Chiny przegrywają walkę o pozycję kulturalnego lidera na Dalekim Wschodzie
To Japończycy pół wieku temu przetarli swymi filmami - z "Rashomonem" Akiry Kurosawy na czele - kulturalny szlak wiodący z Dalekiego Wschodu na Zachód. W ich ślady jakiś czas później poszły inne tygrysy z tego regionu. Najpierw Hongkong ze swym kinem akcji kung-fu i policyjnymi thrillerami, potem Korea Południowa i Tajwan, a ostatnio Tajlandia. W 1982 r. niebotyczny sukces pierwszego wyprodukowanego w Chinach kontynentalnych po rewolucji kulturalnej eksportowego filmu "Klasztoru Shaolin" z Jetem Li zbiegł się w czasie z hasłem rzuconym przez Denga Xiaopinga: "Bogacenie się jest chwalebne". Wszystko wskazywało na to, że oto zza szczelnie zasuniętej bambusowej kurtyny wychynął już nie byle dalekowschodni tygrys, lecz ogromny tyranozaur, który wyleczył się z rewolucyjnej gorączki i zamierza zająć adekwatne do swego potencjału miejsce w kulturalnej hierarchii regionu. Nic takiego jednak nie nastąpiło.
Wzajemna infiltracja
Na przerzuconym przez Kurosawę moście łączącym Daleki Wschód z Zachodem panuje dziś ożywiony ruch. I to w obie strony, czego przykładami mogą być hollywoodzkie przeróbki japońskich horrorów czy amerykanizacja hongkońskiego thrillera "Infernal Affairs: Piekielna rozgrywka" dokonana przez Martina Scorsese i zatytułowana, nomen omen, "Infiltracja". To już nie jest dawna fascynacja Zachodu dalekowschodnią egzotyką; to minęło, bo różnice się coraz bardziej zacierają. Teraz jest partnerstwo. Amerykanie kręcą filmy o samurajach ("Ostatni samuraj") i gejszach ("Wyznania gejszy"), przy czym gejsze grają chińskie gwiazdy; Chińczycy z Hongkongu kręcą filmy w Hollywood i układają choreografie scen walki (choćby w trylogii "Matrix", kinowej wersji "Aniołków Charliego" czy "Kill Billu"). Hip-hopowy kolektyw Wu-Tang Clan odwołuje się do legend i rytuałów klasztoru Shaolin, a podziemna chińska punkrockowa grupa Brain Failure śpiewa hymn "Anarchy in the P.R.C." (P.R.C. - People's Republic of China). W Seulu kwitnie buntowniczy rap i mnożą się boysbandy, a w niezliczonych nocnych klubach chińskich miast zadomowili się didżeje z Wielkiej Brytanii i Paryża. Amatorzy komputerowych gier na całym świecie praktycznie na co dzień obcują z estetyką japońskich mang i anime, a kiedy w Japonii otwiera się kolejna restauracja McDonald's, w tym samym momencie gdzieś na świecie powstaje bar sushi. Ruch na tym kulturowym moście nie przebiega jednak całkiem płynnie. Wciąż tworzą się zatory przy rozjazdach opatrzonych drogowskazem "Chiny".
Maskotka, która kopie
Po połknięciu Hongkongu apetyt Chin na rolę politycznego i kulturalnego hegemona w regionie Pacyfiku mocno się zaostrzył. To drugie będzie jednak niewykonalne, dopóki ojczyzna Konfucjusza pozostaje hybrydą zastygłego w bezruchu politycznego komunizmu i żywiołowego ekonomicznego kapitalizmu. Oba wzajemnie wykluczające się oblicza Chin niejako symbolicznie pokazują dwa parki tematyczne. Jeden już istniejący, drugi w budowie. Ten pierwszy toBeijing World Park na przedmieściach stolicy kraju, gdzie wzniesiono 100 replik najsłynniejszych obiektów turystycznych z całego świata. W witającym przybyszów sloganie "Zobacz cały świat bez wyjeżdżania z Pekinu" pobrzmiewają echa starożytnej koncepcji Chin jako Państwa Środka (świata, rzecz jasna), komunistycznego izolacjonizmu i nowobogacka megalomania, gdzie Las Vegas spotyka się z Disneylandem.
