, którzy apelowali do premier Margaret Thatcher o zmianę zapowiedzianej polityki gospodarczej. Zostali zignorowani, i słusznie. Po thatcherowskiej liberalnej kontrrewolucji Wielka Brytania przestała być najwolniej rozwijającą się gospodarką w Europie Zachodniej. Przez następne ćwierć wieku gospodarka brytyjska rozwijała się szybciej niż pozostałe wielkie gospodarki zachodnioeuropejskie: Niemcy, Francja i Włochy. Do tego trzeba jednak i wiedzy, i klasy. Brak wiedzy można z czasem uzupełnić; braku klasy uzupełnić już się nie da (chyba że w trzecim pokoleniu). I w rezultacie słyszymy i czytamy prymitywne pyskówki w stylu komunistycznym, że profesor X, który podpisał list protestacyjny, to należał do PZPR, a profesor Y nie zaprotestował, gdy należało się "odciąć" od złych praktyk. Ziobro czy nie-Ziobro, PiS-owska ekipa reaguje w ten sam sposób. "Czytać hadko!" - jak powiedziałby pan Longinus Podbipięta...
PiS jak SLD
Tak jak w kampanii wyborczej PiS z największą zaciętością nie atakował postkomunistów, wcześniej krytykowanych twórców "czworokąta" i wszystkiego najgorszego, ale swego (rzekomego) partnera koalicyjnego, tak po objęciu władzy PiS zapożyczył od postkomunistów i sposoby działania, i retorykę. Szukanie haków na przeciwników politycznych (oczywiście, nowych, nie SLD!), grzebanie w życiorysach czy wreszcie sposób argumentacji przypominają dokładnie rządy postkomunistów. Można pęknąć ze śmiechu, gdy słyszy się Jarosława Kaczyńskiego stwierdzającego, że "czas rządu Olszewskiego to czas, kiedy polska gospodarka po przeszło dwóch latach spadku zaczęła się znów rozwijać". Wypisz, wymaluj, to samo mówili w 1993 r. po dojściu do władzy postkomuniści, też sobie przypisując przyspieszenie gospodarcze!
Tymczasem każdy zajmujący się transformacją ekonomista (może z wyjątkiem egzotycznych osobników w rodzaju prof. prof. Bożyka, Poznańskiego i kilku innych) wie doskonale, że najpierw musiała zniknąć produkcja niepotrzebna w normalnej gospodarce rynkowej, a dopiero po tej korekcie pojawiał się wcześniej czy później wzrost gospodarczy. I w Polsce pojawił się - dzięki liberalizacji i szybkiemu rozwojowi nowego sektora prywatnego - szybciej niż w którymkolwiek innym kraju transformacji. Jak widać, i rządzący dzisiaj, i rządzący wczoraj jednakowo przypisują sobie sukcesy, z którymi nie mieli nic wspólnego.
Jeśli chodzi o wspólną z postkomunistami (czy w ogóle komunistami) mentalność, to najbardziej żenujący jest przykład ministra Dorna. Ten były opozycjonista straszył lekarzy wzięciem ich do wojska jak Moczar studentów po protestach 1968 r. czy ubecy Jaruzelskiego po stanie wojennym straszący zwalnianych z pracy opozycjonistów robotami przymusowymi na Żuławach.
Że gospodarkę czekają cztery lata na jałowym biegu, to wiadomo było następnego dnia po wyborach. Ale chyba niewielu oczekiwało, że zamiast naprawiania państwa będziemy mieli postkomunistyczną w stylu "powtórkę z rozrywki". Najniższego lotu zresztą...
Więcej możesz przeczytać w 10/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.