Polska Wigilia w Wielkiej Brytanii - reportaż "Wprost", TVP 2 i I Programu Polskiego Radia
Wielka biało-czerwona flaga na dachu pubu The Ring przy Western Avenue w londyńskiej dzielnicy Ealing to znak "tu jest Polska". Prezydentem tej "małej Polski" jest Jarosław Wierzbicki. Menu jego lokalu składa się głównie z golonek, barszczów, schabowych i innych potraw, które u każdego Polaka na emigracji nie tylko budzą apetyt, ale i wywołują wzruszenie. W angielskich pubach Wigilia to zwykły dzień pracy. The Ring, w którym całą obsługę stanowią Polacy, 24 grudnia jest jednak czynny tylko do 18. A potem ma być "normalna rodzinna wigilia". - Angole będą musieli pójść gdzie indziej. Bo my w tym dniu nie wyobrażamy sobie pracy - mówią pracownicy pubu.
Polska strefa
Dla wielu, jeśli nie dla większości Polaków, których spotkaliśmy w Wielkiej Brytanii i Irlandii, święta Bożego Narodzenia będą jednak czasem wzmożonej pracy. Kiedy brytyjscy pracodawcy zatrudniają naszych rodaków przed Bożym Narodzeniem, pytają, czy chcą wyjeżdżać na święta do Polski. Ci, którzy deklarują, że zostaną w tym czasie na Wyspach, mają pracę od ręki. - Anglicy, Szkoci czy Irlandczycy święta traktują jak okazję do spotkań ze znajomymi i zabawy. Chodzą do pubów i klubów. A tam za barem stoją głównie Polacy. Jeśli Brytyjczycy chcą się bawić, Polacy muszą pracować. A Brytyjczycy bawią się na całego, czyli upijają na umór. Nawet w Polsce tyle się nie pije - mówi Janina Szostek, recepcjonistka z Frederick House Hotel w Edynburgu.
Pierwsze święta Janiny Szostek poza krajem były smutne. Spędziła je ze znajomymi. Nie mieli nawet opłatka, więc dzielili się chlebem. W ubiegłym roku musiała zostać w hotelu - sama. Pierogi odgrzała w mikrofalówce. Oglądała telewizję i płakała. W tym roku święta spędzi już w domu, w Polsce.
Rodzina Wieczorków, od kilku miesięcy w Dublinie, spędzi święta w Irlandii. Do polskiej wigilii zasiądą z nimi współlokatorzy. - Mamy opłatek, będzie choinka i polskie potrawy. To nasza pierwsza wigilia nie w domu - mówi Danuta Wieczorek.
Wielu z tych, którzy pojechali na Wyspy w poszukiwaniu lepszego życia, nie wróci na święta do kraju. A zorganizowanie tradycyjnej polskiej wieczerzy wigilijnej w Anglii, Szkocji czy Irlandii to naprawdę nie lada wyzwanie. Nie jest łatwo kupić choinkę, karpia (Anglicy tych ryb nie jedzą) czy zdobyć opłatek, i to mimo że w ślad za falą emigrantów do Wielkiej Brytanii popłynęły też produkty z Polski. Dziś praktycznie w każdym większym angielskim czy irlandzkim mieście są polskie sklepy. Nasze firmy w 2006 r. wysłały na wyspy towary o wartości 16 mld zł (ponad 70 proc. więcej niż rok wcześniej).
W Wolverhampton dr Aleksandra Galasińska, antropolog z miejscowego uniwersytetu, zapisała się na karpia w sklepie prowadzonym przez Polaków. Karpie przyjadą z Polski. Można tam kupić także polski chleb, konserwy. Pod sklepem parkują samochody z polskimi tablicami rejestracyjnymi. W Londynie produkty na wigilijną kolację, czyli pierogi, kapustę na bigos, karpia, śledzie i szynkę, na ogół kupuje się jednak u obrotnych Hindusów. Na wystawach sklepów należących do hinduskich sprzedawców wiszą ogłoszenia w rodzaju: "Wynajmę pokój spokojnej dziewczynie", "Dam pracę na budowie", "polski fryzjer". Tam przede wszystkim kierują swoje pierwsze kroki ci, którzy przyjeżdżają do Anglii "w ciemno".
Barszcz polsko-irlandzki
Na jednej z głównych ulic Dublina, Talbot Street, obok siebie są dwa sklepy z polskimi produktami. Na wystawie rzucają się w oczy polskie gazety. Właścicielami są emigranci z Azji. Obok sklepu działa polski fryzjer. Można zrozumieć przyczyny powstania sklepów z polskim jedzeniem, ale dlaczego narodowość fryzjera ma być czynnikiem przyciągającym klientów? Powód jest prosty. Trudno, nie znając dobrze angielskiego, wytłumaczyć Irlandczykowi, że "ma być z grzywką i trochę krócej z boku". W efekcie coraz więcej instytucji i firm na Wyspach zatrudnia Polaków wyłącznie do obsługi klientów nie radzących sobie dobrze z angielskim. Banki zatrudniają polskich konsultantów, dentyści polskie pomoce, a walijska policja chce przyjąć polskich stróżów prawa.
