Japonia ogłosiła zamiar powrotu do klubu światowych mocarstw Gramy w ten sam baseball, jemy te same potrawy, słuchamy tej samej muzyki, ubieramy się według tej samej mody" - zachwycał się niedawno Howard Baker, amerykański ambasador w Tokio, z okazji 150-lecia nawiązania oficjalnych stosunków między Waszyngtonem i Tokio. Po oficjalnym przedłużeniu obecności wojsk japońskich w Iraku 9 grudnia może dodać - mamy tych samych wrogów. Kraj Wschodzącego Słońca był kiedyś siłą zmuszany do otwarcia portów i zawierania układów ze światem zewnętrznym (w wyniku wizyty floty komandora Matthew Perry'ego w Zatoce Tokijskiej w 1853 r.) czy do porzucenia militarystycznych ciągot i przyjęcia demokratycznej konstytucji (po kapitulacji w 1945 r.). "Japonia staje się niezawodnym sojusznikiem, który przekracza oczekiwania USA" - pisał komentator liberalnego dziennika "Asahi Shimbun". Uwaga odnosiła się do przełomowej dla japońskiej strategii i praktyki politycznej ostatniego półwiecza decyzji rządu dotyczącej wysłania kontyngentu wojskowego do Iraku.
Misja niebojowa
550 japońskich żołnierzy, którzy rozlokowali się w pobliżu miasteczka As-Samawa, 300 km na południe od Bagdadu, wygląda jak normalna armia. Misja z nazwy jest jednak niebojowa i humanitarna. Jej celem jest zapewnienie dostaw wody, usług medycznych, odbudowa szkół, szpitali, dróg i innych elementów zniszczonej irackiej infrastruktury. To jednak pierwszy od zakończenia II wojny światowej japoński kontyngent wojskowy skierowany na tereny objęte działaniami bojowymi.
Japońska baza pod As-Samawą, najeżona elektroniką i dysponująca wszelkimi udogodnieniami - od baru karaoke po instalacje audiowizualne, salony internetowe i łączność satelitarną do codziennego kontaktu z rodzinami - przypomina luksusową superfortecę. Japońscy wojskowi, których większość ma zakaz wychodzenia poza teren bazy, starają się dowieść, że pozostając prawie przez 60 lat z dala od światowych wojen i konfliktów, zostali ukształtowani nieco inaczej niż ich koledzy z innych armii. Przede wszystkim bardziej niż na szczęk oręża stawiają na szelest pieniędzy. Japonia obiecała już najwyższą, po USA, pomoc finansową w odbudowie Iraku - 5 mld USD w najbliższych trzech latach. W tym roku wydano około 1,5 mld USD, z czego m.in. około 250 mln USD na budowę 13 irackich szpitali (jednego w As-Samawie), a ponad 30 mln USD na zakup 620 samochodów dla policji w całym Iraku (20 dla As-Samawy).
Tokio nie kryło nadziei, że dzięki szczodrości japoński kontyngent z potencjalnego obiektu ataków terrorystycznych stanie się dla Irakijczyków czymś w rodzaju kury znoszącej złote jaja, której trzeba i warto zapewnić ochronę. Nie podważyły tego nawet tragiczne incydenty w innych częściach Iraku - śmierć dwóch japońskich dyplomatów i dwóch dziennikarzy czy porwanie, na szczęście z pomyślnym finałem, trójki zakładników. Większych kłopotów przysparza co innego. Oczekiwania miejscowej ludności, która chce nie tylko regularnych dostaw wody do picia i elektryczności, ale także więcej pracy i więcej bezpieczeństwa, są tak wielkie, że Tokio niepokoi się, czy aby zdoła temu sprostać kilkusetosobowy kontyngent. Na razie strategia, według której "jen jest skuteczniejszy od miecza", zdaje się przynosić rezultaty.
Przekraczanie Rubikonu
Japonia wydała już w tym regionie 12 mld dolarów w czasie wojny w Zatoce Perskiej w 1991 r. (bez konkretnego zaangażowania politycznego, nie mówiąc o militarnym). Pieniądze rozmyły się w wojennym zamęcie, a do drugiej potęgi gospodarczej świata przywarła mało honorowa etykietka kraju "uprawiającego dyplomację książeczki czekowej". Same pieniądze nie dają szacunku - powiedział rok temu premier Koizumi, forsując w parlamencie pakiet ustaw, które pozwoliły wysłać japoński kontyngent na linię frontu. Innymi słowy, jeśli Japonia chce odgrywać w świecie rolę na miarę swoich możliwości i ambicji, musi wziąć na siebie stosowną część międzynarodowej odpowiedzialności, także w sytuacjach konfliktowych.