Drugi park tematyczny powstaje w miejscowości Shunde oddalonej o dwie godziny rejsu promem od Hongkongu. Stąd pochodzi rodzina Bruce'a Lee. Choć sam gwiazdor urodził się w San Francisco, bliskość metropolii i już dziś ciągnące tu pielgrzymki fanów z całego świata gwarantują temu przedsięwzięciu finansowy sukces. Otwarcie parku, muzeum i odsłonięcie pomnika bohatera "Wejścia smoka" ma nastąpić tuż przed olimpiadą w Pekinie w 2008 r. Niewykluczone, że podobizna aktora i mistrza kung-fu stanie się oficjalną maskotką olimpiady. Trudno zresztą wyobrazić sobie bardziej zasłużoną dla chińskiej kultury postać. On to bowiem w pojedynkę w latach 70. obalił pokutujący od wieków na Zachodzie stereotyp Chińczyka jako kucharza, kelnera, pracza czy gangstera z Triad, wprowadził kino z Hongkongu do świadomości światowego widza, co z czasem - zwłaszcza za sprawą pokolenia Tarantino - zaowocowało ogromnymi zmianami we współczesnym kinie akcji.
Koreańczyk potrafił
Władze chińskie przykładają ogromną wagę do olimpiady. Ich uwadze nie uszedł fakt, że na międzynarodowy prestiż sąsiedniej Korei Południowej wielki wpływ miały igrzyska w Seulu w 1988 r. Bezbarwny, peryferyjny kraj, uważany za kiepską imitację Japonii, w ciągu zaledwie dekady przeobraził się w potęgę kulturalną z porywającą kinematografią stworzoną przez pokolenie Park Chan-wooka ("Oldboy", "Pani Zemsta") i Kim Ki-duka ("Wiosna, lato, jesień, zima i... znowu wiosna"), z najważniejszym w tym regionie festiwalem filmowym w Pusan, bijącymi rekordy oglądalności serialami telewizyjnymi (megahitem w całej Azji jest kostiumowy "Klejnot w pałacu") i największymi w tej części świata gwiazdami muzyki popularnej, wśród których prym wiedzie Rain, zwany koreańskim Robbie'em Williamsem. Aby jednak powtórzyć sukces koreański, chińskim komunistom pozostaje tylko jeden warunek do spełnienia. Muszą zaakceptować idącą wraz z bogactwem przemianę "ludu" w społeczeństwo konsumpcyjne, skończyć z promocją produkcji propagandowych ("Hero") oraz cepeliad kung-fu ("Przysięga") i pozwolić artystom swobodnie mówić o współczesności i historii. Inaczej Chiny kontynentalne (bo Hongkong to zupełnie inny świat) pozostaną raczej importerem niż eksporterem kultury. Jak jednak liczyć na zmiany, skoro nawet z tak niewinnych filmów z importu (jest ich ledwie 20 rocznie), jak choćby "Mission: Impossible III", reżimowa cenzura kazała wyciąć z epizodu rozgrywającego się w Szanghaju fragmenty z suszącą się bielizną i staruszkami grającymi w madżonga. Bo niby ukazują biedę w tej niby-amerykańskiej metropolii.
Spragnieni kultury
Paradoksalnie, nikt we współczesnym kinie nie potrafi tak wyraziście jak najbliżsi sąsiedzi kontynentalnych Chin (Koreańczycy, Tajwańczycy, a nawet filmowcy z Hongkongu, nie mówiąc już o Japończykach) ukazać skutków westernizacji Dalekiego Wschodu - alienacji w wysoce stechnicyzowanych metropoliach, rozpadu tradycyjnego modelu rodziny czy ekspansji zmysłowości. Na przełomie lat 80. i 90. wydawało się, że Chiny chcą pójść drogą wytyczoną pół wieku temu przez "Rashomona", wprowadzając do światowego krwiobiegu festiwalowego i art-house'owego ambitne filmy Zhanga Yimou ("Zawieście czerwone latarnie), ChenaKaige ("Żegnaj, moja konkubino") czy Zhuang Zhunga Tiana ("Błękitne latawce"). Szybko jednak ci twórcy przekonali się, że choć na Zachodzie zbierają nagrody, po powrocie do domu czekają na nich reprymendy, a nawet kary: skierowanie filmu na półkę albo okresowy zakaz pracy w zawodzie. Nic się nie zmieniło, jeśli chodzi o cenzurę. Nowa generacja filmowców, zwana pokoleniem placu Tiananmen, której reprezentantami są m.in. Dai Sijie ("Balzac i mała Chinka", "Córka botanika"), Jia Zhangke ("Xiao Wu", "Peron") i Lou Ye ("Rzeka Souzhu", "Letni pałac"), działa już w zupełnie innym świecie niż ich starsi koledzy. Albo kręci poza granicami Chin, albo za pieniądze zagraniczne. Ich filmy bywają zwykle zakazane w kraju, ale i tak trafiają na ulicę - do nielegalnego drugiego obiegu pirackich DVD, podobnie jak cała rygorystycznie reglamentowana zachodnia (a nawet sąsiedzka) produkcja, z zakazanymi płytami heavymetalowymi, punkrockowymi czy grami komputerowymi na czele. Jak na razie, jeśli chodzi o kulturę, tylko w tym Chiny są mocarstwem. Japończycy ze swymi mangami, anime, filmami samurajskimi, dynamiczną sceną rockową i klubową, a także Koreańczycy dumni ze swej, jak to się określa, "Korean Wave", mogą spać spokojnie. Chiński tyranozaur to atrapa. Jak londyński Big Ben w Beijing World Park.