Firma Ewy Grosman, Polki mieszkającej w północnej Irlandii od 12 lat, jest prawdziwą instytucją w Belfaście. Wydaje pismo dla Polaków "Głosik". Radzi ono, jak znaleźć pracę, zdobyć zasiłek na dziecko, gdzie zgłosić się po poradę. Dzięki pismu i swoim kontaktom Ewa stała się kimś w rodzaju polskiego konsula. Podczas rozmowy z nami telefonował burmistrz Belfastu i zapraszał na spotkanie poświęcone integracji Polaków. Ewa Grosman odwiedza nawet więzienie - żeby wspierać aresztowanych rodaków.
W polskim kościele Audeona w Dublinie na pasterce będzie w tym roku ponad tysiąc wiernych. Już rok temu kościół był pełen, a w tym do Irlandii przyjechały kolejne tysiące rodaków. - Na wigilię Polacy często zapraszają Irlandczyków. A ci zapraszają ich potem na tradycyjnego indyka - mówi proboszcz Jarosław Maszkiewicz.
Polsko-szkockie święta spędzą Karol Chojnowski i jego narzeczona Karen. Karol od ośmiu lat mieszka w Szkocji i prowadzi tu portal dla Polaków Szkocja.net. W tym roku na święta przyjadą do niego rodzice. Razem z Bożym Narodzeniem będą świętować zaręczyny Karola i Karen.
Poranny program poświęcony gotowaniu, nadawany na głównym kanale irlandzkiej telewizji RTE, był niedawno poświęcony gotowaniu barszczu. - Mamy krótki i długi przepis na barszcz. W długim trzeba samemu zrobić uszka, w krótkim można kupić włoskie ravioli - mówił prezenter. Irlandczycy chcą wiedzieć, co takiego ich polscy sąsiedzi gotują na święta. A polskiego sąsiada ma w Dublinie praktycznie każdy Irlandczyk. Nie zawsze takie sąsiedztwo oznacza sielankę. W północnej Irlandii napływ Polaków budził na początku spore kontrowersje. Z powodu trwającego tu dziesiątki lat konfliktu między lojalistami a republikanami nie było problemu imigrantów. Od 2004 r., kiedy zaczęli się pojawiać Polacy, nagle okazało się, że są ulice, na których mieszkają ich setki. Dla nieprzyzwyczajonych do obcych protestantów to był szok. Nie znali zwyczajów nowych przybyszów. A ci nie znali zasad panujących w tej zamkniętej społeczności. - Irlandczycy załatwiają sąsiedzkie porachunki we własnym gronie. Nie wzywają policji, tylko lokalne gangi. A te rozwiązują sprawy dość brutalnie. Demolują mieszkania, wybijają szyby, a czasem przyłożą komuś zbyt mocno. Takie konflikty zdarzają się tu co tydzień - opowiada Ewa Grosman.
Tu wszystko się udaje
Chyba nigdyBrytyjczycy czy Irlandczycy nie wiedzieli tak dużo nie tylko o naszych świątecznych zwyczajach, ale w ogóle o Polsce. A jednocześnie chyba nigdy tak wielu Polaków nie nauczyło się w tak krótkim czasie tak dużo o życiu innych nacji. Dr Galasińska, która prowadzi badania nad Polakami przyjeżdżającymi na Wyspy, mówi, że nasi rodacy najczęściej powtarzają, że "tu wszystko się udaje, tu wszystko można". To jeden z głównych powodów (oprócz tego, że nietrudno o godziwy zarobek), sprawiających, że Polacy tak dobrze czują się na Wyspach. Marcin Grządzielski miał w Szkocji pracować w agencji reklamowej. Gdy przyjechał na miejsce razem z żoną graficzką, okazało się, że pracy nie ma. - Nie było wyjścia, trzeba było szukać choćby tymczasowego zajęcia. Pierwszą pracę dostaliśmy w fabryce - opowiada Grządzielski. Gdy już mieli dość pracy przy taśmie, założyli własną agencję reklamową. Dostali pierwsze zlecenia na projektowanie stron internetowych. - Prowadzenie firmy tu i w Polsce to dwa różne światy - mówi partner Grządzielskich Krzysztof Czajka. - Tutaj na starcie każda firma dostaje 1000 funtów bezzwrotnej pomocy, mamy przydzielonego przez urząd konsultanta, bank zaoferował pomoc doradcy. Oni pomagają ludziom przedsiębiorczym, a w Polsce przeszkadzają - konkluduje. - Nawet zarabiając najniższą pensję, można spokojnie żyć, opłacić mieszkanie, odłożyć i jeszcze od czasu do czasu pójść do pubu. Kiedy składa się CV i podanie o przyjęcie do pracy, można mieć pewność, że będą się liczyły kwalifikacje i doświadczenie - mówi Marek Piekarski, młody inżynier, od kilku lat w Wielkiej Brytanii.
