Syn Bohdana Kozija na wieść o zbrodniach ojca popełnił samobójstwo Oskarżony Kozij jest mordercą! - oświadczył amerykański sędzia James C. Paine z West Palm Beach na Florydzie 20 lat temu, odbierając Ukraińcowi Bohdanowi Kozijowi obywatelstwo Stanów Zjednoczonych. 81-letni dziś Kozij wciąż pozostaje na wolności. Polski wniosek o ekstradycję ukrywającego się w Kostaryce zbrodniarza daje szansę na postawienie go przed sądem i wymierzenie sprawiedliwości za zamordowanie podczas wojny co najmniej 15 osób.
3-letnia Monika Zinger, 13-letnia Lusia Rosinner, córki Bredholzów, dzieci Kandlerów - lista ofiar młodego wówczas Bohdana Kozija jest znacznie dłuższa i zapewne nie obejmuje wszystkich zamordowanych przez niego osób. Wielomiesięczne śledztwo prowadzone przez prokurator Ewę Koj z Instytutu Pamięci Narodowej było żmudne. Od czasu zbrodni Kozija minęło 60 lat, większość świadków już nie żyje, a on sam wielokrotnie zmieniał miejsce zamieszkania i tożsamość. Skutecznie uciekał przed sprawiedliwością, ale dogoniła go pamięć o popełnionych przez niego mordach. W 1941 r. 18-letni Bohdan Kozij zaciągnął się w Łyścu w powiecie stanisławowskim do ukraińskiej policji kolaborującej z nazistami. W tym samym czasie ożenił się z Jarosławą Ostapiuk, córką burmistrza. Mieszkańcy Łyśca zapamiętali go jako okrutnego, pozbawionego skrupułów mordercę. Tak właśnie zabił Lusię Rosinner, po tym jak przeżyła egzekucję w pobliskiej wiosce. Sąsiedzi opatrzyli jej rany i ukryli dziecko w stodole. Kozij odnalazł ją, wycelował między oczy i strzelił. Pierwsza kula chybiła, druga zabiła dziewczynkę.
Ucieczka z miejsca zbrodni
Niemieckich okupantów zastąpili Sowieci i w 1944 r. Kozij wyjechał do Niemiec. Kilka lat później wraz z rodziną dotarł do Nowego Jorku. We wniosku wizowym nie wspomniał o swojej wojennej przeszłości, pominął nawet to, iż mieszkał w Łyścu. Twierdził, że praktykował w tym czasie w zakładzie krawieckim i pracował na roli w Stanisławowie. Słusznie przeczuwał, że nikt nie zweryfikuje tych informacji.
Sześć lat później, już jako Bohdan Koziy, prężył pierś podczas uroczystości przyznania obywatelstwa USA. Jego życie w Ameryce potoczyło się jak w snach wielu imigrantów. Znalazł pracę na stacji benzynowej. Zaczynał od tankowania paliwa, ale już wkrótce zarządzał warsztatem, a w końcu otworzył własną firmę. Kilkanaście lat później został właścicielem dobrze prosperującego pensjonatu na Florydzie. W tropikalnym klimacie wiódł spokojne życie wzorowego obywatela. Córka Vera i syn Jerry widzieli w nim kochającego, przykładnego ojca. Był oparciem dla syna, kiedy Jerry, przepełniony wstrząsającymi wspomnieniami, powrócił ze służby w Wietnamie. Kozij nie wiedział, że trwają poszukiwania zbrodniarza z galicyjskiej mieściny, którą wyrzucił już z pamięci.
Wspomnienia powróciły w 1977 r., kiedy Ukrainiec został wezwany do biura imigracyjnego, gdzie zapytano go, czy podczas wojny służył w policji w miejscowości Łysiec. Kozij spokojnie zaprzeczył. Gdy rok później pytanie powtórzył dziennikarz "The Miami Herald", zareagował nerwowo. "Nigdy nie zabiłem żadnego Żyda, nigdy!" - wykrzykiwał, przyznając, że mieszkał w Łyścu, ale dopiero w 1943 r. "Nie mogłem zabić żadnego Żyda, bo wtedy nie było tam już Żydów" - zapewniał. Departament Sprawiedliwości, który coraz intensywniej poszukiwał zbrodniarzy wojennych, zaczął jednak podejrzewać, że amerykański obywatel Koziy jest nowym wcieleniem nazisty Kozija. Sprawa trafiła do sądu. Ukraińca oskarżono o popełnienie wielu mordów, przynależność do Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów i sfałszowanie danych w amerykańskim wniosku wizowym. Adwokaci usiłowali dowieść, że organizacja stawiała opór i Niemcom, i Sowietom, a Kozij musiał się ukrywać, przebierając się nawet w damskie sukienki.