Wzajemna infiltracja
Na przerzuconym przez Kurosawę moście łączącym Daleki Wschód z Zachodem panuje dziś ożywiony ruch. I to w obie strony, czego przykładami mogą być hollywoodzkie przeróbki japońskich horrorów czy amerykanizacja hongkońskiego thrillera "Infernal Affairs: Piekielna rozgrywka" dokonana przez Martina Scorsese i zatytułowana, nomen omen, "Infiltracja". To już nie jest dawna fascynacja Zachodu dalekowschodnią egzotyką; to minęło, bo różnice się coraz bardziej zacierają. Teraz jest partnerstwo. Amerykanie kręcą filmy o samurajach ("Ostatni samuraj") i gejszach ("Wyznania gejszy"), przy czym gejsze grają chińskie gwiazdy; Chińczycy z Hongkongu kręcą filmy w Hollywood i układają choreografie scen walki (choćby w trylogii "Matrix", kinowej wersji "Aniołków Charliego" czy "Kill Billu"). Hip-hopowy kolektyw Wu-Tang Clan odwołuje się do legend i rytuałów klasztoru Shaolin, a podziemna chińska punkrockowa grupa Brain Failure śpiewa hymn "Anarchy in the P.R.C." (P.R.C. - People's Republic of China). W Seulu kwitnie buntowniczy rap i mnożą się boysbandy, a w niezliczonych nocnych klubach chińskich miast zadomowili się didżeje z Wielkiej Brytanii i Paryża. Amatorzy komputerowych gier na całym świecie praktycznie na co dzień obcują z estetyką japońskich mang i anime, a kiedy w Japonii otwiera się kolejna restauracja McDonald's, w tym samym momencie gdzieś na świecie powstaje bar sushi. Ruch na tym kulturowym moście nie przebiega jednak całkiem płynnie. Wciąż tworzą się zatory przy rozjazdach opatrzonych drogowskazem "Chiny".
Maskotka, która kopie
Po połknięciu Hongkongu apetyt Chin na rolę politycznego i kulturalnego hegemona w regionie Pacyfiku mocno się zaostrzył. To drugie będzie jednak niewykonalne, dopóki ojczyzna Konfucjusza pozostaje hybrydą zastygłego w bezruchu politycznego komunizmu i żywiołowego ekonomicznego kapitalizmu. Oba wzajemnie wykluczające się oblicza Chin niejako symbolicznie pokazują dwa parki tematyczne. Jeden już istniejący, drugi w budowie. Ten pierwszy toBeijing World Park na przedmieściach stolicy kraju, gdzie wzniesiono 100 replik najsłynniejszych obiektów turystycznych z całego świata. W witającym przybyszów sloganie "Zobacz cały świat bez wyjeżdżania z Pekinu" pobrzmiewają echa starożytnej koncepcji Chin jako Państwa Środka (świata, rzecz jasna), komunistycznego izolacjonizmu i nowobogacka megalomania, gdzie Las Vegas spotyka się z Disneylandem.
Drugi park tematyczny powstaje w miejscowości Shunde oddalonej o dwie godziny rejsu promem od Hongkongu. Stąd pochodzi rodzina Bruce'a Lee. Choć sam gwiazdor urodził się w San Francisco, bliskość metropolii i już dziś ciągnące tu pielgrzymki fanów z całego świata gwarantują temu przedsięwzięciu finansowy sukces. Otwarcie parku, muzeum i odsłonięcie pomnika bohatera "Wejścia smoka" ma nastąpić tuż przed olimpiadą w Pekinie w 2008 r. Niewykluczone, że podobizna aktora i mistrza kung-fu stanie się oficjalną maskotką olimpiady. Trudno zresztą wyobrazić sobie bardziej zasłużoną dla chińskiej kultury postać. On to bowiem w pojedynkę w latach 70. obalił pokutujący od wieków na Zachodzie stereotyp Chińczyka jako kucharza, kelnera, pracza czy gangstera z Triad, wprowadził kino z Hongkongu do świadomości światowego widza, co z czasem - zwłaszcza za sprawą pokolenia Tarantino - zaowocowało ogromnymi zmianami we współczesnym kinie akcji.