Nowa Wielka Emigracja
Jakie będą długofalowe skutki nowej Wielkiej Emigracji? Aż 90 proc. tych, którzy z Polski wyjechali, nie ukończyło 35. roku życia. Jak jednak wynika z badań dr Aleksandry Galasińskiej, większość młodych emigrantów deklaruje, że chce wrócić do Polski na stałe, a nie tylko wpadać na święta. Twierdzą też, że będą chcieli zmienić w kraju to, co zmusiło ich do wyjazdu. - Za dziesięć, dwadzieścia lat czeka nas w Polsce rewolucja - zapowiada Galasińska. Powracający, uzbrojeni w wiedzę i doświadczenie zdobyte w krajach dobrze zorganizowanych, będą wymagać od urzędników takich samych standardów, z jakimi na co dzień spotykają się dziś za granicą. Wielu przejmie władzę w samorządach, administracji. Obecna fala emigracji, nad którą tak biadolą rozmaici eksperci, może się stać najbardziej udaną emigracją w polskich dziejach.
Fot: M. Stelmach
Polska strefa
Dla wielu, jeśli nie dla większości Polaków, których spotkaliśmy w Wielkiej Brytanii i Irlandii, święta Bożego Narodzenia będą jednak czasem wzmożonej pracy. Kiedy brytyjscy pracodawcy zatrudniają naszych rodaków przed Bożym Narodzeniem, pytają, czy chcą wyjeżdżać na święta do Polski. Ci, którzy deklarują, że zostaną w tym czasie na Wyspach, mają pracę od ręki. - Anglicy, Szkoci czy Irlandczycy święta traktują jak okazję do spotkań ze znajomymi i zabawy. Chodzą do pubów i klubów. A tam za barem stoją głównie Polacy. Jeśli Brytyjczycy chcą się bawić, Polacy muszą pracować. A Brytyjczycy bawią się na całego, czyli upijają na umór. Nawet w Polsce tyle się nie pije - mówi Janina Szostek, recepcjonistka z Frederick House Hotel w Edynburgu.
Pierwsze święta Janiny Szostek poza krajem były smutne. Spędziła je ze znajomymi. Nie mieli nawet opłatka, więc dzielili się chlebem. W ubiegłym roku musiała zostać w hotelu - sama. Pierogi odgrzała w mikrofalówce. Oglądała telewizję i płakała. W tym roku święta spędzi już w domu, w Polsce.
Rodzina Wieczorków, od kilku miesięcy w Dublinie, spędzi święta w Irlandii. Do polskiej wigilii zasiądą z nimi współlokatorzy. - Mamy opłatek, będzie choinka i polskie potrawy. To nasza pierwsza wigilia nie w domu - mówi Danuta Wieczorek.
Wielu z tych, którzy pojechali na Wyspy w poszukiwaniu lepszego życia, nie wróci na święta do kraju. A zorganizowanie tradycyjnej polskiej wieczerzy wigilijnej w Anglii, Szkocji czy Irlandii to naprawdę nie lada wyzwanie. Nie jest łatwo kupić choinkę, karpia (Anglicy tych ryb nie jedzą) czy zdobyć opłatek, i to mimo że w ślad za falą emigrantów do Wielkiej Brytanii popłynęły też produkty z Polski. Dziś praktycznie w każdym większym angielskim czy irlandzkim mieście są polskie sklepy. Nasze firmy w 2006 r. wysłały na wyspy towary o wartości 16 mld zł (ponad 70 proc. więcej niż rok wcześniej).
W Wolverhampton dr Aleksandra Galasińska, antropolog z miejscowego uniwersytetu, zapisała się na karpia w sklepie prowadzonym przez Polaków. Karpie przyjadą z Polski. Można tam kupić także polski chleb, konserwy. Pod sklepem parkują samochody z polskimi tablicami rejestracyjnymi. W Londynie produkty na wigilijną kolację, czyli pierogi, kapustę na bigos, karpia, śledzie i szynkę, na ogół kupuje się jednak u obrotnych Hindusów. Na wystawach sklepów należących do hinduskich sprzedawców wiszą ogłoszenia w rodzaju: "Wynajmę pokój spokojnej dziewczynie", "Dam pracę na budowie", "polski fryzjer". Tam przede wszystkim kierują swoje pierwsze kroki ci, którzy przyjeżdżają do Anglii "w ciemno".
Barszcz polsko-irlandzki
Na jednej z głównych ulic Dublina, Talbot Street, obok siebie są dwa sklepy z polskimi produktami. Na wystawie rzucają się w oczy polskie gazety. Właścicielami są emigranci z Azji. Obok sklepu działa polski fryzjer. Można zrozumieć przyczyny powstania sklepów z polskim jedzeniem, ale dlaczego narodowość fryzjera ma być czynnikiem przyciągającym klientów? Powód jest prosty. Trudno, nie znając dobrze angielskiego, wytłumaczyć Irlandczykowi, że "ma być z grzywką i trochę krócej z boku". W efekcie coraz więcej instytucji i firm na Wyspach zatrudnia Polaków wyłącznie do obsługi klientów nie radzących sobie dobrze z angielskim. Banki zatrudniają polskich konsultantów, dentyści polskie pomoce, a walijska policja chce przyjąć polskich stróżów prawa.
