Twardo broniącego naszych interesów narodowych Leszka Millera straszy się zesłaniem Polski do unii B Polska jest najprzykrzejszą niespodzianką ostatnich lat dla unijnej awangardy. Awangarda Giscarda to w żargonie dyplomatycznym Francja, Niemcy, kraje Beneluksu oraz Włochy. Proces rozszerzania prowadzony był przez dotychczasowych członków unii w błogim przekonaniu, że krajom przystępującym robi się łaskę, która nie może być przyjęta inaczej niż z wiernopoddańczą wdzięcznością. Pierwsze niepokoje dotknęły szefów piętnastki na ostatnim szczycie UE w Kopenhadze, ale i wtedy panowało przekonanie, że w gruncie rzeczy zawsze będzie można dorzucić Polsce miliard czy dwa miliardy euro, żeby uciszyć jej ewentualne protesty i weta. Gdy Polska, a szczególnie premier Leszek Miller, ze spokojem i stanowczością upierała się przy "nie" dla proponowanego przez Giscarda nowego systemu liczenia głosów w Radzie Europejskiej, pobłażanie i pańska łaskawość ustąpiły miejsca najpierw irytacji, a potem niechęci.
Podczas spotkania szefów dyplomacji 25 w Neapolu okazało się, że upór Polski ma sens. Szanse na większość ma już nasz postulat: jeden kraj - jeden głos. Praktycznie już tyle samo państw opowiada się za utrzymaniem traktatu nicejskiego do 2009 r., ile za zasadami traktatu konstytucyjnego. O przesunięciu debaty na ten temat na 2009 r. mówi się już nawet jako o "klauzuli rendez-vous". W tej sprawie pękła nawet solidarność niemiecko-francuska: o ile Joschka Fischer twardo sprzeciwia się Nicei, o tyle Dominique Villepain dopuszcza możliwość utrzymania traktatu nicejskiego.
Fatalna wŁoska prezydencja
Niedobrze się stało, że najdelikatniejsze pertraktacje w sprawie traktatu konstytucyjnego przypadły na włoską prezydencję. Nie tylko nie spełniła ona pokładanych w niej nadziei, ale może też mieć niemały udział w doprowadzeniu do załamania się, a przynajmniej podziału Unii Europejskiej. Włosi nie docenili skali problemów. Polityczni amatorzy - przedsiębiorca Berlusconi z zerową wiedzą o sprawach międzynarodowych i adwokat Frattini, który do niedawna zajmował się wyłącznie służbami specjalnymi - uwierzyli, że wystarczą uśmiechy, dobre jedzenie podlane dobrym winem i tyleż zaraźliwy, co nieuzasadniony optymizm. To nie wystarczyło, by przełamać opory wynikające z obrony interesów narodowych większości państw członkowskich. Zamiast rozwiązywać problemy w miarę ich pojawiania się, odsuwano je na później w nadziei, że oponenci skruszeją. Gdyby nie Ana Palacio, minister spraw zagranicznych Hiszpanii, która ostro nakrzyczała na Włochów, w Neapolu w ogóle nie poruszono by sprawy liczenia głosów w Radzie Europejskiej. Włosi nie umieli też bronić interesów małych państw ani racji krajów, które w poszczególnych kwestiach znalazły się w mniejszości.
WykolegowaĆ PolskĘ
Kilka krajów zapowiedziało, że zamierza kontynuować proces integracyjny oparty na "projekcie Giscarda" i nie będzie się oglądać na tych, którzy chcieliby go choćby częściowo ulepszyć. Nie wiadomo, czy jest to jeszcze jedna, brutalniejsza od poprzednich, forma nacisku na nieposłusznych - jak sądzi minister Danuta Hübner - czy też awangarda Giscarda rzeczywiście ma zamiar spełnić swe groźby - jak sądzi większość bywalców brukselskich salonów. Prawie na pewno nie zgodzą się na ten układ Wielka Brytania i Hiszpania, a być może również Finlandia i Austria. Dowiedzieliśmy się, że wśród inicjatorów awangardy Giscarda istnieje już porozumienie na piśmie, ale gdyby nawet było ustne, w niczym nie umniejsza to jego destrukcyjnego potencjału.
Kraje awangardy są zdegustowane niedostatecznym "duchem europejskim" w UE. Nie zamierzają zaprzepaścić osiągnięć integracyjnych ostatnich dziesięcioleci, nie chcą poruszać się z balastem w postaci oponentów myślących wyłącznie o narodowych interesach. Nie sposób się jednak oprzeć wrażeniu, że celem operacji "Naprzód mimo wszystko" jest pozostawienie Polski poza unią. Nie można było zmienić traktatu ateńskiego, więc znaleziono inny sposób na wyłączenie Polski: "Kto chce, ten podpisuje traktat konstytucyjny - taki, jaki jest, kto nie chce, niech radzi sobie sam".