Prowadzenie procesu utrudniało to, iż wszyscy świadkowie zbrodni przebywali za żelazną kurtyną i nie było szans na to, by stawili się przed amerykańskimi sędziami. Prawnicy z Departamentu Sprawiedliwości polecieli zatem do Warszawy i Łyśca. Nagrali na kasety wideo wstrząsające zeznania świadków, którzy ze łzami w oczach wspominali bezwzględnego policjanta. Wszyscy bez wahania wybierali jedną z przedstawionych im fotografii podejrzanych osób. Zeznania dowodziły, że Kozij jest mordercą. I taki był wyrok, który 29 marca 1982 r. wygłosił sędzia James C. Paine, odbierając zbrodniarzowi amerykańskie obywatelstwo. Dla syna Kozija prawda o przeszłości ojca była zbyt trudna do zaakceptowania. Jerry popełnił samobójstwo.
Wina bez kary
Deportacja okazała się niemożliwa. Ukrainy nie było na mapach, Łysiec nie leżał już w granicach Polski, lecz ZSRR. Amerykanie usiłowali nakłonić Niemców i Izraelczyków do osądzenia zbrodniarza. Bezskutecznie.
Pozytywna odpowiedź przyszła z Moskwy. W 1985 r. Sowieci wystąpili o ekstradycję Kozija. Za późno. W tym czasie wiódł on wygodne życie w luksusowej posiadłości w Kostaryce. Cel ucieczki został starannie wybrany - ten niewielki kraj w Ameryce Środkowej nie podpisał umowy ekstradycyjnej z ZSRR, a jednocześnie chętnie witał u siebie zamożnych emerytów z północy, nie wymagając od nich nawet okazania paszportu na granicy. Pierwsza do San José przyleciała żona Kozija - Jarosława - i szybko otrzymała status rentista, quasi-obywatelstwo. Wkrótce dołączył do niej mąż, który mimo braku paszportu i jakiegokolwiek obywatelstwa w kostarykańskim konsulacie w Miami za 30 dolarów kupił wizę do tego kraju. Kartę stałego pobytu, jako mąż rentisty, otrzymał automatycznie.
Widmo ekstradycji zniknęło. Władze w San José nie były zachwycone obecnością w kraju zbrodniarza, ale większa była ich niechęć do komunistów i brak wiary w zapewnienia Moskwy, iż Kozij nie zostanie skazany na śmierć, karę nie stosowaną w Kostaryce. Zanim jednak kostarykański sąd odrzucił radziecki wniosek o ekstradycję, władze postanowiły, że Kozij trafi na dwa miesiące do aresztu. Mężczyzna powitał policjantów przez ogrodzenie i - przykładając pistolet do skroni - oświadczył, że woli umrzeć na wolnej kostarykańskiej ziemi, niż trafić w ręce komunistów. Zdumieni i bezradni policjanci wrócili, nie wykonawszy zadania, a Kozij pozwolił się aresztować, dopiero gdy władze zapewniły go, że nie zostanie deportowany.
Polski wymiar sprawiedliwości
Według kostarykańskich dziennikarzy, ekstradycję Kozija blokował Oscar Arias Sánchez, ówczesny prezydent Kostaryki, laureat Pokojowej Nagrody Nobla, na którego naciskał arcybiskup San José Román Arrieta. Jednocześnie na wydalenie zbrodniarza z kraju nalegała miejscowa społeczność żydowska, w zdecydowanej większości pochodząca z Polski. W dużej mierze w efekcie jej starań przed trzema laty sąd nakazał wydalić Kozija z Kostaryki. Wyroku nie wykonano.