Koreańczyk potrafił
Władze chińskie przykładają ogromną wagę do olimpiady. Ich uwadze nie uszedł fakt, że na międzynarodowy prestiż sąsiedniej Korei Południowej wielki wpływ miały igrzyska w Seulu w 1988 r. Bezbarwny, peryferyjny kraj, uważany za kiepską imitację Japonii, w ciągu zaledwie dekady przeobraził się w potęgę kulturalną z porywającą kinematografią stworzoną przez pokolenie Park Chan-wooka ("Oldboy", "Pani Zemsta") i Kim Ki-duka ("Wiosna, lato, jesień, zima i... znowu wiosna"), z najważniejszym w tym regionie festiwalem filmowym w Pusan, bijącymi rekordy oglądalności serialami telewizyjnymi (megahitem w całej Azji jest kostiumowy "Klejnot w pałacu") i największymi w tej części świata gwiazdami muzyki popularnej, wśród których prym wiedzie Rain, zwany koreańskim Robbie'em Williamsem. Aby jednak powtórzyć sukces koreański, chińskim komunistom pozostaje tylko jeden warunek do spełnienia. Muszą zaakceptować idącą wraz z bogactwem przemianę "ludu" w społeczeństwo konsumpcyjne, skończyć z promocją produkcji propagandowych ("Hero") oraz cepeliad kung-fu ("Przysięga") i pozwolić artystom swobodnie mówić o współczesności i historii. Inaczej Chiny kontynentalne (bo Hongkong to zupełnie inny świat) pozostaną raczej importerem niż eksporterem kultury. Jak jednak liczyć na zmiany, skoro nawet z tak niewinnych filmów z importu (jest ich ledwie 20 rocznie), jak choćby "Mission: Impossible III", reżimowa cenzura kazała wyciąć z epizodu rozgrywającego się w Szanghaju fragmenty z suszącą się bielizną i staruszkami grającymi w madżonga. Bo niby ukazują biedę w tej niby-amerykańskiej metropolii.
Spragnieni kultury
Paradoksalnie, nikt we współczesnym kinie nie potrafi tak wyraziście jak najbliżsi sąsiedzi kontynentalnych Chin (Koreańczycy, Tajwańczycy, a nawet filmowcy z Hongkongu, nie mówiąc już o Japończykach) ukazać skutków westernizacji Dalekiego Wschodu - alienacji w wysoce stechnicyzowanych metropoliach, rozpadu tradycyjnego modelu rodziny czy ekspansji zmysłowości. Na przełomie lat 80. i 90. wydawało się, że Chiny chcą pójść drogą wytyczoną pół wieku temu przez "Rashomona", wprowadzając do światowego krwiobiegu festiwalowego i art-house'owego ambitne filmy Zhanga Yimou ("Zawieście czerwone latarnie), ChenaKaige ("Żegnaj, moja konkubino") czy Zhuang Zhunga Tiana ("Błękitne latawce"). Szybko jednak ci twórcy przekonali się, że choć na Zachodzie zbierają nagrody, po powrocie do domu czekają na nich reprymendy, a nawet kary: skierowanie filmu na półkę albo okresowy zakaz pracy w zawodzie. Nic się nie zmieniło, jeśli chodzi o cenzurę. Nowa generacja filmowców, zwana pokoleniem placu Tiananmen, której reprezentantami są m.in. Dai Sijie ("Balzac i mała Chinka", "Córka botanika"), Jia Zhangke ("Xiao Wu", "Peron") i Lou Ye ("Rzeka Souzhu", "Letni pałac"), działa już w zupełnie innym świecie niż ich starsi koledzy. Albo kręci poza granicami Chin, albo za pieniądze zagraniczne. Ich filmy bywają zwykle zakazane w kraju, ale i tak trafiają na ulicę - do nielegalnego drugiego obiegu pirackich DVD, podobnie jak cała rygorystycznie reglamentowana zachodnia (a nawet sąsiedzka) produkcja, z zakazanymi płytami heavymetalowymi, punkrockowymi czy grami komputerowymi na czele. Jak na razie, jeśli chodzi o kulturę, tylko w tym Chiny są mocarstwem. Japończycy ze swymi mangami, anime, filmami samurajskimi, dynamiczną sceną rockową i klubową, a także Koreańczycy dumni ze swej, jak to się określa, "Korean Wave", mogą spać spokojnie. Chiński tyranozaur to atrapa. Jak londyński Big Ben w Beijing World Park.
Więcej możesz przeczytać w 51/52/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.