Francja i Niemcy nałożyły haracz na resztę Unii Europejskiej Początek XXI wieku miał być dla Europy czasem wspaniałym. Miała się rodzić Wielka Europa. Jeden organizm polityczny i ekonomiczny, jednoczący 27 państw prowadzących wspólną politykę, mających (m.in. dzięki wspólnej walucie) jedną gospodarkę. Poród jeszcze trwa. W strasznych bólach. I ciągle nie wiadomo, co przyjdzie na świat. Niemcy i Francuzi starają się jak mogą, by zamiast giganta był to bezpłodny bastard.
Łamanie prawa po europejsku
Dwa największe kraje unii: Niemcy i Francja, które choćby ze względu na swe rozmiary powinny być strażnikiem unijnego ładu, dowiodły, że lekceważą ustanowione przez siebie prawo i są gotowe je złamać w imię doraźnych interesów politycznych. Niemcy i Francja z uporem prowadzą politykę finansowania wydatków publicznych wysokim deficytem budżetowym. Taka polityka nie może im zapewnić trwałego wzrostu. Na dłuższą metę jest szkodliwa nie tylko dla nich, ale także dla innych członków unii, bo zmusza ich de facto do finansowania rozbudowanych świadczeń socjalnych Niemców i Francuzów.
Politycy żyją jednak wizją najbliższych wyborów i przeświadczeniem (najczęściej złudnym), że kilka dodatkowych miliardów euro rozdanych przez budżet może im przynieść dodatkowo kilka procent głosów. W imię tej fatamorgany gotowi są niszczyć podstawę wspólnoty, jaką jest prawo i skoordynowana polityka fiskalna.
Równi i równiejsi
Już pierwszy dokument powołujący Unię Europejską, czyli traktat z Maastricht (podpisany 2 lutego 1992 r.), nakładał na kraje członkowskie i kraje ubiegające się o akcesję obowiązek utrzymywania deficytu budżetowego na poziomie niższym niż 3 proc. PKB. Sprawa ta nabrała szczególnego znaczenia w chwili wprowadzenia wspólnej europejskiej waluty. Likwidacja amortyzatora, jakim były wcześniej zmiany kursów walutowych, oznaczała bowiem, że bez ujednolicenia polityki fiskalnej krajów członkowskich i wprowadzenia limitów budżetowych kraje o dużym deficycie przerzucałyby częściowo jego finansowanie na pozostałych członków wspólnoty.
Dlatego w uchwalonym 15 grudnia 1996 r. w Dublinie (i potwierdzonym na szczycie UE 16 czerwca 1997 r. w Amsterdamie) "Pakcie stabilizacji i rozwoju" ponownie zapisano tę regułę, wzmacniając ją dodatkowo szczegółową procedurą stosowaną wobec państw, które ośmieliłyby się tę zasadę złamać. I tak: jeśli deficyt przekroczy 3 proc. PKB i nie jest to spowodowane spadkiem produktu krajowego brutto co najmniej o 2 proc., kraj taki musi w ciągu czterech miesięcy przyjąć plan ograniczenia deficytu. Nie wolno mu też uchwalić w następnym roku budżetu z deficytem powyżej wspomnianej granicy. Jednocześnie na taki kraj powinna zostać nałożona kara w wysokości do 0,5 proc. PKB. Początkowo ta kara to nieoprocentowany depozyt, który przepada, jeżeli w ciągu dwóch lat deficyt nadal będzie zbyt wysoki. Odpowiedzialność za wyegzekwowanie tych procedur dostosowawczych i nałożenie kar scedowano na EcoFin, czyli komitet składający się z ministrów finansów krajów członkowskich.
Niemiecko-francuski wzorzec
Krajem, który najbardziej nalegał na przyjęcie "Paktu stabilizacji i rozwoju", były Niemcy (nazwę wymyślił Theo Wei-gel, ówczesny niemiecki minister finansów). Czasy się jednak zmieniły. Dzisiaj krajem w największym stopniu łamiącym postanowienia paktu są właśnie Niemcy (dwa lata z rzędu przekraczały limit deficytu, taki też budżet uchwalają na rok 2004). Specjalnie się tym jednak nie przejmują i - podobnie jak znajdująca się w identycznej sytuacji Francja - jasno dają do zrozumienia, że prawo unijne ich nie dotyczy. Dlatego też ubiegłotygodniowe posiedzenie EcoFinu zamieniło się w komedię. Mimo zdecydowanego stanowiska ośmiu państw (Belgii, Grecji, Danii, Hiszpanii, Szwecji, Austrii, Holandii i Finlandii), domagających się nałożenia na Niemcy i Francję stosownych sankcji, ewidentnie złamano prawo wspólnotowe oraz stworzono dwa niebezpieczne precedensy. Primo, stało się jasne, że w unii są równi i równiejsi. Secundo, okazało się, że wspólna waluta wcale nie oznacza skoordynowania polityki fiskalnej.
Uchwalenie bezkarności dla Niemiec i Francji możliwe było dzięki regułom głosowania. Do podjęcia uchwały niezbędna była kwalifikowana większość 62 głosów (z 87 głosów). Chodzi jednak o to, że każdy z trzech największych krajów - Niemcy, Wielka Brytania i Francja - ma dziesięć głosów. A to oznacza, że mogą zablokować większość decyzji.
Wprawdzie nie wolno głosować we własnej sprawie, a zatem w każdym z dwóch głosowań dziesięć głosów przepadało, ale wystarczyło pozyskać pięć głosów dodatkowych, aby "przestępców" uniewinnić. Pozyskano aż dziesięć (Portugalia - 5, Irlandia - 3, Luksemburg - 2). Łatwo się domyślić, że były to głosy państw, które także przekraczają granice deficytu. Pewnie mają nadzieję, że gdy ich sprawa stanie się przedmiotem głosowania, będą mogły liczyć na wdzięczność Niemiec i Francji. I tak skończyć się może piękna wizja Wielkiej Europy. Skończyć w chwili, kiedy na dobre jeszcze się nie zaczęła.