Japońskie zaangażowanie w Iraku nie byłoby jednak możliwe bez postępującego procesu rewizji powojennej strategii bezpieczeństwa narodowego, który w ostatnich trzech latach rządów Koizumiego wyraźnie przyspieszył. Art. 9 demokratycznej konstytucji, przyjętej w 1947 r. pod amerykańskie dyktando, zakazuje japońskim siłom zbrojnym udziału w wojnie i rozstrzygania konfliktów poza terytorium kraju. Nie pozwala też na utrzymywanie regularnej armii. Zamiast niej istnieją tzw. Siły Samoobrony. Formalnie wciąż obowiązuje w Tokio doktryna Yoshidy z 1946 r., zgodnie z którą Japonia koncentruje się na rozwoju gospodarczym, w kwestiach bezpieczeństwa i polityce międzynarodowej zdając się na USA. Rzeczywistość od dawna jednak przeczy tak sformułowanej wizji japońskiej polityki. Dlatego Koizumi otwarcie mówi, że Siły Samoobrony powinny się stać normalną armią, a Japonia "normalnym krajem". Jego zdaniem, wymaga to rewizji do końca 2005 r. japońskiej konstytucji i zmiany artykułu o wyrzeczeniu się udziału we wszelkiej wojnie.
Upieranie się przy "pokojowym" i czysto defensywnym charakterze japońskiego oręża może się wydać dziwne, zważywszy na to, że Siły Samoobrony liczą 145 tys. żołnierzy (plus 15 tys. rezerwistów), czyli o 30 proc. więcej niż na przykład armia brytyjska. Siły powietrzne dysponują najnowszą generacją myśliwców, ustępując liczebnością tylko lotnictwu USA. Marynarka, druga co wielkości w świecie, ma ponad 50 zaawansowanych niszczycieli, więcej niż amerykańska VII Flota na Pacyfiku. Japonia przeznacza wprawdzie na obronę zaledwie 1 proc. PKB, co jednak, biorąc pod uwagę wysokość dochodu narodowego, daje roczny budżet wojskowy w wysokości 50 mld USD (wyższy niż w Chinach, Wielkiej Brytanii czy Francji). Koizumi, zestawiając te realia z regionalnymi zagrożeniami, zwłaszcza ze strony sięgającej po nuklearną technologię Korei Północnej, pragnie poszerzyć interpretację prawa do samoobrony o możliwość udziału japońskich sił zbrojnych w akcji pomocy dla wojsk USA poza terytorium kraju, jeśli atak na Amerykanów zagraża bezpieczeństwu narodowemu Japonii.
Między Waszyngtonem a Pekinem
Liczba zwolenników usunięcia art. 9 z konstytucji rośnie, zwłaszcza wśród młodszej generacji. Według Ryoji Yamauchiego, znanego komentatora politycznego, Japonia być może wróci z Iraku bardziej militarystycznie nastrojona, ale Japończycy staną się w tym czasie mniej proamerykańscy. Jego zdaniem, Koizumi zręcznie zagrał na nastrojach patriotycznych i neokonserwatywnych w kraju, przedstawiając wysłanie wojsk do Iraku jako kwestię narodowej dumy.
W październiku grupa doradców premiera przedstawiła raport, kończący się wnioskiem, że Japonia "wreszcie powinna się stać normalnym państwem". Raport oznacza "drastyczne odejście" od polityki poprzednich rządów japońskich, otwarcie podnosząc kwestie, które przez kilkadziesiąt powojennych dziesięcioleci stanowiły w kraju tabu - uważa profesor Tetsuo Maeda, politolog z Tokyo International University.
Zdaniem autorów raportu, obecny japoński system nie przystaje do sytuacji w regionie i na świecie. Doradcy premiera postulują, że siły japońskie powinny stać się zdolne do "ataków prewencyjnych" na obce bazy rakietowe. Wzywają do stosownej odpowiedzi Japonii na nowe zagrożenia, takie jak użycie broni nuklearnej, biologicznej czy chemicznej przez terrorystów, oraz rozważenia aktywniejszej roli japońskich żołnierzy w misjach pokojowych za granicą (z możliwością użycia broni włącznie). Za konieczną uważają wreszcie liberalizację uchwalonego przed dziesięciu laty zakazu eksportu broni do Stanów Zjednoczonych i innych państw. Złagodzenie takich restrykcji, według doradców szefa rządu, jest niezbędne do umocnienia sojuszu wojskowego USA - Japonia.