Firma Ewy Grosman, Polki mieszkającej w północnej Irlandii od 12 lat, jest prawdziwą instytucją w Belfaście. Wydaje pismo dla Polaków "Głosik". Radzi ono, jak znaleźć pracę, zdobyć zasiłek na dziecko, gdzie zgłosić się po poradę. Dzięki pismu i swoim kontaktom Ewa stała się kimś w rodzaju polskiego konsula. Podczas rozmowy z nami telefonował burmistrz Belfastu i zapraszał na spotkanie poświęcone integracji Polaków. Ewa Grosman odwiedza nawet więzienie - żeby wspierać aresztowanych rodaków.
W polskim kościele Audeona w Dublinie na pasterce będzie w tym roku ponad tysiąc wiernych. Już rok temu kościół był pełen, a w tym do Irlandii przyjechały kolejne tysiące rodaków. - Na wigilię Polacy często zapraszają Irlandczyków. A ci zapraszają ich potem na tradycyjnego indyka - mówi proboszcz Jarosław Maszkiewicz.
Polsko-szkockie święta spędzą Karol Chojnowski i jego narzeczona Karen. Karol od ośmiu lat mieszka w Szkocji i prowadzi tu portal dla Polaków Szkocja.net. W tym roku na święta przyjadą do niego rodzice. Razem z Bożym Narodzeniem będą świętować zaręczyny Karola i Karen.
Poranny program poświęcony gotowaniu, nadawany na głównym kanale irlandzkiej telewizji RTE, był niedawno poświęcony gotowaniu barszczu. - Mamy krótki i długi przepis na barszcz. W długim trzeba samemu zrobić uszka, w krótkim można kupić włoskie ravioli - mówił prezenter. Irlandczycy chcą wiedzieć, co takiego ich polscy sąsiedzi gotują na święta. A polskiego sąsiada ma w Dublinie praktycznie każdy Irlandczyk. Nie zawsze takie sąsiedztwo oznacza sielankę. W północnej Irlandii napływ Polaków budził na początku spore kontrowersje. Z powodu trwającego tu dziesiątki lat konfliktu między lojalistami a republikanami nie było problemu imigrantów. Od 2004 r., kiedy zaczęli się pojawiać Polacy, nagle okazało się, że są ulice, na których mieszkają ich setki. Dla nieprzyzwyczajonych do obcych protestantów to był szok. Nie znali zwyczajów nowych przybyszów. A ci nie znali zasad panujących w tej zamkniętej społeczności. - Irlandczycy załatwiają sąsiedzkie porachunki we własnym gronie. Nie wzywają policji, tylko lokalne gangi. A te rozwiązują sprawy dość brutalnie. Demolują mieszkania, wybijają szyby, a czasem przyłożą komuś zbyt mocno. Takie konflikty zdarzają się tu co tydzień - opowiada Ewa Grosman.
Tu wszystko się udaje
Chyba nigdyBrytyjczycy czy Irlandczycy nie wiedzieli tak dużo nie tylko o naszych świątecznych zwyczajach, ale w ogóle o Polsce. A jednocześnie chyba nigdy tak wielu Polaków nie nauczyło się w tak krótkim czasie tak dużo o życiu innych nacji. Dr Galasińska, która prowadzi badania nad Polakami przyjeżdżającymi na Wyspy, mówi, że nasi rodacy najczęściej powtarzają, że "tu wszystko się udaje, tu wszystko można". To jeden z głównych powodów (oprócz tego, że nietrudno o godziwy zarobek), sprawiających, że Polacy tak dobrze czują się na Wyspach. Marcin Grządzielski miał w Szkocji pracować w agencji reklamowej. Gdy przyjechał na miejsce razem z żoną graficzką, okazało się, że pracy nie ma. - Nie było wyjścia, trzeba było szukać choćby tymczasowego zajęcia. Pierwszą pracę dostaliśmy w fabryce - opowiada Grządzielski. Gdy już mieli dość pracy przy taśmie, założyli własną agencję reklamową. Dostali pierwsze zlecenia na projektowanie stron internetowych. - Prowadzenie firmy tu i w Polsce to dwa różne światy - mówi partner Grządzielskich Krzysztof Czajka. - Tutaj na starcie każda firma dostaje 1000 funtów bezzwrotnej pomocy, mamy przydzielonego przez urząd konsultanta, bank zaoferował pomoc doradcy. Oni pomagają ludziom przedsiębiorczym, a w Polsce przeszkadzają - konkluduje. - Nawet zarabiając najniższą pensję, można spokojnie żyć, opłacić mieszkanie, odłożyć i jeszcze od czasu do czasu pójść do pubu. Kiedy składa się CV i podanie o przyjęcie do pracy, można mieć pewność, że będą się liczyły kwalifikacje i doświadczenie - mówi Marek Piekarski, młody inżynier, od kilku lat w Wielkiej Brytanii.
Nowa Wielka Emigracja
Jakie będą długofalowe skutki nowej Wielkiej Emigracji? Aż 90 proc. tych, którzy z Polski wyjechali, nie ukończyło 35. roku życia. Jak jednak wynika z badań dr Aleksandry Galasińskiej, większość młodych emigrantów deklaruje, że chce wrócić do Polski na stałe, a nie tylko wpadać na święta. Twierdzą też, że będą chcieli zmienić w kraju to, co zmusiło ich do wyjazdu. - Za dziesięć, dwadzieścia lat czeka nas w Polsce rewolucja - zapowiada Galasińska. Powracający, uzbrojeni w wiedzę i doświadczenie zdobyte w krajach dobrze zorganizowanych, będą wymagać od urzędników takich samych standardów, z jakimi na co dzień spotykają się dziś za granicą. Wielu przejmie władzę w samorządach, administracji. Obecna fala emigracji, nad którą tak biadolą rozmaici eksperci, może się stać najbardziej udaną emigracją w polskich dziejach.
