Stukają, ale nie do naszych drzwi - łudzi się Moskwa po zmianach na Ukrainie Witaj, Juszczenko swobody" - trawestuje Mickiewicza polski satyryk. Ukraina świętuje, przeżywa nie znane wcześniej szanse i nadzieje. Rosjanie widzą raczej ciemność i upadek. W Moskwie rozlega się lament części elit. Dla wielu Rosjan zwycięstwo "pomarańczowej rewolucji" oznacza ostateczny rozpad ich wielkiego imperium. Inni dopiero teraz zaczynają rozumieć, że Ukraina to oddzielne państwo. Po 15 latach uświadamiają sobie, że Związek Radziecki naprawdę przestał istnieć i zastanawiają się, kiedy przyjdzie kolej na Białoruś i co dalej z Rosją. Najbardziej katastroficzne scenariusze przewidują dekompozycję samej Federacji Rosyjskiej już za 10-15 lat.
Narodowa idee fixe
"Pomarańczowa rewolucja" powinna się stać dla Rosjan wielką psychologiczną cezurą. Stało się jasne, że w błyskawicznie zmieniającym się świecie oni wciąż stoją na rozdrożu, rozpamiętując radziecką przeszłość i dawną potęgę, szukają nowego kierunku według azymutów z minionej bezpowrotnie epoki. 67 proc. obywateli wciąż żałuje rozpadu ZSRR, a prezydent Władimir Putin odbudowuje autokratyczne państwo, stojące siłą swoich represyjnych organów, a nie samoświadomością obywateli i myślą samorządową.
Pierwszy potężny cios zadał nieokrzesany Nikita Chruszczow. W 1954 r. nikt nie przypuszczał jednak, że Rosja traci jedną ze swoich najpiękniejszych prowincji prawdopodobnie na zawsze. Związek Radziecki miał przecież trwać wiecznie. Właśnie obchodzono 300. rocznicę połączenia Ukrainy Bohdana Chmielnickiego z Moskwą. Potrzebny był spektakularny gest podkreślający internacjonalistyczne ideały i brak jakichkolwiek podziałów wewnątrz radzieckiego państwa. Należący wcześniej do Rosji Krym został uroczyście przekazany pod administrację Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej ze stolicą w Kijowie. W 1991 r., kiedy kolos się rozpadał, Rosjanie mogli się już tylko przyglądać, jak krymskie stepy i plaże, donieckie kopalnie, dniepropietrowskie huty i potężne zakłady zbrojeniowe stają się częścią zagranicy. Przyglądali się i nie wierzyli.
Chocholi taniec
Rosjanie nazywają Ukraińców potocznie chochołami. Rzadko z pogardą, raczej z życzliwą wyższością starszego brata. Wciąż jeszcze nie mogą zrozumieć, że Ukraina nie jest już częścią wspólnego państwa, a wielkie napisy "kontrola celna" na drodze z Moskwy do Charkowa czy z Rostowa do Doniecka to nie kolejne urzędnicze dziwadło. Dowodzą tego sondaże. Zaledwie 28 proc. ankietowanych Rosjan rozumie, że Ukraina to suwerenne państwo. Dla pozostałych to coś w rodzaju rosyjskiej prowincji. "Pomarańczowej rewolucji" przyglądali się ze zdziwieniem i całkowitym niezrozumieniem. Ukraińcy przechodzili przyspieszoną transformację. Z postsowieckiej masy stawali się nowoczesnym, świadomym swoich celów i wspólnoty, prawdziwie niezależnym narodem. W tym czasie Rosjanie, podobnie jak przez ostatnich 15 lat, tęsknili za Związkiem Radzieckim. Moskiewscy intelektualiści i politycy oddawali się jednemu ze swoich ulubionych zajęć, czyli poszukiwaniu "narodowej idei". Powstają na ten temat setki opracowań, pojawiają się dziesiątki pomysłów, a "narodowej idei" jak nie było, tak nie ma. Podobnie jak nie wykrystalizowało się jeszcze nowoczesne rosyjskie państwo.