ZSRR, jedyny kraj zainteresowany wcześniej postawieniem zbrodniarza przed sądem, przestał istnieć. Kostaryka nie była w stanie pozbyć się Kozija. On sam zniknął. Jego hacjenda została sprzedana. - Przeprowadzili się do miasta - mówi dawny ogrodnik Kozijów. Pod wskazanym nowym adresem też nie ma po nich śladu. Skromny domek nie przypomina poprzedniej posiadłości. Sąsiedzi mówią, że od miesięcy nie widzieli właścicieli. Tylko rachunki przychodzą wciąż na nazwisko Jarosławy Kozij. Ukrainiec przez pewien czas pod fałszywym nazwiskiem przebywał w szpitalu. Jego adwokaci zaskarżyli decyzję o wydaleniu. Sprawa ciągnie się do dziś, a Kozij nie stawia się na rozprawy. Kilkakrotnie spodziewano się też przybycia do sądu arcybiskupa Arriety, który miał świadczyć na rzecz Kozija, ale i on nie przyjechał. Pojawiają się jedynie uzbrojeni funkcjonariusze służb imigracyjnych z zamiarem aresztowania Ukraińca, ale odchodzą z niczym.
Polskie starania o ekstradycję Kozija zostały w Kostaryce przyjęte z entuzjazmem. - Ogromnie się cieszę, zwłaszcza że moja rodzina pochodzi z okręgu stanisławowskiego, gdzie mordował Kozij - mówi Gustavo Prifer, przewodniczący kostarykańskiej społeczności żydowskiej. Z ulgą odetchnęły też władze kraju, dla których odesłanie Kozija do Polski będzie rozwiązaniem patowej do niedawna sytuacji. Okazuje się teraz, że policja zna miejsce pobytu Ukraińca. - Namierzyliśmy go, czekaliśmy tylko na wniosek z Polski, żeby się go pozbyć z Kostaryki, uważamy go za persona non grata - zapewnia Rogelio Ramos, minister bezpieczeństwa publicznego. Z całą pewnością jednak adwokaci Kozija, wykorzystując stan jego zdrowia i zaawansowany wiek, będą próbowali zablokować ekstradycję.
Ucieczka z miejsca zbrodni
Niemieckich okupantów zastąpili Sowieci i w 1944 r. Kozij wyjechał do Niemiec. Kilka lat później wraz z rodziną dotarł do Nowego Jorku. We wniosku wizowym nie wspomniał o swojej wojennej przeszłości, pominął nawet to, iż mieszkał w Łyścu. Twierdził, że praktykował w tym czasie w zakładzie krawieckim i pracował na roli w Stanisławowie. Słusznie przeczuwał, że nikt nie zweryfikuje tych informacji.
Sześć lat później, już jako Bohdan Koziy, prężył pierś podczas uroczystości przyznania obywatelstwa USA. Jego życie w Ameryce potoczyło się jak w snach wielu imigrantów. Znalazł pracę na stacji benzynowej. Zaczynał od tankowania paliwa, ale już wkrótce zarządzał warsztatem, a w końcu otworzył własną firmę. Kilkanaście lat później został właścicielem dobrze prosperującego pensjonatu na Florydzie. W tropikalnym klimacie wiódł spokojne życie wzorowego obywatela. Córka Vera i syn Jerry widzieli w nim kochającego, przykładnego ojca. Był oparciem dla syna, kiedy Jerry, przepełniony wstrząsającymi wspomnieniami, powrócił ze służby w Wietnamie. Kozij nie wiedział, że trwają poszukiwania zbrodniarza z galicyjskiej mieściny, którą wyrzucił już z pamięci.
Wspomnienia powróciły w 1977 r., kiedy Ukrainiec został wezwany do biura imigracyjnego, gdzie zapytano go, czy podczas wojny służył w policji w miejscowości Łysiec. Kozij spokojnie zaprzeczył. Gdy rok później pytanie powtórzył dziennikarz "The Miami Herald", zareagował nerwowo. "Nigdy nie zabiłem żadnego Żyda, nigdy!" - wykrzykiwał, przyznając, że mieszkał w Łyścu, ale dopiero w 1943 r. "Nie mogłem zabić żadnego Żyda, bo wtedy nie było tam już Żydów" - zapewniał. Departament Sprawiedliwości, który coraz intensywniej poszukiwał zbrodniarzy wojennych, zaczął jednak podejrzewać, że amerykański obywatel Koziy jest nowym wcieleniem nazisty Kozija. Sprawa trafiła do sądu. Ukraińca oskarżono o popełnienie wielu mordów, przynależność do Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów i sfałszowanie danych w amerykańskim wniosku wizowym. Adwokaci usiłowali dowieść, że organizacja stawiała opór i Niemcom, i Sowietom, a Kozij musiał się ukrywać, przebierając się nawet w damskie sukienki.