WPROST EXTRA |
---|
Polacy na Wyspach Brytyjskich Marek Piekarski Przyjechał do Wielkiej Brytanii 6 lat temu. W Polsce skończył studia inżynierskie, ale nie chciał pracować za kilkaset złotych w swoim rodzinnym Lublinie. W Warszawie było łatwiej o lepszą pracę, ale i koszty utrzymania były większe. Poważny problem stanowiło tez wojsko. W firmie, która chciała dać mu pracę, usłyszał, że najpierw musi "odbębnić" wojsko. Okazało się, niestety, że armia nie śpieszyła się z jego poborem. W styczniu nie udało mu się dostać do wojska. Powiedziano mu, że może wojsko upomni się o niego w kwietniu, a może w lipcu. A to, że przez to nie może podjąć pracy, w ogóle ich nie interesowało. W tej sytuacji Marek nie miał w zasadzie innego wyjścia. Wyjechał do Londynu i zaczynał jak każdy, od pracy na budowie u Polaka. A jak to z rodakami bywa - najlepiej wychodzi się z nimi na zdjęciach. "Polaczek" - jak mówi o nim Marek - po prostu nie zapłacił za wykonaną pracę. Tak się niestety dość często zdarza. Dziś sytuacja jest lepsza, bo Polacy mogą legalnie pracować. A to oznacza, że mogą liczyć na wsparcie ze strony urzędów, jeśli są traktowani niesprawiedliwie. Dziś Marek, mimo że jest inżynierem, nie pracuje jeszcze zgodnie ze swoimi kwalifikacjami. By tak się stało, musi zdobyć certyfikaty brytyjskiego stowarzyszenia inżynierów. Marek działa także w Stowarzyszeniu Techników Polskich w Wielkiej Brytanii. Próbuje razem z Rafaelem Delimatą stworzyć w stowarzyszeniu grupę, która będzie pomagała wyrwać polskich inżynierów ze "zmywaka". Młodzi inżynierowie chcą pomagać inżynierom w zdobyciu odpowiednich certyfikatów i uprawnień do pracy w zawodzie. Będą pomagać napisać poprawnie CV po angielsku i nawiązać kontakty z firmami poszukującymi polskich inżynierów. Rafael Delimata Miał 18 lat kiedy wyjechał do Australii. Pojechał na studia do Krakowa na AGH. Tam spotkał znajomych, którzy opowiadali, jak fajnie jest w Australii. No i pojechał. Wprost z Tarnicy - małego miasta na Podkarpaciu. Matka tłukła mojego ojca, że się na to zgodził. Ale ojciec powiedział: dam ci w życiu jednego strzała. Wzięli pożyczkę w banku, żeby mi kupić bilet - opowiada Rafael. W Australii skończył szkołę i studia. Pracował, kombinował, jak tam zostać. W końcu wyjechał do Wielkiej Brytanii. W Polsce miał mnóstwo pomysłów, ale zanim cokolwiek zaczął robić, okazywało się, że założenie firmy to droga przez mękę urzędów. Tu wystarczy się zarejestrować i można pracować. Przyszedł na targi inżynierów budownictwa. Spotkał mnóstwo ludzi, pokazał swoje CV (nad którym pracował dwa miesiące). W Wielkiej Brytanii zarejestrowanie się w bibliotece umożliwia bezpłatne sprawdzenie CV i poprawienie go. Trzeba trochę nad życiorysem popracować, żeby pracodawca zwrócił na niego uwagę). Po jednej wystawie dostał dwie propozycje pracy w zawodzie. Czy wróci do Polski? - Tak, posiedzę tu kilka lat i wracam. Polacy wspólnie wynajmują domy W tym domu mieszka 17 osób. Większość to pary, które przyjechały do Wielkiej Brytanii kilka miesięcy temu. Każdy ma swój pokój, jest kilka wspólnych łazienek i wspólna kuchnia. Żyją trochę w takiej hippisowskiej komunie. Różnica polega na tym, ze nie jest to squat, tylko nowoczesny, świeżo wyremontowany dom. Nie palą trawy, tylko ciężko pracują, żeby odłożyć, wrócić do Polski i zacząć nowe życie. Wigilię spędzą razem. Postawią duży stół, na środku świecę, będzie choinka i opłatek. Z Polski przywieźli potrawy wigilijne - nas częstują smalcem z Podkarpacia. Pierwszy raz w życiu jadłem prawdziwy polski smalec ze skwarkami w Londynie. Dr Aleksandra Galasińska, badająca losy Polaków w Wielkiej Brytanii, mówi, że to jest jedna z atrakcji wyjazdu na wyspy (nie chodzi o smalec), że młodzi Polacy, którzy tu przyjeżdżają, nie tylko więcej zarabiają i od ręki odstają pracę, ale jednocześnie zyskują wolność - od rodziców, sąsiadów, środowiska. Mogą wynająć pokój z kim chcą, mieszkać z dziewczyną, decydować o własnym losie. Tu uczą się samodzielności i jednocześnie odpowiedzialności, bo nikt im nie pomoże. Tu nie można wrócić do mamy. Trzeba sobie poradzić. Damian Do Glasgow przyjechał z Polski