Rosjanie ugrzęźli w przeszłości. Po upadku Związku Radzieckiego stworzyli sobie iluzję imperium. W otoczeniu Borysa Jelcyna ukuto termin "bliska zagranica". To miał być kordon z byłych radzieckich republik, strefa wpływów Federacji Rosyjskiej postrzeganej jako spadkobierczyni radzieckiej supermocarstwowości. Iluzja była tak sugestywna, że Kreml podporządkował jej całą swoją politykę zagraniczną. Skończyło się to pasmem katastrofalnych błędów ostatnich 15 lat. Zamiast tworzyć nowe stosunki z suwerennymi de facto sąsiadami, Rosjanie starali się utrzymać strefę wpływów, konserwując w byłych radzieckich republikach sowieckie metody sprawowania rządów. "Bliska zagranica" przechodzi do przeszłości. Po niedawnej gruzińskiej "rewolucji róż" przyszła kolei na Ukrainę. Pozostała już tylko Białoruś, ostatnia pożywka kremlowskiej ułudy.
Rosjanie i Ruscy
W Rosji istnieją dwa pojęcia odnoszące się do narodowej przynależności - Ruski i Rosjanin. Pierwsze określa etniczne pochodzenie, drugie - obywatelstwo i poczucie państwowej wspólnoty. Rosjanin może być Ruskim, Tatarem, Inguszem, Żydem lub skośnookim Jakutem. Może mieszkać w Kaliningradzie, Jekaterynburgu albo Władywostoku. Obywatelską świadomość budzi w nim poczucie obecności potężnego państwa. To właśnie dlatego Władimir Putin odbudowuje scentralizowaną strukturę z silnymi, regionalnymi jednostkami namiestnikowskimi. Bez silnego centrum nie ma Rosji, podobnie jak nigdy wcześniej nie było bez niego żadnego wielonarodowego imperium. Rozpad Związku Radzieckiego rozpoczął się w chwili, kiedy władza na Kremlu ujawniła pierwsze oznaki słabości.
W Rosji nie dojdzie do powtórzenia czegoś w rodzaju ukraińskiej "pomarańczowej rewolucji". Rosjanie jako społeczeństwo są rozdrobnieni i chodzi nie tylko o geografię. Kiedy przychodzi nieszczęście, to jak reagują u nas ludzie? - pyta socjolog Jurij Lewada. - Pocieszają się, że nie ich dotyka. Jak za czasów Stalina nasłuchują i cieszą się, że stukają, ale nie do ich drzwi. "Teraz zamykają oligarchów, różnych Chodorkowskich i innych, a my żyjemy, pijemy czaj, a nawet coś więcej" - z takim sposobem myślenia w Rosji jeszcze przez dziesięciolecia nie będzie obywatelskiego społeczeństwa z prawdziwego zdarzenia. Będą Ruscy i inni Rosjanie żyjący pod władzą cara, sekretarza czy prezydenta, cieszący się jego ochroną, ale też zdani na jego łaskę i niełaskę.
Pogrzeb człowieka radzieckiego
W 1991 r. wraz ze Związkiem Radzieckim rozpadła się wielonarodowa wspólnota, przestał istnieć "człowiek radziecki" (jak go nazywali sowieccy propagandyści). Od tamtej pory nie pojawiło się nic, co mogłoby ją trwale zastąpić. W Rosji, bo w większości pozostałych byłych radzieckich republik, podobnie jak w ostatnich tygodniach na Ukrainie, pozostający wcześniej w marazmie "człowiek radziecki" stał się świadomym członkiem nowej wspólnoty narodowej.
Wybierając Juszczenkę, Ukraińcy wybrali prezydenta - menedżera wynajętego do zarządzania krajem - tak jak w zachodnich demokracjach. Będą go oceniać, krytykować, wybiorą na drugą kadencję albo doprowadzą do jego dymisji. Na Ukrainie o losach państwa i ludzi, którzy nim kierują, zaczynają decydować świadomi swoich praw i obowiązków obywatele, połączeni wspólnym celem.
