Film dokumentalny przybiera formę politycznego pamfletu
Jerzy A. Rzewuski
Żyjemy w skrajnie nieprzyjaznym świecie. A właściwie w jakimś piekielnym koszmarze, w którym na zwykłego, zapracowanego i poczciwego człowieka zewsząd czyhają okrutne krwiożercze bestie. Raz przybierają one postać George'a W. Busha i Silvia Berlusconiego, innym razem międzynarodowych korporacji lub sieci hipermarketów i fast foodów. Można odnieść wrażenie, że cały świat jest pod władzą Mugabego, Łukaszenki, McDonald's i Halliburtona. Co może więc zrobić ów szary człowieczek, by bronić swojej integralności i wolności? Podjąć walkę i polec na polu chwały albo uciec w jakąś subkulturę czy niszę. Taki obraz wyłania się z bardzo urozmaiconej, jeśli chodzi o dobór tematów i bohaterów, ale jednak dość spójnej ideowo i artystycznie oferty tegorocznego 3. Festiwalu Światowego Filmu Dokumentalnego Planete Doc Review.
Duch Lenina
Przełomowymi momentami we współczesnym kinie dokumentalnym były spektakularne sukcesy - z jednej strony - realizowanych w latach 1983-2002 błyskotliwych esejów o cywilizacji zachodu Godfreya Reggia ("Koyaanisqatsi", "Powaqqatsi", "Naqoyqatsi"), francuskiego "Microcosmosu" i "Makrokosmosu - Podniebnego tańca", z drugiej - Michaela Moore'a. Można się zastanawiać, czy to, co ten ostatni kręci, jest jeszcze dokumentem, czy już wulgarnym politycznym pamfletem, ale faktem jest, iż jego filmy "Zabawy z bronią" i "Fahrenheit 9.11" idealnie wstrzeliły się w nastroje zwłaszcza lewej strony globalnego politycznego spektrum. Moore i spora grupa podobnych mu filmowców w gruncie rzeczy realizują á rebours (bo na gruncie niezależnym, a nie z błogosławieństwem państwa) to, co już Lenin docenił jako pożyteczny środek informacji i indoktrynacji niepiśmiennych mas, a co Leni Riefenstahl podniosła do rangi sztuki w służbie nazistowskiej propagandy ("Triumf woli"). Tak jak wraz z kryzysem dokumentu w latach 70. wygasły zażarte dysputy, czy ma on bezstronnie rejestrować rzeczywistość, czy też ma być tej rzeczywistości interpretacją, tak teraz odradzający się dokument już nie tylko nie rości sobie żadnej pretensji, by być suchą relacją faktów (bo to nuda, czyli śmiertelny wróg dzisiejszej epoki infotainmentu!), ale wręcz przybiera formę właśnie politycznego pamfletu, partyjnej kryptoreklamy bądź obrazkowego odpowiednika blogu. By nie szukać dalej niż tegoroczny Planete Doc Review, przykładem pierwszego może być "Korporacja" Jennifer Abbott i Marka Achbara (antykapitalistyczna i antykorporacyjna ilustracja poglądów Noama Chomsky'ego), a drugiego - włoski "Viva Zapatero!" Sabiny Guzzanti, autorki telewizyjnego programu satyrycznego RAIot, która prowadzi z kamerą prywatne śledztwo dotyczące zdjęcia z anteny jej programu ośmieszającego Berlusconiego.
Wspomniany kryzys dokumentu w latach 70. był skutkiem upolitycznienia się filmów fabularnych na całym świecie, które żywiej i ciekawiej opowiadały o takich sprawach jak związki mafii ze światem biznesu i polityki we Włoszech, bezwzględność służb specjalnych we Francji czy wojna wietnamska i bezkarność CIA w USA. Zważywszy, że dziś Hollywood i różne inne narodowe kinematografie stawiają wyłącznie na rozrywkę i bicie rekordów kasowych, globalnych i lokalnych, wniosek nasuwa się jeden. To nie tyle zasługa Moore'a czy Morgana Spurlocka ("Super Size Me"), ile powstałej w latach 90. próżni w kinie faktu, która sprawiła, że przeżywa ono renesans popularności. Analogicznie zresztą do tzw. literatury faktu. Wyborczy rok 2004 w USA pokazał, że dokument może być znaczącym, choć raczej pomocniczym i doraźnym orężem w walce politycznej czy wojnie ideologicznej. Ale to ślepa uliczka. Przyszłość należy do twórców, którzy nie wahają się pokazywać świata i ludzkich dramatów w całej ich złożoności. Takich jak Andrew Jarecki ("Sprawa Friedmanów"), Kevin Macdonald ("Czekając na Joe"), José Padilla ("Autobus 174"), Jeffrey Blitz ("Spellbound") czy Nicholas Philibert ("Być i mieć"), którzy z benedyktyńską cierpliwością starają się dotrzeć do tego wszystkiego, czego nigdy nie odkryją ani rewolwerowcy czy satyrycy z kamerą, ani operujące stereotypami media informacyjne.
