Orgia tytularna to dziwadło, czysty kabotynizm lub wysokiej próby idiotyzm, ale tak nakazuje zwyczaj Ludzie, podobnie jak książki i artykuły w prasie, lubią mieć ładne tytuły. Tytuły zawsze odgrywały w Polsce znaczącą rolę. O kimś ważnym mówiono, że to człowiek utytułowany, a o kimś nie istotnym, że to osoba bez tytułu. Do dziś nie sama postać, lecz tytuł ją otulający budzi respekt. Bywało w historii, że tytuły nosili osobnicy niepiśmienni - na przykład Albin Siwak, którego z brygadzisty zrobiono członkiem politbiura.
W gazetach dobre tytuły wymyślają specjalni tytularze. Są pisma, które płacą premie za atrakcyjne tytuły. Wszyscy wiedzą, że jak masz dobry tytuł, to reszta już może być do dupy. Ta zasada sprawdza się nie tylko w prasie, ale także w administracji państwowej. Jak ktoś ma tytuł dyrektora departamentu (co brzmi bardzo ładnie), tak naprawdę może być już kompletnym kretynem - aż do finału na cmentarzu. Bezwład administracyjny niósł go będzie przez lata jako "pana dyrektora departamentu", którym już dawno może nie być. To w komedii Stanisława Barei żona aparatczyka mówi z dumą kwoki: "Mój mąż jest z zawodu dyrektorem". Oczywiście, dyrektorem obojętnie czego, bo w PRL jak raz zostawałeś dyrektorem, to byłeś nim do emerytury, tyle że na przykład z hutnictwa przerzucali cię do kultury albo odwrotnie.
Nad Wisłą raz nadane tytuły dzierży się niczym geny po przodkach. Do Lecha Wałęsy wszyscy do dziś mówią per "panie prezydencie", a do Jana Olszewskiego per "panie premierze", mimo że od lat nie pełnią już tych funkcji. Podobnie jest z Andrzejem Lepperem, którego lizusy z własnej partii stale tytułują "panem marszałkiem". Tego rodzaju orgia tytularna to dziwadło, ale tak nakazuje zwyczaj i szacunek dla danej osoby. Jeżeli więc śledczy Antoni Macierewicz w trakcie przesłuchań komisji ds. wyjaśnienia afery Orlenu, zadając pytania Leszkowi Millerowi, mówi per "panie pośle", to jest to czytelna deprecjacja i chęć dokuczenia przesłuchiwanemu. Z formalnego punktu widzenia wszystko jest cacy. Aktualnie Leszek Miller jest tylko posłem, a premierostwo to niedawne koszmarne wspomnienia. Dla wszystkich wychowanych na tytułomanii jest to jednak czytelna dzida, którą Antoni "Król Teczek" Macierewicz wbija w drobne ciałko Millera.
Obok tytułów miłych są też tytuły, o których ich posiadacze chcieliby jak najszybciej zapomnieć. Przemysław Orcholski, dyspozycyjny dziennikarz telewizyjny, otrzymał swego czasu od stowarzyszenia żurnalistów tytuł Hieny Roku. Niestety, nie chwali się tym mianem, a nawet stara się je ukrywać. Jeżeli jakaś dziewczyna w wieku osiemnastu lat została wybrana Miss Mokrego Podkoszulka czy Miss Tańców w Kisielu, to kilkanaście lat później, będąc dyrektorką przedszkola, raczej nie będzie się tymi tytułami popisywać przed rodzicami dzieci. Także znani politycy, którym opinia publiczna przyznaje w mediach często takie tytuły jak Patałach Miesiąca, Ciapa Roku czy Łajza Tygodnia, nie zawsze wpisują te zaszczytne honory do swoich CV.
Tytułomania ogarnia swym zasięgiem nie tylko klasę polityczną i ludzi mediów. Kadra naukowa i środowiska medyczne są szczególnie przeczulone na tym punkcie. Zwyczaj podawania wszystkich tytułów przy nazwisku to czysty kabotynizm, ale gdy tylko zapomnimy podać, że pan profesor jest także habilitowany, odczytane to będzie jako wielki nietakt. Jeżeli utytułowanego lekarza, który jest jednocześnie doktorem, docentem i specjalistą w dziedzinie chorób tropikalnych, nazwiemy po prostu lekarzem, to się obrazi. Jesteśmy jedynym krajem na świecie, gdzie tytuł magistra uważa się za stopień naukowy. Bycie magistrem do dziś robi wielkie wrażenie na każdym maluczkim z prowincji, toteż tytuł ten wielu wypisuje sobie na wizytówce czy tabliczce na drzwiach. Widziałem nawet napis "magister" na grobie, co zahacza o wysokiej próby idiotyzm.