Prowadzenie procesu utrudniało to, iż wszyscy świadkowie zbrodni przebywali za żelazną kurtyną i nie było szans na to, by stawili się przed amerykańskimi sędziami. Prawnicy z Departamentu Sprawiedliwości polecieli zatem do Warszawy i Łyśca. Nagrali na kasety wideo wstrząsające zeznania świadków, którzy ze łzami w oczach wspominali bezwzględnego policjanta. Wszyscy bez wahania wybierali jedną z przedstawionych im fotografii podejrzanych osób. Zeznania dowodziły, że Kozij jest mordercą. I taki był wyrok, który 29 marca 1982 r. wygłosił sędzia James C. Paine, odbierając zbrodniarzowi amerykańskie obywatelstwo. Dla syna Kozija prawda o przeszłości ojca była zbyt trudna do zaakceptowania. Jerry popełnił samobójstwo.
Wina bez kary
Deportacja okazała się niemożliwa. Ukrainy nie było na mapach, Łysiec nie leżał już w granicach Polski, lecz ZSRR. Amerykanie usiłowali nakłonić Niemców i Izraelczyków do osądzenia zbrodniarza. Bezskutecznie.
Pozytywna odpowiedź przyszła z Moskwy. W 1985 r. Sowieci wystąpili o ekstradycję Kozija. Za późno. W tym czasie wiódł on wygodne życie w luksusowej posiadłości w Kostaryce. Cel ucieczki został starannie wybrany - ten niewielki kraj w Ameryce Środkowej nie podpisał umowy ekstradycyjnej z ZSRR, a jednocześnie chętnie witał u siebie zamożnych emerytów z północy, nie wymagając od nich nawet okazania paszportu na granicy. Pierwsza do San José przyleciała żona Kozija - Jarosława - i szybko otrzymała status rentista, quasi-obywatelstwo. Wkrótce dołączył do niej mąż, który mimo braku paszportu i jakiegokolwiek obywatelstwa w kostarykańskim konsulacie w Miami za 30 dolarów kupił wizę do tego kraju. Kartę stałego pobytu, jako mąż rentisty, otrzymał automatycznie.
Widmo ekstradycji zniknęło. Władze w San José nie były zachwycone obecnością w kraju zbrodniarza, ale większa była ich niechęć do komunistów i brak wiary w zapewnienia Moskwy, iż Kozij nie zostanie skazany na śmierć, karę nie stosowaną w Kostaryce. Zanim jednak kostarykański sąd odrzucił radziecki wniosek o ekstradycję, władze postanowiły, że Kozij trafi na dwa miesiące do aresztu. Mężczyzna powitał policjantów przez ogrodzenie i - przykładając pistolet do skroni - oświadczył, że woli umrzeć na wolnej kostarykańskiej ziemi, niż trafić w ręce komunistów. Zdumieni i bezradni policjanci wrócili, nie wykonawszy zadania, a Kozij pozwolił się aresztować, dopiero gdy władze zapewniły go, że nie zostanie deportowany.
Polski wymiar sprawiedliwości
Według kostarykańskich dziennikarzy, ekstradycję Kozija blokował Oscar Arias Sánchez, ówczesny prezydent Kostaryki, laureat Pokojowej Nagrody Nobla, na którego naciskał arcybiskup San José Román Arrieta. Jednocześnie na wydalenie zbrodniarza z kraju nalegała miejscowa społeczność żydowska, w zdecydowanej większości pochodząca z Polski. W dużej mierze w efekcie jej starań przed trzema laty sąd nakazał wydalić Kozija z Kostaryki. Wyroku nie wykonano.