samochodem. W kraju razem z ojcem mieli firmę stolarską, zarabiał tyle, że na wszystko starczało. - To dlaczego tu przyjechałeś - pytam. - Pieniądze to nie wszystko, chciałem się sprawdzić. W Polsce zarabiałem stanowczo lepiej niż tutaj. Niektóre osoby nie bardzo rozumieją, dlaczego właściwie tu przyjechałem. W Polsce byłem kimś, tu jestem nikim. Ale zdobędę doświadczenie, nauczę się czegoś i poznam język. Bo fakt, nie znam go - mówi Damian. Tak naprawdę Damian przyjechał tu, by zobaczyć, czy da sobie radę w innym świecie. Przez trzy tygodnie mieszkał w swoim vanie. Nie dlatego, że nie miał gdzie spać. Ale dlatego, że miejsce, które mu zaoferowano, było pełne Polaków, którzy - delikatnie mówiąc - nie byli z jego bajki. - Mieszkałem w samochodzie, miałem tam łóżko, pełne wyposażenie, szafki regały i laptopa z dostępem do Internetu. Dziękuję Szkotom, którzy mają bezprzewodowe sieci bez zabezpieczeń. Dzięki temu rozmawiam z rodzicami przez Internet. Może obciążam komuś rachunek, ale mam nadzieję, że nie są na mnie źli - tłumaczy Damian. Agnieszka i Monika Bresler W Polsce Agnieszce nie udało się dostać na studia aktorskie. W Glasgow zagrała w czterech spektaklach teatralnych i dwóch filmach. Ma własnego agenta i ciągłe propozycje pracy. Założyła własny teatr, ma kilku aktorów i złożyła aplikację, by dostać pieniądze na teatr z prawdziwą sceną i widownią. Przez pierwsze tygodnie sprzątała i była kelnerką. Ale miała swoje marzenia i bardzo chciała je zrealizować. W Polsce okazało się to niemożliwe, a w Szkocji marzenia się spełniają. Jej siostra Monika jest już prawdziwą polską Szkotką. Przyjechała do Glasgow dzięki poznanym na Cyprze Szkotom. Zaprosili ją. Dziś pracuje w międzynarodowej firmie, czekają ją szkolenia i kariera. Obie siostry powtarzają: realizujemy się. Raczej nie wrócimy. Marta Skupniewicz i Jakub Kadłubowski Do Irlandii przylecieli w sierpniu, żeby trochę zarobić. Z pensji nauczyciela nie jest łatwo wyżyć w Polsce. Tam zastanawiali się, czy im starczy do pierwszego, trzeba było się gimnastykować, by nie zabrakło. A w Irlandii nie zastanawiają sięnad tym. - Jak mamy ochotę, idziemy do kina, na piwo, kupujemy w zasadzie wszystko, co chcemy. Nie trzeba zbyt dużych wyrzeczeń, by kupić sobie wymarzony aparat fotograficzny czy komputer - mowią Marta i Jakub. Mają jednak dość krytyczny stosunek do zielonej wyspy. Opowiadają o rozwydrzonej młodzieży, która napada na ludzi. Do nich podszedł trzynastolatek i kazał oddać plecak. Niby z trzynastolatkiem dorosły człowiek sobie poradzi, ale niestety nie można się bronić, bo za uderzenie małoletniego napastnika grozi więzienie. Ten sam problem ma policja, która wobec takiej przemocy też jest bezsilna. Podróż do Irlandii miała także inny cel. W Polsce Jakub założył zespół tańca irlandzkiego. Interesuje się irlandzką kulturą i obyczajami. Ale żeby poznać kulturę, muszą jeździć poza Dublin, bo tu mieszkają głównie Polacy i Chińczycy. We wrześniu przyszłego roku wracają do Polski. Marta chce dokończyć studia, Jakub - znaleźć pracę. Święta Polaków w innych krajach Hiszpania Liczna grupa Polaków mieszka w Galicji. Tam, w Santiago de Compostela, ksiądz Roman Wcisło ze Zgromadzenia Misjonarzy Matki Bożej Saletyńskiej organizuje święta dla Polaków skupionych wokół kościoła. Oczywiście dla tych, którzy zostają w Hiszpanii, ponieważ znaczna część wyjeżdża na ten czas do swojej rodziny do Polski. Nie wszyscy mają taką możliwość, a mimo to nie rezygnują z polskich świąt. Ksiądz Roman stara się, by wszystko wieczorem 24 grudnia wyglądało tak samo jak w Polsce. Jest tradycyjna wigilijna kolacja składająca się z typowo polskich potraw, dzielenie się opłatkiem, śpiewanie polskich kolęd i oczywiście polska pasterka. Nie sposób, by pewne elementy hiszpańskiej kultury nie wkraczały w polskie Boże Narodzenie. - Galicja to hiszpańska stolica owoców morza, więc wśród typowo polskich wigilijnych dań stanowią one hiszpański dodatek, którego nie może zabraknąć - mówi ksiądz Roman. Choć Hiszpania jest krajem katolickim, między polskimi a hiszpańskimi świętami jest wiele różnic. Hiszpanie również zasiadają do