Od połowy lat siedemdziesiątych sprzedano na świecie prawie 30 milionów kobiet Redaktor naczelna jednego z miesięczników dla ludzi sukcesu wygłosiła niedawno, na całkowitym luzie, bez najmniejszego skrępowania i publicznie, pogląd, że "wszyscy dziennikarze to prostytutki". Późna pora, a może rozrywkowy charakter programu, w którym padło to zdanie, sprawiły, że ta, cokolwiek by powiedzieć, szokująca wypowiedź przeszła bez echa. Nikt się nie zdziwił, nie oburzył, nie zaprotestował. Należy mieć nadzieję, że stało się tak tylko dlatego, że wypowiedź ta była z gatunku tych, których się nie komentuje. Pozostaje więc liczyć na samą redaktor naczelną, która, gdy znowu będzie w dobrej intelektualnie formie, wypowie się jeszcze na ten temat, a - konkretniej - coś jeszcze dopowie. Na przykład, że cel uświęca środki?
Rosyjska rewolucjonistka Aleksandra Kołłontaj, której postać przybliża m.in. Teresa L. Ebert ze State University of New York, uchodziła za zwolenniczkę teorii seksualności, którą propagowała pod hasłem "teorii szklanki wody". Przez swoje otoczenie była postrzegana jako ortodoksyjna obrończyni swobody seksualnej i wolnej miłości. Nazywano ją twórczynią czerwonej teorii seksualności. Twardo trzymała się poglądu, że seks powinien być równo dostępny i zaspokajany tak jak pragnienie zaspokajane szklanką wody. Czyżby inna, tym razem antyburżuazyjna odmiana prostytuowania się? Ależ skąd. Według Kołłontaj, socjalistyczne podejście do seksu oznaczało, że każda kobieta ma prawo do wolności i do uwolnienia się od lęku, że któregoś dnia ona i jej dziecko znajdą się w potrzebie i bez środków utrzymania. "Handlowanie kobiecym ciałem nie jest niczym zaskakującym, jeżeli zdasz sobie sprawę, że cały burżuazyjny styl życia oparty jest na kupowaniu i sprzedawaniu". Kolejne usprawiedliwienie prostytuowania się czy raczej skrzecząca proza życia? Zwłaszcza że przecież nadeszły nowe czasy, a ekonomiczna zależność kobiet od mężczyzn ulega osłabieniu, w miarę jak coraz więcej z nich, właśnie poprzez pracę, uniezależnia się finansowo. Nic z tego. Amerykańska seksuolog Shere Hite w swoim słynnym raporcie wali prosto z mostu: emancypacja czy też nie, to i tak "małżeństwo jest usankcjonowaną aktem prawnym formą świadczenia usług seksualnych. Prostytucja jest uczciwsza". Hite wpisuje się mimo woli w coraz popularniejszy, ale i niebezpieczny nurt usprawiedliwiania najstarszego zawód świata. Camilia Paglia, jedna z najpotężniejszych intelektualnie feministek, nie ma wątpliwości, że kobiety nie mają innego wyjścia niż ostateczne przyznanie się do swojej sprzedajności. W relacjach między kobietą a mężczyzną zawsze jest coś za coś. Powstają już prace doktorskie mające udowodnić, że prostytucja to tak naprawdę najlepsza i najskuteczniejsza terapia na biedne męskie serca. Jedna z luksusowych niemieckich prostytutek, która zarabia około 20 tys. euro miesięcznie, myśli nawet o zrobieniu magisterium z tematu: jak zawód klienta wpływa na to, jakim jest kochankiem. Okazuje się, że bankierzy są strachliwi, politycy rozkojarzeni, a informatycy nieznośnie nowobogaccy. Główna teza pracy miałaby jednak brzmieć: mężczyźni nie płacą za seks, ale za chwilową ułudę bezinteresownej miłości. A tę może dać im miłość sprzedajna.