Być może awangardzie nie chodzi o całkowite wyłączenie Polski & Co. z unii, lecz o definitywne usankcjonowanie ich miejsca w europejskiej drugiej lidze. Będziemy mogli - powiedzmy - podróżować bez paszportów, być może nawet wysyłać towary na Zachód bez cła, ale na tym koniec. Jak będą wyglądać sprawy budżetu, funduszy rozwojowych czy strukturalnych, wspólnej polityki rolnej, tego nikt nie potrafi dzisiaj przewidzieć.
Miller niestrachliwy
Spytaliśmy ministra Włodzimierza Cimoszewicza, czy polskiemu rządowi poczyniono jakieś propozycje kompromisu w sprawie systemu liczenia głosów. Odpowiedział, że nie. Na ogół zamiast negocjować, usiłowano nas zastraszać. Wyjątkiem była próba podjęta przez premiera Włoch Silvio Berlusconiego, semestralnego przewodniczącego UE. Podczas niedawnej wizyty w Warszawie w czasie długiej nocnej rozmowy z Aleksandrem Kwaśniewskim Berlusconi zaproponował rozwiązanie ad hoc: w zamian za odstąpienie przez Polskę od porozumień z Nicei zaoferuje nam, Hiszpanii i czterem "wielkim" państwom UE (Niemcom, Francji, Wielkiej Brytanii i Włochom) po dwóch komisarzy, podnosząc ich liczbę do 31. Propozycja została przez prezydenta Kwaśniewskiego odrzucona. Berlusconi dorzucił więc jeszcze przesunięcie terminu obowiązywania systemu nicejskiego z 2009 r. na 2014 r., ale i to nie wystarczyło. Kwaśniewski, podobnie zresztą jak rząd, pozostał na stanowisku, że zapisy na temat systemu liczenia głosów należy wyłączyć z traktatu konstytucyjnego i ewentualnie zacząć dyskusję o zmianie systemu nicejskiego w roku 2009. Berlusconi nie nalegał, nie składał innych propozycji kompromisu. Być może kolejny raz obraził się na Polskę. Po powrocie z Warszawy otrzymał podobno kilka telefonów z europejskich stolic z upomnieniami, by sobie na podobne "ucieczki w przyszłość" samodzielnie nie pozwalał.
Podobno w innych okolicznościach zapytano Polaków nieoficjalnie, czy zgodziliby się na wyłączenie kwestii liczenia głosów z traktatu, ale nie do roku 2009, ale do 2005 r. - Nie ma sensu składać nam propozycji jakichkolwiek zmian technicznych. Nam chodzi o generalną zasadę, która dawałaby wszystkim państwom członkowskim równe prawa - powiedział "Wprost" w Neapolu minister Cimoszewicz. Gdyby nie doszło do porozumienia, traktat konstytucyjny nie zostanie przyjęty, przynajmniej nie przez wszystkie państwa. "Nie" powiedzą także prawdopodobnie Hiszpania i Wielka Brytania (Jack Straw mówi, że odrzucenie traktatu "nie byłoby żadną tragedią"). Jeśli nie dojdzie do kompromisu, usankcjonowany zostanie podział na dwie unie, a my znajdziemy się w tej drugiej. Awangarda Giscarda chyba się jednak przeliczy, a upór Polaków się opłaci.
Fatalna wŁoska prezydencja
Niedobrze się stało, że najdelikatniejsze pertraktacje w sprawie traktatu konstytucyjnego przypadły na włoską prezydencję. Nie tylko nie spełniła ona pokładanych w niej nadziei, ale może też mieć niemały udział w doprowadzeniu do załamania się, a przynajmniej podziału Unii Europejskiej. Włosi nie docenili skali problemów. Polityczni amatorzy - przedsiębiorca Berlusconi z zerową wiedzą o sprawach międzynarodowych i adwokat Frattini, który do niedawna zajmował się wyłącznie służbami specjalnymi - uwierzyli, że wystarczą uśmiechy, dobre jedzenie podlane dobrym winem i tyleż zaraźliwy, co nieuzasadniony optymizm. To nie wystarczyło, by przełamać opory wynikające z obrony interesów narodowych większości państw członkowskich. Zamiast rozwiązywać problemy w miarę ich pojawiania się, odsuwano je na później w nadziei, że oponenci skruszeją. Gdyby nie Ana Palacio, minister spraw zagranicznych Hiszpanii, która ostro nakrzyczała na Włochów, w Neapolu w ogóle nie poruszono by sprawy liczenia głosów w Radzie Europejskiej. Włosi nie umieli też bronić interesów małych państw ani racji krajów, które w poszczególnych kwestiach znalazły się w mniejszości.
