Obecny lubelski establishment to w dużej części oficerowie bezpieki i ich agenci
Wojciech Sumliński
Dlaczego w Polsce niezbędna jest lustracja? Bo istnieje coś, co kilkanaście lat po odzyskaniu przez Polskę niepodległości wciąż daje siłę przestępczemu układowi wywodzącemu się ze Służby Bezpieczeństwa. I nie są to tylko "haki" wyciągnięte z esbeckich teczek. Są to fałszywe autorytety wylansowane przez bezpiekę i fortuny ludzi, którym agenturalna działalność dała w latach 80. ogromną przewagę nad innymi.
Niewinni czarodzieje
Latem 1997 r. komendant rejonowy policji w Lublinie inspektor Zbigniew Głowacki podczas przyjęcia dostał poufną informację, że jest murowanym kandydatem AWS na stanowisko komendanta wojewódzkiego policji. Nim Głowacki dotarł do domu, drogę zastąpiło mu kilku napastników. Następnego dnia lubelska policja rozpoczęła zakrojone na niespotykaną dotychczas skalę poszukiwania sprawców pobicia komendanta. Dwa dni później "Kurier Lubelski" (najbardziej poczytna gazeta w Lublinie) na pierwszej stronie opisał dramatyczną historię napadniętej kobiety, w której obronie stanął znajdujący się przypadkiem w pobliżu komendant lubelskiej policji. Podkreślano bohaterstwo komendanta, który przeciwstawił się przestępcom i w efekcie został dotkliwie pobity. Tę historię wyjaśniają wydarzenia, do jakich doszło trzy lata później.
Późną jesienią 2000 r. prokuratorzy Prokuratury Okręgowej w Lublinie zaczęli przeglądać akta niezakończonych dotychczas śledztw. Ustalono, że bezpodstawnie, wbrew zgromadzonemu w tych sprawach materiałowi dowodowemu, umorzono kilka postępowań karnych. Podejrzanymi w tych sprawach było m.in. kilkunastu policjantów i prokuratorów. Zaczęło się od pozornie drobnej sprawy o wyłudzone połączenia z telefonu komórkowego kupionego na podstawie skradzionych dokumentów tożsamości. Analiza billingów połączeń wychodzących z tego telefonu wykazała, że odbiorcami byli prawie wyłącznie funkcjonariusze policji z Wydziału Kryminalnego Komendy Miejskiej Policji w Lublinie, zajmujący się kradzieżami samochodów. Prowadzący sprawę prokurator wniósł o przejęcie jej przez Wydział ds. Przestępczości Zorganizowanej Prokuratury Okręgowej w Lublinie. W prokuraturze tej podjęto jednak zdumiewającą decyzję o odstąpieniu od czynności w tej sprawie. Prokurator apelacyjny w Lublinie polecił jednak wszcząć śledztwo na nowo. Ustalono m.in., że złodzieje samochodów często dzwonili do policjantów z Wydziału Kryminalnego KMP w Lublinie.
Efektem śledztwa było aresztowanie trzech funkcjonariuszy z sekcji ds. walki z kradzieżami samochodowymi, postawienie zarzutów, a ostatecznie - rozwiązanie sekcji. Kilka tygodni później do ministra sprawiedliwości trafił wniosek o odwołanie z zajmowanych stanowisk dwóch najważniejszych lubelskich prokuratorów: szefa prokuratury okręgowej Cezarego M. i naczelnika Wydziału ds. Przestępczości Zorganizowanej Jacka K. Bezpośrednią przyczyną odwołania było odstąpienie od skierowania wniosku o aresztowanie Andrzeja G. (wiceszefa Wydziału Gospodarki Komunalnej Urzędu Miasta w Lublinie). Dopiero powołanie nowego zespołu śledczego doprowadziło do aresztowania Andrzeja G.