Pieski świat
We współczesnym dokumencie szczególnie silnie zaznacza się nurt antykorporacyjny i antyglobalistyczny, demaskujący dość jednostronnie bezwzględną pogoń za zyskiem, czy będzie to największa sieć supermarketów w USA, Wal-Mart ("Wysoki koszt niskich cen"), czy fabryka w Chinach zatrudniająca młode dziewczyny ze wsi ("Chiny w kolorze blue"), czy gigant energetyczny Endeso, którego nowa inwestycja na jednej z rzek andyjskich w Chile wywołuje ostry protest miejscowej społeczności indiańskiej, która pragnie żyć po staremu ("Zgaś światło i idziemy"). W każdym wypadku warsztat realizatorski jest nienaganny, ale teza - oczywista i przewidywalna jak misjonarskie kazanie dla nawróconych. Na tym tle wyróżnia się nagradzana na różnych festiwalach szokująca "Śmierć człowieka pracy" Michaela Glawoggera, z której - obok konstatacji, że mordercza harówka z konsumpcyjnego Zachodu została wyeksportowana do Trzeciego Świata - wyłania się w sposób całkiem zaskakując trafne spostrzeżenie, że jak świat długi i szeroki mitologizowana przez komunistyczne reżimy klasa robotnicza dobrze prezentowała się tylko na socrealistycznych pomnikach, w propagandowych "stachanowskich" kronikach filmowych czy patetycznych hołdach dyktatorów. Oprócz tego w jednym nigeryjskim epizodzie tego filmu (szok na miarę świniobicia w pamiętnym "Pieskim świecie") pojawia się w sposób skrajnie drastyczny kwestia, jak powstaje żywność. Temu zaś zagadnieniu już w całości poświęcony jest nie mniej ciekawy - i raczej również nie polecany do oglądania po obfitym obiedzie - niemiecki dokument "Powszedni chleb", tym razem realizowany w Europie (Polski nie wyłączając). Dla odmiany austriacki "Nakarmimy świat" sprowadza nas już na dobrze udeptaną przez antyglobalistów ziemię, zderzając z sobą nadprodukcję i marnotrawstwo żywności w sytej Europie i plagę chronicznego głodu w krajach Trzeciego Świata.
Nowe kino dokumentalne wyróżnia się zwykle znakomitą realizacją, wychodzącą naprzeciw przyzwyczajeniom widzów do atrakcyjnej, "hollywoodzkiej" i wideoklipowej formy. To atuty, zwłaszcza gdy chce się w sposób porywający pokazać środowisko przykutych do wózków graczy w rugby, rywalizujących bezpardonowo o złoto na igrzyskach paraolimpijskich (głośny "Murderball") czy prowadzić rozrachunki z historią, jak to uczynił Rex Bloomstein w "Wycieczce do Mauthausen" albo Yan Ting Yuen w "Yang Ban Xi". Ten drugi cofa się do epoki rewolucji kulturalnej i groteskowych tytułowych robotniczo-chłopsko-żołnierskich spektakli muzyczno-baletowych, będącym oczkiem w głowie wszechmocnej żony przewodniczącego Mao Jiang Qing.
Współczesny dokument pełnometrażowy nie bez przyczyny uważa się za integralną część kina niezależnego. Jego siłą jednak jest nie tyle forma, ile bezpardonowość i fascynujący dla widza brak zahamowań w penetrowaniu wszelkich możliwych sfer życia, w każdym zakątku świata, gdzie tylko uda się dotrzeć. Są momenty, kiedy można odnieść wrażenie, że filmowcy ryzykują życie prawie tak jak korespondenci wojenni. Z ich produkcji wyłania się inny zgoła obraz naszej planety niż ten, do jakiego przyzwyczaiły nas sielskie programy spod znaku kanałów podróżniczych czy bardziej powściągliwe edukacyjne dokumenty telewizyjne. To uniwersum pełne mrocznych sekretów, aberracji, nędzy i cierpienia. Czasem tylko bywa ono rozjaśnione jakimś nikłym promykiem szczęścia i nadziei.