Sojusz Waszyngton - Tokio jest dziś chyba najściślejszy od podpisania traktatu o bezpieczeństwie w 1951 r., a zgodność interesów największa od zakończenia wojny, ale w międzynarodowej polityce Japonii zaznaczają się zmiany. W ostatnich latach eksport decydował o połowie wzrostu japońskiego PKB. Jeszcze dwa lata temu Japonia eksportowała do USA dwa razy więcej niż do ChRL z Hongkongiem i Tajwanem. W ubiegłym roku eksport do tego obszaru pierwszy raz przekroczył wartość eksportu do Ameryki. - Coraz więcej Japończyków uważa - twierdzi Yoshihiro Sakai, dyrektor firmy Nomura Securities - że przyszłość kraju zależy od właściwego ułożenia stosunków zarówno z Chinami, jak i z USA.
550 japońskich żołnierzy, którzy rozlokowali się w pobliżu miasteczka As-Samawa, 300 km na południe od Bagdadu, wygląda jak normalna armia. Misja z nazwy jest jednak niebojowa i humanitarna. Jej celem jest zapewnienie dostaw wody, usług medycznych, odbudowa szkół, szpitali, dróg i innych elementów zniszczonej irackiej infrastruktury. To jednak pierwszy od zakończenia II wojny światowej japoński kontyngent wojskowy skierowany na tereny objęte działaniami bojowymi.
Japońska baza pod As-Samawą, najeżona elektroniką i dysponująca wszelkimi udogodnieniami - od baru karaoke po instalacje audiowizualne, salony internetowe i łączność satelitarną do codziennego kontaktu z rodzinami - przypomina luksusową superfortecę. Japońscy wojskowi, których większość ma zakaz wychodzenia poza teren bazy, starają się dowieść, że pozostając prawie przez 60 lat z dala od światowych wojen i konfliktów, zostali ukształtowani nieco inaczej niż ich koledzy z innych armii. Przede wszystkim bardziej niż na szczęk oręża stawiają na szelest pieniędzy. Japonia obiecała już najwyższą, po USA, pomoc finansową w odbudowie Iraku - 5 mld USD w najbliższych trzech latach. W tym roku wydano około 1,5 mld USD, z czego m.in. około 250 mln USD na budowę 13 irackich szpitali (jednego w As-Samawie), a ponad 30 mln USD na zakup 620 samochodów dla policji w całym Iraku (20 dla As-Samawy).
Tokio nie kryło nadziei, że dzięki szczodrości japoński kontyngent z potencjalnego obiektu ataków terrorystycznych stanie się dla Irakijczyków czymś w rodzaju kury znoszącej złote jaja, której trzeba i warto zapewnić ochronę. Nie podważyły tego nawet tragiczne incydenty w innych częściach Iraku - śmierć dwóch japońskich dyplomatów i dwóch dziennikarzy czy porwanie, na szczęście z pomyślnym finałem, trójki zakładników. Większych kłopotów przysparza co innego. Oczekiwania miejscowej ludności, która chce nie tylko regularnych dostaw wody do picia i elektryczności, ale także więcej pracy i więcej bezpieczeństwa, są tak wielkie, że Tokio niepokoi się, czy aby zdoła temu sprostać kilkusetosobowy kontyngent. Na razie strategia, według której "jen jest skuteczniejszy od miecza", zdaje się przynosić rezultaty.
Przekraczanie Rubikonu
Japonia wydała już w tym regionie 12 mld dolarów w czasie wojny w Zatoce Perskiej w 1991 r. (bez konkretnego zaangażowania politycznego, nie mówiąc o militarnym). Pieniądze rozmyły się w wojennym zamęcie, a do drugiej potęgi gospodarczej świata przywarła mało honorowa etykietka kraju "uprawiającego dyplomację książeczki czekowej". Same pieniądze nie dają szacunku - powiedział rok temu premier Koizumi, forsując w parlamencie pakiet ustaw, które pozwoliły wysłać japoński kontyngent na linię frontu. Innymi słowy, jeśli Japonia chce odgrywać w świecie rolę na miarę swoich możliwości i ambicji, musi wziąć na siebie stosowną część międzynarodowej odpowiedzialności, także w sytuacjach konfliktowych.
Japońskie zaangażowanie w Iraku nie byłoby jednak możliwe bez postępującego procesu rewizji powojennej strategii bezpieczeństwa narodowego, który w ostatnich trzech latach rządów Koizumiego wyraźnie przyspieszył. Art. 9 demokratycznej konstytucji, przyjętej w 1947 r. pod amerykańskie dyktando, zakazuje japońskim siłom zbrojnym udziału w wojnie i rozstrzygania konfliktów poza terytorium kraju. Nie pozwala też na utrzymywanie regularnej armii. Zamiast niej istnieją tzw. Siły Samoobrony. Formalnie wciąż obowiązuje w Tokio doktryna Yoshidy z 1946 r., zgodnie z którą Japonia koncentruje się na rozwoju gospodarczym, w kwestiach bezpieczeństwa i polityce międzynarodowej zdając się na USA. Rzeczywistość od dawna jednak przeczy tak sformułowanej wizji japońskiej polityki. Dlatego Koizumi otwarcie mówi, że Siły Samoobrony powinny się stać normalną armią, a Japonia "normalnym krajem". Jego zdaniem, wymaga to rewizji do końca 2005 r. japońskiej konstytucji i zmiany artykułu o wyrzeczeniu się udziału we wszelkiej wojnie.