Podczas śledztwa wyszło na jaw, że prokurator Ewa Marczewska była nakłaniana przez Andrzeja M. (wpływowego wówczas prokuratora, byłego przewodniczącego sądu dyscyplinarnego dla prokuratorów i naczelnika Wydziału Nadzoru nad Postępowaniem Przygotowawczym Prokuratury Okręgowej w Lublinie) do uchylenia aresztu wobec syna Andrzeja G. Z Andrzejem G., ojcem przestępcy, który brał udział w jednym z głośnych napadów pod Lublinem, łączyły Andrzeja M. interesy. Prokurator M., Andrzej G. i redaktor "Kuriera Lubelskiego", autor artykułu o bohaterskim komendancie Głowackim, kupili działkę budowlaną w centrum Lublina. Swoją część Andrzej G. odstąpił prokuratorowi Andrzejowi M. Po ujawnieniu tego faktu Andrzej M. zrezygnował z pracy w prokuraturze, zaś Andrzej G. został skazany na karę bezwzględnego pozbawienia wolności.
Ponad prawem
Gdy jesienią 2000 r. prokuratorzy z lubelskiej prokuratury okręgowej analizowali nierozwiązane dotychczas śledztwa, ich uwagę zwróciła też sprawa korupcji dwóch lubelskich policjantów. W toku śledztwa ujawniono, że w tej sprawie ważne zeznania złożył Antoni S., członek zorganizowanej grupy przestępczej, a zarazem kandydat na pierwszego w historii III RP świadka koronnego. Niebawem okazało się, że ten świadek złożył zeznania w kilku sprawach, w których prokuratorzy mieli umarzać śledztwa za łapówki. Antoni S. podał szczegółowe informacje o utrudnianiu postępowań przez kilku wpływowych prokuratorów, funkcjonariuszy policji, adwokatów, sędziów i biegłych lekarzy. Ponadto ujawnił tożsamość sprawców kilkudziesięciu ciężkich przestępstw. Akta tych spraw spoczywały w archiwach prokuratury, umorzone z powodu niewykrycia tychże sprawców. W świetle zarządzonych lustracji tych spraw wiarygodność zeznań Antoniego S. nie podlegała dyskusji. Umorzone sprawy badał też wizytator Jacek Radoniewicz (obecnie przewodniczący sądu odwoławczego dla prokuratorów). We wszystkich wypadkach uznał on zeznania świadka za wiarygodne. Zaniedbania, które popełniono, uniemożliwiły jednak wyjaśnienie większości poniechanych spraw.
Prowadzący sprawę prokuratorzy badali, dlaczego zmarginalizowano tak ważne zeznania świadka. Wyjaśnienie znaleźli w ostatnim protokole zeznań. Wynikało z nich, że gdyby Antoni S. otrzymał status świadka koronnego, doszłoby do kompromitacji nie tylko inspektora Zbigniewa Głowackiego (wówczas już komendanta wojewódzkiego policji w Lublinie), ale także jego współpracowników. Z zeznań świadka wynikało bowiem, że nie było napadu na anonimową kobietę, w której obronie rzekomo stanął komendant Głowacki. Był natomiast napad na tego policjanta, utrata broni, a potem próby jej odzyskania, zakończone odnalezieniem napastników. Po pertraktacjach zawarto z nimi - według świadka Antoniego S. - "barterową" transakcję: zwrot zrabowanej broni w zamian za bezkarność. Ujawnienie tych faktów przez świadka koronnego oznaczałoby zagrożenie nie tylko dla komendanta, ale i dla całego układu, w którym funkcjonował. Współodpowiedzialni byliby funkcjonariusze i prokuratorzy, którzy sfabrykowali sprawę. Zagrożony układ nie mógł dopuścić, by Antoni S. został świadkiem koronnym. I to się udało.