WykolegowaĆ PolskĘ
Kilka krajów zapowiedziało, że zamierza kontynuować proces integracyjny oparty na "projekcie Giscarda" i nie będzie się oglądać na tych, którzy chcieliby go choćby częściowo ulepszyć. Nie wiadomo, czy jest to jeszcze jedna, brutalniejsza od poprzednich, forma nacisku na nieposłusznych - jak sądzi minister Danuta Hübner - czy też awangarda Giscarda rzeczywiście ma zamiar spełnić swe groźby - jak sądzi większość bywalców brukselskich salonów. Prawie na pewno nie zgodzą się na ten układ Wielka Brytania i Hiszpania, a być może również Finlandia i Austria. Dowiedzieliśmy się, że wśród inicjatorów awangardy Giscarda istnieje już porozumienie na piśmie, ale gdyby nawet było ustne, w niczym nie umniejsza to jego destrukcyjnego potencjału.
Kraje awangardy są zdegustowane niedostatecznym "duchem europejskim" w UE. Nie zamierzają zaprzepaścić osiągnięć integracyjnych ostatnich dziesięcioleci, nie chcą poruszać się z balastem w postaci oponentów myślących wyłącznie o narodowych interesach. Nie sposób się jednak oprzeć wrażeniu, że celem operacji "Naprzód mimo wszystko" jest pozostawienie Polski poza unią. Nie można było zmienić traktatu ateńskiego, więc znaleziono inny sposób na wyłączenie Polski: "Kto chce, ten podpisuje traktat konstytucyjny - taki, jaki jest, kto nie chce, niech radzi sobie sam".
Być może awangardzie nie chodzi o całkowite wyłączenie Polski & Co. z unii, lecz o definitywne usankcjonowanie ich miejsca w europejskiej drugiej lidze. Będziemy mogli - powiedzmy - podróżować bez paszportów, być może nawet wysyłać towary na Zachód bez cła, ale na tym koniec. Jak będą wyglądać sprawy budżetu, funduszy rozwojowych czy strukturalnych, wspólnej polityki rolnej, tego nikt nie potrafi dzisiaj przewidzieć.
Miller niestrachliwy
Spytaliśmy ministra Włodzimierza Cimoszewicza, czy polskiemu rządowi poczyniono jakieś propozycje kompromisu w sprawie systemu liczenia głosów. Odpowiedział, że nie. Na ogół zamiast negocjować, usiłowano nas zastraszać. Wyjątkiem była próba podjęta przez premiera Włoch Silvio Berlusconiego, semestralnego przewodniczącego UE. Podczas niedawnej wizyty w Warszawie w czasie długiej nocnej rozmowy z Aleksandrem Kwaśniewskim Berlusconi zaproponował rozwiązanie ad hoc: w zamian za odstąpienie przez Polskę od porozumień z Nicei zaoferuje nam, Hiszpanii i czterem "wielkim" państwom UE (Niemcom, Francji, Wielkiej Brytanii i Włochom) po dwóch komisarzy, podnosząc ich liczbę do 31. Propozycja została przez prezydenta Kwaśniewskiego odrzucona. Berlusconi dorzucił więc jeszcze przesunięcie terminu obowiązywania systemu nicejskiego z 2009 r. na 2014 r., ale i to nie wystarczyło. Kwaśniewski, podobnie zresztą jak rząd, pozostał na stanowisku, że zapisy na temat systemu liczenia głosów należy wyłączyć z traktatu konstytucyjnego i ewentualnie zacząć dyskusję o zmianie systemu nicejskiego w roku 2009. Berlusconi nie nalegał, nie składał innych propozycji kompromisu. Być może kolejny raz obraził się na Polskę. Po powrocie z Warszawy otrzymał podobno kilka telefonów z europejskich stolic z upomnieniami, by sobie na podobne "ucieczki w przyszłość" samodzielnie nie pozwalał.
Podobno w innych okolicznościach zapytano Polaków nieoficjalnie, czy zgodziliby się na wyłączenie kwestii liczenia głosów z traktatu, ale nie do roku 2009, ale do 2005 r. - Nie ma sensu składać nam propozycji jakichkolwiek zmian technicznych. Nam chodzi o generalną zasadę, która dawałaby wszystkim państwom członkowskim równe prawa - powiedział "Wprost" w Neapolu minister Cimoszewicz. Gdyby nie doszło do porozumienia, traktat konstytucyjny nie zostanie przyjęty, przynajmniej nie przez wszystkie państwa. "Nie" powiedzą także prawdopodobnie Hiszpania i Wielka Brytania (Jack Straw mówi, że odrzucenie traktatu "nie byłoby żadną tragedią"). Jeśli nie dojdzie do kompromisu, usankcjonowany zostanie podział na dwie unie, a my znajdziemy się w tej drugiej. Awangarda Giscarda chyba się jednak przeliczy, a upór Polaków się opłaci.
Więcej możesz przeczytać w 49/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.