Do niedawna zaszczytne tytuły baronów dzierżyli szefowie regionów w SLD. Krzysztof Martens, baron SLD z Podkarpacia, dał się nawet sfotografować w stroju prawdziwego barona. Teraz po serii aresztowań i wpadek ludzie sojuszu apelują do mediów, aby nie używać już tego określenia. Regionalnym liderom SLD rzeczywiście daleko do prawdziwych baronów. Może bliżej im do tytułów, które nosił Don Corleone z Palermo czy Al Capone z Chicago? Lepiej chyba zostać przy naszych tradycjach gangsterskich i nadać działaczom partii swojsko brzmiące i zrozumiałe dla ich elektoratu tytuły ksywki. Oto kilka luźnych propozycji: Józef Oleksy (Cielęcina), Leszek Miller (Knypek), Aleksandra Jakubowska (Big Cyc), Krzysztof Janik (Zapchany Nos), Marek Dyduch (Śpioch), Lech Nikolski (Długi Lechu), Maria Szyszkowska (Baba Jaga), Ryszard Kalisz (Hipopotam), Jerzy Dziewulski (Pistolet), Aleksander Kwaśniewski (Baleron).
Nad Wisłą raz nadane tytuły dzierży się niczym geny po przodkach. Do Lecha Wałęsy wszyscy do dziś mówią per "panie prezydencie", a do Jana Olszewskiego per "panie premierze", mimo że od lat nie pełnią już tych funkcji. Podobnie jest z Andrzejem Lepperem, którego lizusy z własnej partii stale tytułują "panem marszałkiem". Tego rodzaju orgia tytularna to dziwadło, ale tak nakazuje zwyczaj i szacunek dla danej osoby. Jeżeli więc śledczy Antoni Macierewicz w trakcie przesłuchań komisji ds. wyjaśnienia afery Orlenu, zadając pytania Leszkowi Millerowi, mówi per "panie pośle", to jest to czytelna deprecjacja i chęć dokuczenia przesłuchiwanemu. Z formalnego punktu widzenia wszystko jest cacy. Aktualnie Leszek Miller jest tylko posłem, a premierostwo to niedawne koszmarne wspomnienia. Dla wszystkich wychowanych na tytułomanii jest to jednak czytelna dzida, którą Antoni "Król Teczek" Macierewicz wbija w drobne ciałko Millera.
Obok tytułów miłych są też tytuły, o których ich posiadacze chcieliby jak najszybciej zapomnieć. Przemysław Orcholski, dyspozycyjny dziennikarz telewizyjny, otrzymał swego czasu od stowarzyszenia żurnalistów tytuł Hieny Roku. Niestety, nie chwali się tym mianem, a nawet stara się je ukrywać. Jeżeli jakaś dziewczyna w wieku osiemnastu lat została wybrana Miss Mokrego Podkoszulka czy Miss Tańców w Kisielu, to kilkanaście lat później, będąc dyrektorką przedszkola, raczej nie będzie się tymi tytułami popisywać przed rodzicami dzieci. Także znani politycy, którym opinia publiczna przyznaje w mediach często takie tytuły jak Patałach Miesiąca, Ciapa Roku czy Łajza Tygodnia, nie zawsze wpisują te zaszczytne honory do swoich CV.
Tytułomania ogarnia swym zasięgiem nie tylko klasę polityczną i ludzi mediów. Kadra naukowa i środowiska medyczne są szczególnie przeczulone na tym punkcie. Zwyczaj podawania wszystkich tytułów przy nazwisku to czysty kabotynizm, ale gdy tylko zapomnimy podać, że pan profesor jest także habilitowany, odczytane to będzie jako wielki nietakt. Jeżeli utytułowanego lekarza, który jest jednocześnie doktorem, docentem i specjalistą w dziedzinie chorób tropikalnych, nazwiemy po prostu lekarzem, to się obrazi. Jesteśmy jedynym krajem na świecie, gdzie tytuł magistra uważa się za stopień naukowy. Bycie magistrem do dziś robi wielkie wrażenie na każdym maluczkim z prowincji, toteż tytuł ten wielu wypisuje sobie na wizytówce czy tabliczce na drzwiach. Widziałem nawet napis "magister" na grobie, co zahacza o wysokiej próby idiotyzm.
Do niedawna zaszczytne tytuły baronów dzierżyli szefowie regionów w SLD. Krzysztof Martens, baron SLD z Podkarpacia, dał się nawet sfotografować w stroju prawdziwego barona. Teraz po serii aresztowań i wpadek ludzie sojuszu apelują do mediów, aby nie używać już tego określenia. Regionalnym liderom SLD rzeczywiście daleko do prawdziwych baronów. Może bliżej im do tytułów, które nosił Don Corleone z Palermo czy Al Capone z Chicago? Lepiej chyba zostać przy naszych tradycjach gangsterskich i nadać działaczom partii swojsko brzmiące i zrozumiałe dla ich elektoratu tytuły ksywki. Oto kilka luźnych propozycji: Józef Oleksy (Cielęcina), Leszek Miller (Knypek), Aleksandra Jakubowska (Big Cyc), Krzysztof Janik (Zapchany Nos), Marek Dyduch (Śpioch), Lech Nikolski (Długi Lechu), Maria Szyszkowska (Baba Jaga), Ryszard Kalisz (Hipopotam), Jerzy Dziewulski (Pistolet), Aleksander Kwaśniewski (Baleron).
Więcej możesz przeczytać w 51/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.