Układ kontratakuje
Śledztwo rozpoczęte jesienią 2000 r. przez prokuratorów lubelskiej prokuratury okręgowej i wniosek do ministra sprawiedliwości o odwołanie z zajmowanych stanowisk prokuratorów Cezarego M. i Jacka K. oraz wiele aktów oskarżenia były efektem działań podjętych przez Włodzimierza Blajerskiego, ówczesnego prokuratora apelacyjnego w Lublinie. Na polecenie Blajerskiego wszczęto też śledztwo w sprawie przestępstw popełnianych przez przedstawicieli lubelskiego wymiaru sprawiedliwości, które od kilku lat prowadzi Prokuratura Okręgowa w Katowicach. To on, wówczas już prokurator krajowy, w maju 2002 r. napisał notatkę służbową do minister sprawiedliwości Barbary Piwnik. Znalazło się tam m.in. zdanie: "W organach ścigania i wymiarze sprawiedliwości istnieje nieformalny układ oparty na więziach szantażu i korupcji, który uzurpuje sobie prawo do wyręczania tych organów w ich konstytucyjnych i ustawowych uprawnieniach".
Na przełomie 2002 r. i 2003 r. ważne osobistości z kręgów lubelskiego biznesu i polityki mówiły w mediach, że Blajerski to intrygant z koneksjami, wynikającymi najprawdopodobniej z jego quasi-agenturalnej przeszłości w PRL. Szczególną aktywnością na tym polu wykazał się m.in. Robert Luśnia, poseł LPR, a zarazem udziałowiec Herbapolu, jednego z największych zakładów w Lublinie. Wspierali go znana polityk prawicy Teresa Liszcz, szefowa lubelskiej firmy FS Holding Wanda Włoch oraz Jacek R., były prezes Lubelskiego Towarzystwa Ziemskiego.
Wiosną 2003 r. Zarząd Regionu Środkowowschodniego NSZZ "Solidarność" powołał grupę Ujawnić Prawdę (kierowaną przez Blajerskiego), zbierającą dowody penetracji "S" przez SB i jej agentów. Kilka tygodni temu ujawniono 50 tajnych współpracowników SB i ponad 250 jej funkcjonariuszy. Wśród tych pierwszych znalazło się kilkunastu przedstawicieli opozycji z lat 80. i - co ciekawe - niemal wszyscy oskarżyciele Blajerskiego (bądź ich najbliżsi współpracownicy i członkowie rodzin). W gronie współpracowników Służby Bezpieczeństwa figuruje m.in. - obok Roberta Luśni, agenta o pseudonimie Nonparel, którego współpraca z SB wyszła na światło dzienne przed dwoma laty - Leszek L., po 1989 r. syndyk masy upadłościowej kilkunastu dużych firm na Lubelszczyźnie. Kancelaria L. prowadziła też w połowie lat 90. obsługę prawną Sipmy SA, w której dyrektorem ekonomicznym był Jacek R., tajny współpracownik SB o pseudonimie Adam. Czy to przypadek, że Lubelskie Zakłady Naprawy Samochodów, których syndykiem był L., sprzedano firmie Promedia Lublin, w której do dziś głównymi udziałowcami są Andrzej Kuna i Aleksandr Żagiel, a o których głośno było w związku z wiedeńskim spotkaniem Kulczyk - Ałganow? W tej transakcji Leszkowi L. pomagał (jako pełnomocnik) były oficer WUSW w Lublinie Jerzy P., na początku lat 90. szef delegatury UOP w Lublinie.
W Lublinie wielu przedstawicieli finansowej elity ma agenturalną przeszłość. Przez ostatnich kilkanaście lat ci ludzie byli uważani za bohaterów, bojowników "Solidarności". Część świadków boi się jednak o nich mówić, gdyż jest przekonana, że "to wszystko wciąż trwa". I chyba rzeczywiście tak jest. Bo oto prawie wszyscy oskarżani o korupcję prokuratorzy - pomimo toczącego się w Katowicach śledztwa mającego na celu pełne wyjaśnienie sprawy - awansowali, a współpracownicy SB pomnożyli swój majątek.