Dwa największe kraje unii: Niemcy i Francja, które choćby ze względu na swe rozmiary powinny być strażnikiem unijnego ładu, dowiodły, że lekceważą ustanowione przez siebie prawo i są gotowe je złamać w imię doraźnych interesów politycznych. Niemcy i Francja z uporem prowadzą politykę finansowania wydatków publicznych wysokim deficytem budżetowym. Taka polityka nie może im zapewnić trwałego wzrostu. Na dłuższą metę jest szkodliwa nie tylko dla nich, ale także dla innych członków unii, bo zmusza ich de facto do finansowania rozbudowanych świadczeń socjalnych Niemców i Francuzów.
Politycy żyją jednak wizją najbliższych wyborów i przeświadczeniem (najczęściej złudnym), że kilka dodatkowych miliardów euro rozdanych przez budżet może im przynieść dodatkowo kilka procent głosów. W imię tej fatamorgany gotowi są niszczyć podstawę wspólnoty, jaką jest prawo i skoordynowana polityka fiskalna.
Równi i równiejsi
Już pierwszy dokument powołujący Unię Europejską, czyli traktat z Maastricht (podpisany 2 lutego 1992 r.), nakładał na kraje członkowskie i kraje ubiegające się o akcesję obowiązek utrzymywania deficytu budżetowego na poziomie niższym niż 3 proc. PKB. Sprawa ta nabrała szczególnego znaczenia w chwili wprowadzenia wspólnej europejskiej waluty. Likwidacja amortyzatora, jakim były wcześniej zmiany kursów walutowych, oznaczała bowiem, że bez ujednolicenia polityki fiskalnej krajów członkowskich i wprowadzenia limitów budżetowych kraje o dużym deficycie przerzucałyby częściowo jego finansowanie na pozostałych członków wspólnoty.
Dlatego w uchwalonym 15 grudnia 1996 r. w Dublinie (i potwierdzonym na szczycie UE 16 czerwca 1997 r. w Amsterdamie) "Pakcie stabilizacji i rozwoju" ponownie zapisano tę regułę, wzmacniając ją dodatkowo szczegółową procedurą stosowaną wobec państw, które ośmieliłyby się tę zasadę złamać. I tak: jeśli deficyt przekroczy 3 proc. PKB i nie jest to spowodowane spadkiem produktu krajowego brutto co najmniej o 2 proc., kraj taki musi w ciągu czterech miesięcy przyjąć plan ograniczenia deficytu. Nie wolno mu też uchwalić w następnym roku budżetu z deficytem powyżej wspomnianej granicy. Jednocześnie na taki kraj powinna zostać nałożona kara w wysokości do 0,5 proc. PKB. Początkowo ta kara to nieoprocentowany depozyt, który przepada, jeżeli w ciągu dwóch lat deficyt nadal będzie zbyt wysoki. Odpowiedzialność za wyegzekwowanie tych procedur dostosowawczych i nałożenie kar scedowano na EcoFin, czyli komitet składający się z ministrów finansów krajów członkowskich.
Niemiecko-francuski wzorzec
Krajem, który najbardziej nalegał na przyjęcie "Paktu stabilizacji i rozwoju", były Niemcy (nazwę wymyślił Theo Wei-gel, ówczesny niemiecki minister finansów). Czasy się jednak zmieniły. Dzisiaj krajem w największym stopniu łamiącym postanowienia paktu są właśnie Niemcy (dwa lata z rzędu przekraczały limit deficytu, taki też budżet uchwalają na rok 2004). Specjalnie się tym jednak nie przejmują i - podobnie jak znajdująca się w identycznej sytuacji Francja - jasno dają do zrozumienia, że prawo unijne ich nie dotyczy. Dlatego też ubiegłotygodniowe posiedzenie EcoFinu zamieniło się w komedię. Mimo zdecydowanego stanowiska ośmiu państw (Belgii, Grecji, Danii, Hiszpanii, Szwecji, Austrii, Holandii i Finlandii), domagających się nałożenia na Niemcy i Francję stosownych sankcji, ewidentnie złamano prawo wspólnotowe oraz stworzono dwa niebezpieczne precedensy. Primo, stało się jasne, że w unii są równi i równiejsi. Secundo, okazało się, że wspólna waluta wcale nie oznacza skoordynowania polityki fiskalnej.
Uchwalenie bezkarności dla Niemiec i Francji możliwe było dzięki regułom głosowania. Do podjęcia uchwały niezbędna była kwalifikowana większość 62 głosów (z 87 głosów). Chodzi jednak o to, że każdy z trzech największych krajów - Niemcy, Wielka Brytania i Francja - ma dziesięć głosów. A to oznacza, że mogą zablokować większość decyzji.
Wprawdzie nie wolno głosować we własnej sprawie, a zatem w każdym z dwóch głosowań dziesięć głosów przepadało, ale wystarczyło pozyskać pięć głosów dodatkowych, aby "przestępców" uniewinnić. Pozyskano aż dziesięć (Portugalia - 5, Irlandia - 3, Luksemburg - 2). Łatwo się domyślić, że były to głosy państw, które także przekraczają granice deficytu. Pewnie mają nadzieję, że gdy ich sprawa stanie się przedmiotem głosowania, będą mogły liczyć na wdzięczność Niemiec i Francji. I tak skończyć się może piękna wizja Wielkiej Europy. Skończyć w chwili, kiedy na dobre jeszcze się nie zaczęła.
Więcej możesz przeczytać w 49/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.