Tymczasem w Rosji prezydent Putin konserwuje anachroniczny system jedynowładztwa. Decyduje za obywateli, ale za ich przyzwoleniem. W Moskwie mówią już o nim Władimir III. Jurij Lewada przyznaje, że 67 proc. obywateli popiera prezydenta i pozytywnie ocenia jego działania. Ale też niemała grupa 24 proc. nie akceptuje polityki Putina. Liczą się przecież nie tylko liczby bezwzględne, lecz również społeczna przynależność niezadowolonych. Prezydenta krytykują intelektualiści i biznesmeni, chociażby za brak postępu w restrukturyzacji gospodarki. Wzrost produktu narodowego osiągany jest bez większych nakładów, głównie dzięki utrzymującym się wysokim cenom paliw i innych surowców. Putin zaczyna przypominać rosyjskiego oligarchę z anegdoty, który w samochodzie ma tylko dwa pedały - gaz i... ropę.
O tym, że postępująca autorytaryzacja rządów jest nieunikniona, może świadczyć chociażby odbieranie sprywatyzowanych w latach 90. przedsiębiorstw ich dotychczasowym właścicielom. Jeśli Putin dzisiaj faktycznie konfiskuje Jukos Chodorkowskiego, uznając jego wcześniejsze działania za nielegalne, to równie dobrze za kilka lat kto inny mógłby uznać, że wbrew prawu postępował sam Putin. Obecny prezydent może na pewno uniknąć odpowiedzialności tylko w jeden sposób - utrzymując się jak najdłużej u władzy.
Wróżby rozkładu Federacji Rosyjskiej mogą się spełnić, jeśli władze nie dadzą państwu i jego narodowi innych argumentów niż siła (broń jądrowa) i surowce. Teraz w Moskwie rozlegają się lamenty w stylu: "Ukraina, którą straciliśmy...", "Ukraina odchodzi na Zachód". Nie brakuje jednak dalekowzrocznych intelektualistów i polityków, którzy marzą o podobnych procesach w samej Rosji. Chcieliby, żeby ich kraj też "odszedł na Zachód", choćby po to, by bezpiecznie pozostać na tych ogromnych połaciach Wschodu, które wciąż zajmuje.
"Pomarańczowa rewolucja" powinna się stać dla Rosjan wielką psychologiczną cezurą. Stało się jasne, że w błyskawicznie zmieniającym się świecie oni wciąż stoją na rozdrożu, rozpamiętując radziecką przeszłość i dawną potęgę, szukają nowego kierunku według azymutów z minionej bezpowrotnie epoki. 67 proc. obywateli wciąż żałuje rozpadu ZSRR, a prezydent Władimir Putin odbudowuje autokratyczne państwo, stojące siłą swoich represyjnych organów, a nie samoświadomością obywateli i myślą samorządową.
Pierwszy potężny cios zadał nieokrzesany Nikita Chruszczow. W 1954 r. nikt nie przypuszczał jednak, że Rosja traci jedną ze swoich najpiękniejszych prowincji prawdopodobnie na zawsze. Związek Radziecki miał przecież trwać wiecznie. Właśnie obchodzono 300. rocznicę połączenia Ukrainy Bohdana Chmielnickiego z Moskwą. Potrzebny był spektakularny gest podkreślający internacjonalistyczne ideały i brak jakichkolwiek podziałów wewnątrz radzieckiego państwa. Należący wcześniej do Rosji Krym został uroczyście przekazany pod administrację Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej ze stolicą w Kijowie. W 1991 r., kiedy kolos się rozpadał, Rosjanie mogli się już tylko przyglądać, jak krymskie stepy i plaże, donieckie kopalnie, dniepropietrowskie huty i potężne zakłady zbrojeniowe stają się częścią zagranicy. Przyglądali się i nie wierzyli.