Wojciech Sumliński
Dlaczego w Polsce niezbędna jest lustracja? Bo istnieje coś, co kilkanaście lat po odzyskaniu przez Polskę niepodległości wciąż daje siłę przestępczemu układowi wywodzącemu się ze Służby Bezpieczeństwa. I nie są to tylko "haki" wyciągnięte z esbeckich teczek. Są to fałszywe autorytety wylansowane przez bezpiekę i fortuny ludzi, którym agenturalna działalność dała w latach 80. ogromną przewagę nad innymi.
Niewinni czarodzieje
Latem 1997 r. komendant rejonowy policji w Lublinie inspektor Zbigniew Głowacki podczas przyjęcia dostał poufną informację, że jest murowanym kandydatem AWS na stanowisko komendanta wojewódzkiego policji. Nim Głowacki dotarł do domu, drogę zastąpiło mu kilku napastników. Następnego dnia lubelska policja rozpoczęła zakrojone na niespotykaną dotychczas skalę poszukiwania sprawców pobicia komendanta. Dwa dni później "Kurier Lubelski" (najbardziej poczytna gazeta w Lublinie) na pierwszej stronie opisał dramatyczną historię napadniętej kobiety, w której obronie stanął znajdujący się przypadkiem w pobliżu komendant lubelskiej policji. Podkreślano bohaterstwo komendanta, który przeciwstawił się przestępcom i w efekcie został dotkliwie pobity. Tę historię wyjaśniają wydarzenia, do jakich doszło trzy lata później.
Późną jesienią 2000 r. prokuratorzy Prokuratury Okręgowej w Lublinie zaczęli przeglądać akta niezakończonych dotychczas śledztw. Ustalono, że bezpodstawnie, wbrew zgromadzonemu w tych sprawach materiałowi dowodowemu, umorzono kilka postępowań karnych. Podejrzanymi w tych sprawach było m.in. kilkunastu policjantów i prokuratorów. Zaczęło się od pozornie drobnej sprawy o wyłudzone połączenia z telefonu komórkowego kupionego na podstawie skradzionych dokumentów tożsamości. Analiza billingów połączeń wychodzących z tego telefonu wykazała, że odbiorcami byli prawie wyłącznie funkcjonariusze policji z Wydziału Kryminalnego Komendy Miejskiej Policji w Lublinie, zajmujący się kradzieżami samochodów. Prowadzący sprawę prokurator wniósł o przejęcie jej przez Wydział ds. Przestępczości Zorganizowanej Prokuratury Okręgowej w Lublinie. W prokuraturze tej podjęto jednak zdumiewającą decyzję o odstąpieniu od czynności w tej sprawie. Prokurator apelacyjny w Lublinie polecił jednak wszcząć śledztwo na nowo. Ustalono m.in., że złodzieje samochodów często dzwonili do policjantów z Wydziału Kryminalnego KMP w Lublinie.
Efektem śledztwa było aresztowanie trzech funkcjonariuszy z sekcji ds. walki z kradzieżami samochodowymi, postawienie zarzutów, a ostatecznie - rozwiązanie sekcji. Kilka tygodni później do ministra sprawiedliwości trafił wniosek o odwołanie z zajmowanych stanowisk dwóch najważniejszych lubelskich prokuratorów: szefa prokuratury okręgowej Cezarego M. i naczelnika Wydziału ds. Przestępczości Zorganizowanej Jacka K. Bezpośrednią przyczyną odwołania było odstąpienie od skierowania wniosku o aresztowanie Andrzeja G. (wiceszefa Wydziału Gospodarki Komunalnej Urzędu Miasta w Lublinie). Dopiero powołanie nowego zespołu śledczego doprowadziło do aresztowania Andrzeja G.