wigilijnej kolacji, lecz nie o pierwszej gwiazdce, a znacznie później, około dziesiątej wieczorem. Kolacja nie jest postna, głównym daniem jest najczęściej indyk (lub inny drób), a zaraz potem oczywiście owoce morza. W Galicji biesiaduje się do późnych godzin nocnych. O ile w Polsce choinka wpisała się w bożonarodzeniową tradycję już dawno temu, w Hiszpanii jest to raczej globalny symbol świąt, który jednak coraz częściej gości w domach na Półwyspie Iberyjskim. Każda hiszpańska rodzina urządza za to w domu miniaturową szopkę. Dla najmłodszych uczestników wigilijnej kolacji często najważniejsze tego dnia są prezenty kładzione pod choinką. W Hiszpanii świąteczne podarki wiążą się ze świętem Trzech Króli, którego dzieci oczekują podobnie jak w Polsce dnia św. Mikołaja. Jakie więc podejście do świątecznego zwyczaju obdarowywania mają Polacy mieszkający w Galicji? Nie można zapomnieć o świątecznym prezencie na mikołajki, ale też nie sposób nie obchodzić święta Trzech Króli... I w wigilijny wieczór zawsze znajdzie się mały podarek w pobliżu szopki. Szwecja Szwecja oferuje Polakom atrakcyjne warunki życia. Tam właśnie w 2004 r. wyjechała dwudziestoletnia Kasia, obecnie studentka medycyny w Warszawie. Wcześniej mieszkała razem z siostrą i rodzicami w niespełna osiemdziesięciotysięcznym mieście, gdzie rodzice byli lekarzami. Perspektywa wyższego standardu życia sprawiła, że cała rodzina wyjechała do Szwecji. Zamieszkali w czterdziestotysięcznym miasteczku Karlskoga, dokładnie w połowie trasy Sztokholm - Oslo. Rodzice pracują w zawodzie, a jej siostra uczy się w szkole średniej. Kasia wróciła do Polski na studia w warszawskiej Akademii Medycznej. Na pierwsze święta zdecydowali się przyjechać do Polski, lecz już rok później spędzali święta w Szwecji (było to związane z pełnionym przez tatę Katarzyny dyżurem w szpitalu). Boże Narodzenie świętowali w gronie najbliższych. Na święta z Polski przyjechali dziadek oraz ciocia. Urządzili w domu polską kolację wigilijną. Składali sobie życzenia przy opłatku, a w tle grały polskie kolędy. Na stole dwanaście tradycyjnych, przygotowanych własnoręcznie potraw, jednak rybne menu nieco bogatsze. W pierwszy dzień świąt cała rodzina uczestniczyła w nabożeństwie w miejscowym kościele katolickim, do którego licznie uczęszczają Polacy. To, co Kasi przypadło do gustu w spędzaniu świąt w Szwecji, to przede wszystkim atmosfera. Choć "idą święta" to ponoć ulubione zdanie Szwedów, nie zostały one pozbawione magii. Ludzie celebrują Boże Narodzenie, dbają o dekoracje, dodatki, ale nie zmierza to w stronę komercjalizacji. W sklepach nie ma tłumów, nie ma szału świątecznych zakupów. Być może wynika to z zaangażowania Szwedów w obchodzony dwa tygodnie przed Wigilią dzień św. Łucji, który jest odskocznią od świątecznych przygotowań, a przede wszystkim wydarzeniem, którego nie sposób przegapić. Włochy Ponad dwa lata temu do Włoch przeprowadziła się Marta, nauczycielka języka włoskiego. Wyjechała w lipcu 2004 r., nie z powodów zawodowych. Chciała zamieszkać ze swoim narzeczonym (obecnie mężem). Byli po prostu zmęczeni życiem na odległość. W najbliższym czasie z pewnością nie planuje kolejnej przeprowadzki. Razem z mężem Davidem mieszka w Trieście. - Na razie tu jest nasz dom - mówi Marta. Nie pracuje zawodowo, ponieważ nie uważa, by w samych Włoszech znaleźli się chętni do nauki włoskiego. Zawsze wraca na święta do Polski. Brakuje jej kontaktu z najbliższymi, a bożonarodzeniowe spotkanie to najlepsza okazja. Włoskie święta są bardzo zbliżone do tych w Polsce. Przede wszystkim ten czas spędza się z najbliższą rodziną. Wigilia do złudzenia przypomina polską kolację. Wszyscy spotykają się na wieczerzy o 20-21. O północy jest oczywiście pasterka. Ci, którzy wolą zostać w domowym zaciszu, o północy otwierają prezenty i grają w grę zwaną tombola, w której wygrywa się niewielkie sumy pieniędzy. Na wieczerzy, która jest tak jak w Polsce postna, podaje się głownie ryby - zwykle jest zupa rybna, smażone kalmary i inne potrawy z ryb. O rozkosze podniebienia dbają też typowo włoskie świąteczne ciasta, na przykład panetone (baba drożdżowa z