Jerzy A. Rzewuski
Żyjemy w skrajnie nieprzyjaznym świecie. A właściwie w jakimś piekielnym koszmarze, w którym na zwykłego, zapracowanego i poczciwego człowieka zewsząd czyhają okrutne krwiożercze bestie. Raz przybierają one postać George'a W. Busha i Silvia Berlusconiego, innym razem międzynarodowych korporacji lub sieci hipermarketów i fast foodów. Można odnieść wrażenie, że cały świat jest pod władzą Mugabego, Łukaszenki, McDonald's i Halliburtona. Co może więc zrobić ów szary człowieczek, by bronić swojej integralności i wolności? Podjąć walkę i polec na polu chwały albo uciec w jakąś subkulturę czy niszę. Taki obraz wyłania się z bardzo urozmaiconej, jeśli chodzi o dobór tematów i bohaterów, ale jednak dość spójnej ideowo i artystycznie oferty tegorocznego 3. Festiwalu Światowego Filmu Dokumentalnego Planete Doc Review.
Duch Lenina
Przełomowymi momentami we współczesnym kinie dokumentalnym były spektakularne sukcesy - z jednej strony - realizowanych w latach 1983-2002 błyskotliwych esejów o cywilizacji zachodu Godfreya Reggia ("Koyaanisqatsi", "Powaqqatsi", "Naqoyqatsi"), francuskiego "Microcosmosu" i "Makrokosmosu - Podniebnego tańca", z drugiej - Michaela Moore'a. Można się zastanawiać, czy to, co ten ostatni kręci, jest jeszcze dokumentem, czy już wulgarnym politycznym pamfletem, ale faktem jest, iż jego filmy "Zabawy z bronią" i "Fahrenheit 9.11" idealnie wstrzeliły się w nastroje zwłaszcza lewej strony globalnego politycznego spektrum. Moore i spora grupa podobnych mu filmowców w gruncie rzeczy realizują á rebours (bo na gruncie niezależnym, a nie z błogosławieństwem państwa) to, co już Lenin docenił jako pożyteczny środek informacji i indoktrynacji niepiśmiennych mas, a co Leni Riefenstahl podniosła do rangi sztuki w służbie nazistowskiej propagandy ("Triumf woli"). Tak jak wraz z kryzysem dokumentu w latach 70. wygasły zażarte dysputy, czy ma on bezstronnie rejestrować rzeczywistość, czy też ma być tej rzeczywistości interpretacją, tak teraz odradzający się dokument już nie tylko nie rości sobie żadnej pretensji, by być suchą relacją faktów (bo to nuda, czyli śmiertelny wróg dzisiejszej epoki infotainmentu!), ale wręcz przybiera formę właśnie politycznego pamfletu, partyjnej kryptoreklamy bądź obrazkowego odpowiednika blogu. By nie szukać dalej niż tegoroczny Planete Doc Review, przykładem pierwszego może być "Korporacja" Jennifer Abbott i Marka Achbara (antykapitalistyczna i antykorporacyjna ilustracja poglądów Noama Chomsky'ego), a drugiego - włoski "Viva Zapatero!" Sabiny Guzzanti, autorki telewizyjnego programu satyrycznego RAIot, która prowadzi z kamerą prywatne śledztwo dotyczące zdjęcia z anteny jej programu ośmieszającego Berlusconiego.
Wspomniany kryzys dokumentu w latach 70. był skutkiem upolitycznienia się filmów fabularnych na całym świecie, które żywiej i ciekawiej opowiadały o takich sprawach jak związki mafii ze światem biznesu i polityki we Włoszech, bezwzględność służb specjalnych we Francji czy wojna wietnamska i bezkarność CIA w USA. Zważywszy, że dziś Hollywood i różne inne narodowe kinematografie stawiają wyłącznie na rozrywkę i bicie rekordów kasowych, globalnych i lokalnych, wniosek nasuwa się jeden. To nie tyle zasługa Moore'a czy Morgana Spurlocka ("Super Size Me"), ile powstałej w latach 90. próżni w kinie faktu, która sprawiła, że przeżywa ono renesans popularności. Analogicznie zresztą do tzw. literatury faktu. Wyborczy rok 2004 w USA pokazał, że dokument może być znaczącym, choć raczej pomocniczym i doraźnym orężem w walce politycznej czy wojnie ideologicznej. Ale to ślepa uliczka. Przyszłość należy do twórców, którzy nie wahają się pokazywać świata i ludzkich dramatów w całej ich złożoności. Takich jak Andrew Jarecki ("Sprawa Friedmanów"), Kevin Macdonald ("Czekając na Joe"), José Padilla ("Autobus 174"), Jeffrey Blitz ("Spellbound") czy Nicholas Philibert ("Być i mieć"), którzy z benedyktyńską cierpliwością starają się dotrzeć do tego wszystkiego, czego nigdy nie odkryją ani rewolwerowcy czy satyrycy z kamerą, ani operujące stereotypami media informacyjne.