Podczas śledztwa wyszło na jaw, że prokurator Ewa Marczewska była nakłaniana przez Andrzeja M. (wpływowego wówczas prokuratora, byłego przewodniczącego sądu dyscyplinarnego dla prokuratorów i naczelnika Wydziału Nadzoru nad Postępowaniem Przygotowawczym Prokuratury Okręgowej w Lublinie) do uchylenia aresztu wobec syna Andrzeja G. Z Andrzejem G., ojcem przestępcy, który brał udział w jednym z głośnych napadów pod Lublinem, łączyły Andrzeja M. interesy. Prokurator M., Andrzej G. i redaktor "Kuriera Lubelskiego", autor artykułu o bohaterskim komendancie Głowackim, kupili działkę budowlaną w centrum Lublina. Swoją część Andrzej G. odstąpił prokuratorowi Andrzejowi M. Po ujawnieniu tego faktu Andrzej M. zrezygnował z pracy w prokuraturze, zaś Andrzej G. został skazany na karę bezwzględnego pozbawienia wolności.
Ponad prawem
Gdy jesienią 2000 r. prokuratorzy z lubelskiej prokuratury okręgowej analizowali nierozwiązane dotychczas śledztwa, ich uwagę zwróciła też sprawa korupcji dwóch lubelskich policjantów. W toku śledztwa ujawniono, że w tej sprawie ważne zeznania złożył Antoni S., członek zorganizowanej grupy przestępczej, a zarazem kandydat na pierwszego w historii III RP świadka koronnego. Niebawem okazało się, że ten świadek złożył zeznania w kilku sprawach, w których prokuratorzy mieli umarzać śledztwa za łapówki. Antoni S. podał szczegółowe informacje o utrudnianiu postępowań przez kilku wpływowych prokuratorów, funkcjonariuszy policji, adwokatów, sędziów i biegłych lekarzy. Ponadto ujawnił tożsamość sprawców kilkudziesięciu ciężkich przestępstw. Akta tych spraw spoczywały w archiwach prokuratury, umorzone z powodu niewykrycia tychże sprawców. W świetle zarządzonych lustracji tych spraw wiarygodność zeznań Antoniego S. nie podlegała dyskusji. Umorzone sprawy badał też wizytator Jacek Radoniewicz (obecnie przewodniczący sądu odwoławczego dla prokuratorów). We wszystkich wypadkach uznał on zeznania świadka za wiarygodne. Zaniedbania, które popełniono, uniemożliwiły jednak wyjaśnienie większości poniechanych spraw.
Prowadzący sprawę prokuratorzy badali, dlaczego zmarginalizowano tak ważne zeznania świadka. Wyjaśnienie znaleźli w ostatnim protokole zeznań. Wynikało z nich, że gdyby Antoni S. otrzymał status świadka koronnego, doszłoby do kompromitacji nie tylko inspektora Zbigniewa Głowackiego (wówczas już komendanta wojewódzkiego policji w Lublinie), ale także jego współpracowników. Z zeznań świadka wynikało bowiem, że nie było napadu na anonimową kobietę, w której obronie rzekomo stanął komendant Głowacki. Był natomiast napad na tego policjanta, utrata broni, a potem próby jej odzyskania, zakończone odnalezieniem napastników. Po pertraktacjach zawarto z nimi - według świadka Antoniego S. - "barterową" transakcję: zwrot zrabowanej broni w zamian za bezkarność. Ujawnienie tych faktów przez świadka koronnego oznaczałoby zagrożenie nie tylko dla komendanta, ale i dla całego układu, w którym funkcjonował. Współodpowiedzialni byliby funkcjonariusze i prokuratorzy, którzy sfabrykowali sprawę. Zagrożony układ nie mógł dopuścić, by Antoni S. został świadkiem koronnym. I to się udało.