rodzynkami i kandyzowanymi owocami) lub pandoro (baba drożdżowa). We Włoszech nie ma tradycji dzielenia się opłatkiem ani śpiewania kolęd. Dom ozdabia choinka, którą przystraja się 8 grudnia, ale najważniejszym elementem jest szopka. Dawniej budowało je się własnoręcznie. Były bardzo bogate. Tradycyjna szopka w domu zajmuje cały narożnik pokoju i znaleźć tam można niemal wszystko - strumyk, jeziorko, ruszające się figurki, młyn itp. Najważniejsza jest oczywiście figurka Dzieciątka Jezus. Obecnie młodzi ludzie ograniczają się do kupna gotowych szopek, które można postawić pod choinką. W pierwszy dzień świąt każda włoska rodzina idzie do kościoła na mszę, następnie na obiad przychodzą goście. Dopuszczaną ewentualnością jest uroczysty obiad w restauracji. Drugi dzień świąt to czas składania sobie wizyt, odwiedzania dalszych krewnych. To dla Włochów idealny dzień na spacery lub mały wypad za miasto. Świąteczna poprawność polityczna Zapach cynamonu, wanilii, pierników, grzanego wina i pieczonych kiełbasek miesza się z tłumem upojonych, nie tylko świąteczną atmosferą, ludzi. Migoczące światełka, rozpędzone kolorowe karuzele, dźwięczące w uszach kolędy i ludowe przyśpiewki. Weihnachtsmarkt w Moguncji robi niesamowite wrażenie. To właśnie tutaj, pośród dziesiątek budek ze świątecznymi przysmakami, ozdobami, zabawkami, przeróżnymi bibelotami zobaczyć wreszcie można "ludzką twarz" Niemców. Radośni, rozkrzyczani, wyluzowani Tak bardzo inni od tych spotykanych na co dzień na ulicy. -To prawda, że Niemcy są strasznie sztywni. W życiu, w pracy, nawet na dyskotekach. Jest jednak kilka dni w roku, kiedy wychodzą na ulicę i po prostu się bawią. Choć najczęściej potrzebują do tego sporo alkoholu - mówi mieszkający od 9 lat w Moguncji Piotr Stephan. -Same święta także polegają tutaj przede wszystkim na zabawie. My, Polacy jednak inaczej do nich podchodzimy. Dla nas bardziej liczy się wiara i tradycja. To widać choćby w kościele, w którym na polskich mszach jest zawsze nieporównywalnie więcej osób niż na tych niemieckich - zauważa Piotr. Zaraz jednak dodaje, że nie oznacza to wcale, że jako naród jesteśmy ze sobą jakoś szczególnie mocno zżyci, czy też często wzajemnie sobie pomagamy. Ostrzega raczej przed rodakami, którzy mogą nas zagranicą wykorzystać, by sami zarobić. Zwłaszcza, jeżeli słabo znamy język. -Człowiek uczy się na błędach. Cieszę się, że dostałem nauczkę, bo teraz wiem, że trzeba być ostrożnym i nie ufać tak łatwo każdemu, nawet jeśli to Polak - dodaje. Napotkani tutaj Polacy w pierwszej chwili nie potrafią wskazać świątecznych zwyczajów zaczerpniętych z niemieckiej kultury, których co roku przestrzegają. Te jakoś niepostrzeżenie wślizgnęły się w ich sposób celebrowania świąt. Owszem jest choinka, prezenty, kolędy, opłatek, czasem nawet uda się przygotować wszystkie 12 wigilijnych potraw. Ale przecież to nasze, polskie. Na stole też bądź, co bądź ląduje karp, a nie niemiecka kaczka z kartoflami. Dopiero po chwili uświadamiają sobie, że przecież ustawiają na parapetach małe połyskujące lampki, otwierają codziennie kolejne okienko w adwentowym kalendarzu pełnym łakoci, czy też zapalają w każdą niedzielę adwentu jedną z czterech czerwonych świec świątecznego wieńca. Większość Polaków i polskich rodzin wraca jednak na święta do kraju. U nas bowiem atmosfera jest inna, bardziej rodzinna i bardziej świąteczna. Tu, mimo wszystkich tych starań, by podkreślić wyjątkowość tego okresu, mimo całego dekoracyjnego kiczu, aniołków, Mikołajów, gwiazdek , bałwanków, w które przystrojone są całe miasta, gubi się gdzieś istota tych świąt. Zresztą przeczuleni na punkcie dyskryminacji Niemcy z roku na rok obchodzą coraz bardziej laickie święta. By przypadkiem nie urazić uczuć religijnych muzułmanów, nie tylko odradza się nauczycielom śpiewanie wraz z dziećmi kolęd w szkołach, ale i pojawiły się postulaty, aby zamiast tradycyjnego: Fröhliche Weihnachten!(Wesołych Świąt Bożego Narodzenia!), życzyć: Fröhliche Holidays, bo to bardziej poprawne politycznie. (malvii) |
Fot: M. Stelmach
Więcej możesz przeczytać w 51/52/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.