ZSRR, jedyny kraj zainteresowany wcześniej postawieniem zbrodniarza przed sądem, przestał istnieć. Kostaryka nie była w stanie pozbyć się Kozija. On sam zniknął. Jego hacjenda została sprzedana. - Przeprowadzili się do miasta - mówi dawny ogrodnik Kozijów. Pod wskazanym nowym adresem też nie ma po nich śladu. Skromny domek nie przypomina poprzedniej posiadłości. Sąsiedzi mówią, że od miesięcy nie widzieli właścicieli. Tylko rachunki przychodzą wciąż na nazwisko Jarosławy Kozij. Ukrainiec przez pewien czas pod fałszywym nazwiskiem przebywał w szpitalu. Jego adwokaci zaskarżyli decyzję o wydaleniu. Sprawa ciągnie się do dziś, a Kozij nie stawia się na rozprawy. Kilkakrotnie spodziewano się też przybycia do sądu arcybiskupa Arriety, który miał świadczyć na rzecz Kozija, ale i on nie przyjechał. Pojawiają się jedynie uzbrojeni funkcjonariusze służb imigracyjnych z zamiarem aresztowania Ukraińca, ale odchodzą z niczym.
Polskie starania o ekstradycję Kozija zostały w Kostaryce przyjęte z entuzjazmem. - Ogromnie się cieszę, zwłaszcza że moja rodzina pochodzi z okręgu stanisławowskiego, gdzie mordował Kozij - mówi Gustavo Prifer, przewodniczący kostarykańskiej społeczności żydowskiej. Z ulgą odetchnęły też władze kraju, dla których odesłanie Kozija do Polski będzie rozwiązaniem patowej do niedawna sytuacji. Okazuje się teraz, że policja zna miejsce pobytu Ukraińca. - Namierzyliśmy go, czekaliśmy tylko na wniosek z Polski, żeby się go pozbyć z Kostaryki, uważamy go za persona non grata - zapewnia Rogelio Ramos, minister bezpieczeństwa publicznego. Z całą pewnością jednak adwokaci Kozija, wykorzystując stan jego zdrowia i zaawansowany wiek, będą próbowali zablokować ekstradycję.
Kozijowi nie uda się uciec Ryszard Schnepf ambasador Polski w Kostaryce Władze Kostaryki z całą powagą podeszły do polskiego wniosku o tymczasowe aresztowanie i ekstradycję Bohdana Kozija. Podczas wręczania wniosku minister spraw zagranicznych Roberto Tovar stwierdził, że również dla Kostaryki będzie lepiej, jeżeli Kozij opuści terytorium tego państwa, które wykazało już nadmiar gościnności. Minister przyspieszył bieg sprawy, przekazując naszą dokumentację od razu w ręce sądu. Zaledwie pięć dni później, 26 listopada, sąd, celem zapewnienia prawidłowego przebiegu procesu ekstradycyjnego, nakazał tymczasowe aresztowanie oskarżonego. Teraz trzeba czekać na dalszy bieg wypadków, czyli zatrzymanie Kozija. Wiemy, że ma on dwóch adwokatów. Mogą oni zabiegać o oddalenie sprawy ze względu na wiek i problemy zdrowotne ich klienta i zapewne będą starali się to uczynić. O jego dalszych losach zadecyduje tutejszy sąd. Kozijowi - jak zapewniają miejscowe władze - nie uda się uciec. Minister spraw wewnętrznych zapewnił mnie, że jego służby cały czas obserwują miejsce pobytu Bohdana Kozija. Myślę, że ekstradycja się powiedzie i Kozij stanie przed polskim sądem. W 1987 r. jego ekstradycja do ZSRR została zablokowana, gdyż ówczesny rząd obawiał się, że władze sowieckie skażą Ukraińca na śmierć. Na odrzucenie tamtego wniosku naciskał też wpływowy wówczas arcybiskup San José Román Arrieta. Dziś takich okoliczności nie ma. Polska i Kostaryka przestrzegają praw człowieka. Jedynym pretekstem do wstrzymania ekstradycji może być stan zdrowia oskarżonego. Chcę podkreślić, że wniosek ekstradycyjny i dokumentacja dowodowa zostały profesjonalnie przygotowane przez prokurator Ewę Koj z IPN i władze Kostaryki nie będą miały do nich zastrzeżeń formalnych. Sprawnie zareagowało również polskie MSZ. Nasze działania spotkały się też z pozytywnym przyjęciem w USA, skąd przed 20 laty uciekł Kozij. Powszechnie uważa się, że nasza postawa jest niezwykle godna i zasługuje na najwyższy szacunek. Informacje o złożeniu wniosku zamieściły niemal wszystkie agencje prasowe. Notował Grzegorz Sadowski |
Więcej możesz przeczytać w 49/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.