Układ kontratakuje
Śledztwo rozpoczęte jesienią 2000 r. przez prokuratorów lubelskiej prokuratury okręgowej i wniosek do ministra sprawiedliwości o odwołanie z zajmowanych stanowisk prokuratorów Cezarego M. i Jacka K. oraz wiele aktów oskarżenia były efektem działań podjętych przez Włodzimierza Blajerskiego, ówczesnego prokuratora apelacyjnego w Lublinie. Na polecenie Blajerskiego wszczęto też śledztwo w sprawie przestępstw popełnianych przez przedstawicieli lubelskiego wymiaru sprawiedliwości, które od kilku lat prowadzi Prokuratura Okręgowa w Katowicach. To on, wówczas już prokurator krajowy, w maju 2002 r. napisał notatkę służbową do minister sprawiedliwości Barbary Piwnik. Znalazło się tam m.in. zdanie: "W organach ścigania i wymiarze sprawiedliwości istnieje nieformalny układ oparty na więziach szantażu i korupcji, który uzurpuje sobie prawo do wyręczania tych organów w ich konstytucyjnych i ustawowych uprawnieniach".
Na przełomie 2002 r. i 2003 r. ważne osobistości z kręgów lubelskiego biznesu i polityki mówiły w mediach, że Blajerski to intrygant z koneksjami, wynikającymi najprawdopodobniej z jego quasi-agenturalnej przeszłości w PRL. Szczególną aktywnością na tym polu wykazał się m.in. Robert Luśnia, poseł LPR, a zarazem udziałowiec Herbapolu, jednego z największych zakładów w Lublinie. Wspierali go znana polityk prawicy Teresa Liszcz, szefowa lubelskiej firmy FS Holding Wanda Włoch oraz Jacek R., były prezes Lubelskiego Towarzystwa Ziemskiego.
Wiosną 2003 r. Zarząd Regionu Środkowowschodniego NSZZ "Solidarność" powołał grupę Ujawnić Prawdę (kierowaną przez Blajerskiego), zbierającą dowody penetracji "S" przez SB i jej agentów. Kilka tygodni temu ujawniono 50 tajnych współpracowników SB i ponad 250 jej funkcjonariuszy. Wśród tych pierwszych znalazło się kilkunastu przedstawicieli opozycji z lat 80. i - co ciekawe - niemal wszyscy oskarżyciele Blajerskiego (bądź ich najbliżsi współpracownicy i członkowie rodzin). W gronie współpracowników Służby Bezpieczeństwa figuruje m.in. - obok Roberta Luśni, agenta o pseudonimie Nonparel, którego współpraca z SB wyszła na światło dzienne przed dwoma laty - Leszek L., po 1989 r. syndyk masy upadłościowej kilkunastu dużych firm na Lubelszczyźnie. Kancelaria L. prowadziła też w połowie lat 90. obsługę prawną Sipmy SA, w której dyrektorem ekonomicznym był Jacek R., tajny współpracownik SB o pseudonimie Adam. Czy to przypadek, że Lubelskie Zakłady Naprawy Samochodów, których syndykiem był L., sprzedano firmie Promedia Lublin, w której do dziś głównymi udziałowcami są Andrzej Kuna i Aleksandr Żagiel, a o których głośno było w związku z wiedeńskim spotkaniem Kulczyk - Ałganow? W tej transakcji Leszkowi L. pomagał (jako pełnomocnik) były oficer WUSW w Lublinie Jerzy P., na początku lat 90. szef delegatury UOP w Lublinie.
W Lublinie wielu przedstawicieli finansowej elity ma agenturalną przeszłość. Przez ostatnich kilkanaście lat ci ludzie byli uważani za bohaterów, bojowników "Solidarności". Część świadków boi się jednak o nich mówić, gdyż jest przekonana, że "to wszystko wciąż trwa". I chyba rzeczywiście tak jest. Bo oto prawie wszyscy oskarżani o korupcję prokuratorzy - pomimo toczącego się w Katowicach śledztwa mającego na celu pełne wyjaśnienie sprawy - awansowali, a współpracownicy SB pomnożyli swój majątek.
Więcej możesz przeczytać w 22/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.