Upieranie się przy "pokojowym" i czysto defensywnym charakterze japońskiego oręża może się wydać dziwne, zważywszy na to, że Siły Samoobrony liczą 145 tys. żołnierzy (plus 15 tys. rezerwistów), czyli o 30 proc. więcej niż na przykład armia brytyjska. Siły powietrzne dysponują najnowszą generacją myśliwców, ustępując liczebnością tylko lotnictwu USA. Marynarka, druga co wielkości w świecie, ma ponad 50 zaawansowanych niszczycieli, więcej niż amerykańska VII Flota na Pacyfiku. Japonia przeznacza wprawdzie na obronę zaledwie 1 proc. PKB, co jednak, biorąc pod uwagę wysokość dochodu narodowego, daje roczny budżet wojskowy w wysokości 50 mld USD (wyższy niż w Chinach, Wielkiej Brytanii czy Francji). Koizumi, zestawiając te realia z regionalnymi zagrożeniami, zwłaszcza ze strony sięgającej po nuklearną technologię Korei Północnej, pragnie poszerzyć interpretację prawa do samoobrony o możliwość udziału japońskich sił zbrojnych w akcji pomocy dla wojsk USA poza terytorium kraju, jeśli atak na Amerykanów zagraża bezpieczeństwu narodowemu Japonii.
Między Waszyngtonem a Pekinem
Liczba zwolenników usunięcia art. 9 z konstytucji rośnie, zwłaszcza wśród młodszej generacji. Według Ryoji Yamauchiego, znanego komentatora politycznego, Japonia być może wróci z Iraku bardziej militarystycznie nastrojona, ale Japończycy staną się w tym czasie mniej proamerykańscy. Jego zdaniem, Koizumi zręcznie zagrał na nastrojach patriotycznych i neokonserwatywnych w kraju, przedstawiając wysłanie wojsk do Iraku jako kwestię narodowej dumy.
W październiku grupa doradców premiera przedstawiła raport, kończący się wnioskiem, że Japonia "wreszcie powinna się stać normalnym państwem". Raport oznacza "drastyczne odejście" od polityki poprzednich rządów japońskich, otwarcie podnosząc kwestie, które przez kilkadziesiąt powojennych dziesięcioleci stanowiły w kraju tabu - uważa profesor Tetsuo Maeda, politolog z Tokyo International University.
Zdaniem autorów raportu, obecny japoński system nie przystaje do sytuacji w regionie i na świecie. Doradcy premiera postulują, że siły japońskie powinny stać się zdolne do "ataków prewencyjnych" na obce bazy rakietowe. Wzywają do stosownej odpowiedzi Japonii na nowe zagrożenia, takie jak użycie broni nuklearnej, biologicznej czy chemicznej przez terrorystów, oraz rozważenia aktywniejszej roli japońskich żołnierzy w misjach pokojowych za granicą (z możliwością użycia broni włącznie). Za konieczną uważają wreszcie liberalizację uchwalonego przed dziesięciu laty zakazu eksportu broni do Stanów Zjednoczonych i innych państw. Złagodzenie takich restrykcji, według doradców szefa rządu, jest niezbędne do umocnienia sojuszu wojskowego USA - Japonia.
Sojusz Waszyngton - Tokio jest dziś chyba najściślejszy od podpisania traktatu o bezpieczeństwie w 1951 r., a zgodność interesów największa od zakończenia wojny, ale w międzynarodowej polityce Japonii zaznaczają się zmiany. W ostatnich latach eksport decydował o połowie wzrostu japońskiego PKB. Jeszcze dwa lata temu Japonia eksportowała do USA dwa razy więcej niż do ChRL z Hongkongiem i Tajwanem. W ubiegłym roku eksport do tego obszaru pierwszy raz przekroczył wartość eksportu do Ameryki. - Coraz więcej Japończyków uważa - twierdzi Yoshihiro Sakai, dyrektor firmy Nomura Securities - że przyszłość kraju zależy od właściwego ułożenia stosunków zarówno z Chinami, jak i z USA.
Więcej możesz przeczytać w 51/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.