Pieski świat
We współczesnym dokumencie szczególnie silnie zaznacza się nurt antykorporacyjny i antyglobalistyczny, demaskujący dość jednostronnie bezwzględną pogoń za zyskiem, czy będzie to największa sieć supermarketów w USA, Wal-Mart ("Wysoki koszt niskich cen"), czy fabryka w Chinach zatrudniająca młode dziewczyny ze wsi ("Chiny w kolorze blue"), czy gigant energetyczny Endeso, którego nowa inwestycja na jednej z rzek andyjskich w Chile wywołuje ostry protest miejscowej społeczności indiańskiej, która pragnie żyć po staremu ("Zgaś światło i idziemy"). W każdym wypadku warsztat realizatorski jest nienaganny, ale teza - oczywista i przewidywalna jak misjonarskie kazanie dla nawróconych. Na tym tle wyróżnia się nagradzana na różnych festiwalach szokująca "Śmierć człowieka pracy" Michaela Glawoggera, z której - obok konstatacji, że mordercza harówka z konsumpcyjnego Zachodu została wyeksportowana do Trzeciego Świata - wyłania się w sposób całkiem zaskakując trafne spostrzeżenie, że jak świat długi i szeroki mitologizowana przez komunistyczne reżimy klasa robotnicza dobrze prezentowała się tylko na socrealistycznych pomnikach, w propagandowych "stachanowskich" kronikach filmowych czy patetycznych hołdach dyktatorów. Oprócz tego w jednym nigeryjskim epizodzie tego filmu (szok na miarę świniobicia w pamiętnym "Pieskim świecie") pojawia się w sposób skrajnie drastyczny kwestia, jak powstaje żywność. Temu zaś zagadnieniu już w całości poświęcony jest nie mniej ciekawy - i raczej również nie polecany do oglądania po obfitym obiedzie - niemiecki dokument "Powszedni chleb", tym razem realizowany w Europie (Polski nie wyłączając). Dla odmiany austriacki "Nakarmimy świat" sprowadza nas już na dobrze udeptaną przez antyglobalistów ziemię, zderzając z sobą nadprodukcję i marnotrawstwo żywności w sytej Europie i plagę chronicznego głodu w krajach Trzeciego Świata.
Nowe kino dokumentalne wyróżnia się zwykle znakomitą realizacją, wychodzącą naprzeciw przyzwyczajeniom widzów do atrakcyjnej, "hollywoodzkiej" i wideoklipowej formy. To atuty, zwłaszcza gdy chce się w sposób porywający pokazać środowisko przykutych do wózków graczy w rugby, rywalizujących bezpardonowo o złoto na igrzyskach paraolimpijskich (głośny "Murderball") czy prowadzić rozrachunki z historią, jak to uczynił Rex Bloomstein w "Wycieczce do Mauthausen" albo Yan Ting Yuen w "Yang Ban Xi". Ten drugi cofa się do epoki rewolucji kulturalnej i groteskowych tytułowych robotniczo-chłopsko-żołnierskich spektakli muzyczno-baletowych, będącym oczkiem w głowie wszechmocnej żony przewodniczącego Mao Jiang Qing.
Współczesny dokument pełnometrażowy nie bez przyczyny uważa się za integralną część kina niezależnego. Jego siłą jednak jest nie tyle forma, ile bezpardonowość i fascynujący dla widza brak zahamowań w penetrowaniu wszelkich możliwych sfer życia, w każdym zakątku świata, gdzie tylko uda się dotrzeć. Są momenty, kiedy można odnieść wrażenie, że filmowcy ryzykują życie prawie tak jak korespondenci wojenni. Z ich produkcji wyłania się inny zgoła obraz naszej planety niż ten, do jakiego przyzwyczaiły nas sielskie programy spod znaku kanałów podróżniczych czy bardziej powściągliwe edukacyjne dokumenty telewizyjne. To uniwersum pełne mrocznych sekretów, aberracji, nędzy i cierpienia. Czasem tylko bywa ono rozjaśnione jakimś nikłym promykiem szczęścia i nadziei.
Więcej możesz przeczytać w 22/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.