Przypominam sobie, że swego czasu pisałam o burdelu ekologicznym, w którym - oprócz porozwieszanych na ścianach plakatów ruchu zielonych, prześcieradeł pranych w nietoksycznych proszkach, papieru toaletowego z materiałów wtórnych - w każdym z buduarów stały skarbonki z odpowiednim napisem: czy znajdziesz jeszcze parę marek na ochronę środowiska? Czy to jeszcze prostytucja, pytała wówczas właścicielka przybytku, czy już ruch obywatelskiej posługi? Nikt z tych, którzy zajmują się problemem, nie wierzy już, że prostytucję można unicestwić metodami policyjnymi. To walka z hydrą. Chociaż sądząc po oknach warszawskich kamienic, z których znikają numery telefonów agencji towarzyskich, to prezydentowi Kaczyńskiemu coś się jednak udało. W Europie Zachodniej nadal robi się wiele, by prostytucję "unormalnić". Zgodnie z dewizą, że prostytutka to obywatel jak każdy z nas. Ciężka praca, a i lęk o brak godziwej emerytury. Przedstawia się więc prostytutki jako kobiety, które na co dzień są zwyczajnymi studentkami, gospodyniami domowymi, lekarkami i które z własnej i nieprzymuszonej woli idą na ulice. W tym konteście szokują dane, z których wynika, że od połowy lat 70. sprzedano na świecie około 30 milionów kobiet i przymuszono je do nierządu.
Pierwszy pośrednik w handlu kobietami za nastoletnią mieszkankę Mołdawii bierze 60 dolarów, za sprzedaż do następnego kraju dostaje już za nią 250 dolarów. Na końcu drogi, czyli w USA, można za nią wytargować 2500 dolarów. Według danych CIA, Ameryka zaczyna należeć do największych importerów seksualnych niewolnic. Rocznie sprzedaje się tam około dziesięciu tysięcy kobiet. Burdelowe centra to Nowy Jork, Atlanta, Los Angeles i Chicago. Z południowego Meksyku aż do granicy z USA ciągnie się szlak nazywany Via Lactea - ulica mleczna. To na niej werbuje się setki młodych dziewczyn, które za wiarę w obietnicę lepszego życia lądują w burdelu. A po dwóch, trzech latach - na ulicy. Dosłownie. Każde miejsce na świecie ma swoją Via Lactea - taką ulicę niespełnionych marzeń. Ale, w sumie, co nas to obchodzi? Wystarczy przyjąć do wiadomości i na luzie, że wszyscy dziennikarze to prostytutki. I już.
Przypominam sobie, że swego czasu pisałam o burdelu ekologicznym, w którym - oprócz porozwieszanych na ścianach plakatów ruchu zielonych, prześcieradeł pranych w nietoksycznych proszkach, papieru toaletowego z materiałów wtórnych - w każdym z buduarów stały skarbonki z odpowiednim napisem: czy znajdziesz jeszcze parę marek na ochronę środowiska? Czy to jeszcze prostytucja, pytała wówczas właścicielka przybytku, czy już ruch obywatelskiej posługi? Nikt z tych, którzy zajmują się problemem, nie wierzy już, że prostytucję można unicestwić metodami policyjnymi. To walka z hydrą. Chociaż sądząc po oknach warszawskich kamienic, z których znikają numery telefonów agencji towarzyskich, to prezydentowi Kaczyńskiemu coś się jednak udało. W Europie Zachodniej nadal robi się wiele, by prostytucję "unormalnić". Zgodnie z dewizą, że prostytutka to obywatel jak każdy z nas. Ciężka praca, a i lęk o brak godziwej emerytury. Przedstawia się więc prostytutki jako kobiety, które na co dzień są zwyczajnymi studentkami, gospodyniami domowymi, lekarkami i które z własnej i nieprzymuszonej woli idą na ulice. W tym konteście szokują dane, z których wynika, że od połowy lat 70. sprzedano na świecie około 30 milionów kobiet i przymuszono je do nierządu.
Pierwszy pośrednik w handlu kobietami za nastoletnią mieszkankę Mołdawii bierze 60 dolarów, za sprzedaż do następnego kraju dostaje już za nią 250 dolarów. Na końcu drogi, czyli w USA, można za nią wytargować 2500 dolarów. Według danych CIA, Ameryka zaczyna należeć do największych importerów seksualnych niewolnic. Rocznie sprzedaje się tam około dziesięciu tysięcy kobiet. Burdelowe centra to Nowy Jork, Atlanta, Los Angeles i Chicago. Z południowego Meksyku aż do granicy z USA ciągnie się szlak nazywany Via Lactea - ulica mleczna. To na niej werbuje się setki młodych dziewczyn, które za wiarę w obietnicę lepszego życia lądują w burdelu. A po dwóch, trzech latach - na ulicy. Dosłownie. Każde miejsce na świecie ma swoją Via Lactea - taką ulicę niespełnionych marzeń. Ale, w sumie, co nas to obchodzi? Wystarczy przyjąć do wiadomości i na luzie, że wszyscy dziennikarze to prostytutki. I już.
Więcej możesz przeczytać w 51/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.