Chocholi taniec
Rosjanie nazywają Ukraińców potocznie chochołami. Rzadko z pogardą, raczej z życzliwą wyższością starszego brata. Wciąż jeszcze nie mogą zrozumieć, że Ukraina nie jest już częścią wspólnego państwa, a wielkie napisy "kontrola celna" na drodze z Moskwy do Charkowa czy z Rostowa do Doniecka to nie kolejne urzędnicze dziwadło. Dowodzą tego sondaże. Zaledwie 28 proc. ankietowanych Rosjan rozumie, że Ukraina to suwerenne państwo. Dla pozostałych to coś w rodzaju rosyjskiej prowincji. "Pomarańczowej rewolucji" przyglądali się ze zdziwieniem i całkowitym niezrozumieniem. Ukraińcy przechodzili przyspieszoną transformację. Z postsowieckiej masy stawali się nowoczesnym, świadomym swoich celów i wspólnoty, prawdziwie niezależnym narodem. W tym czasie Rosjanie, podobnie jak przez ostatnich 15 lat, tęsknili za Związkiem Radzieckim. Moskiewscy intelektualiści i politycy oddawali się jednemu ze swoich ulubionych zajęć, czyli poszukiwaniu "narodowej idei". Powstają na ten temat setki opracowań, pojawiają się dziesiątki pomysłów, a "narodowej idei" jak nie było, tak nie ma. Podobnie jak nie wykrystalizowało się jeszcze nowoczesne rosyjskie państwo.
Rosjanie ugrzęźli w przeszłości. Po upadku Związku Radzieckiego stworzyli sobie iluzję imperium. W otoczeniu Borysa Jelcyna ukuto termin "bliska zagranica". To miał być kordon z byłych radzieckich republik, strefa wpływów Federacji Rosyjskiej postrzeganej jako spadkobierczyni radzieckiej supermocarstwowości. Iluzja była tak sugestywna, że Kreml podporządkował jej całą swoją politykę zagraniczną. Skończyło się to pasmem katastrofalnych błędów ostatnich 15 lat. Zamiast tworzyć nowe stosunki z suwerennymi de facto sąsiadami, Rosjanie starali się utrzymać strefę wpływów, konserwując w byłych radzieckich republikach sowieckie metody sprawowania rządów. "Bliska zagranica" przechodzi do przeszłości. Po niedawnej gruzińskiej "rewolucji róż" przyszła kolei na Ukrainę. Pozostała już tylko Białoruś, ostatnia pożywka kremlowskiej ułudy.
Rosjanie i Ruscy
W Rosji istnieją dwa pojęcia odnoszące się do narodowej przynależności - Ruski i Rosjanin. Pierwsze określa etniczne pochodzenie, drugie - obywatelstwo i poczucie państwowej wspólnoty. Rosjanin może być Ruskim, Tatarem, Inguszem, Żydem lub skośnookim Jakutem. Może mieszkać w Kaliningradzie, Jekaterynburgu albo Władywostoku. Obywatelską świadomość budzi w nim poczucie obecności potężnego państwa. To właśnie dlatego Władimir Putin odbudowuje scentralizowaną strukturę z silnymi, regionalnymi jednostkami namiestnikowskimi. Bez silnego centrum nie ma Rosji, podobnie jak nigdy wcześniej nie było bez niego żadnego wielonarodowego imperium. Rozpad Związku Radzieckiego rozpoczął się w chwili, kiedy władza na Kremlu ujawniła pierwsze oznaki słabości.
W Rosji nie dojdzie do powtórzenia czegoś w rodzaju ukraińskiej "pomarańczowej rewolucji". Rosjanie jako społeczeństwo są rozdrobnieni i chodzi nie tylko o geografię. Kiedy przychodzi nieszczęście, to jak reagują u nas ludzie? - pyta socjolog Jurij Lewada. - Pocieszają się, że nie ich dotyka. Jak za czasów Stalina nasłuchują i cieszą się, że stukają, ale nie do ich drzwi. "Teraz zamykają oligarchów, różnych Chodorkowskich i innych, a my żyjemy, pijemy czaj, a nawet coś więcej" - z takim sposobem myślenia w Rosji jeszcze przez dziesięciolecia nie będzie obywatelskiego społeczeństwa z prawdziwego zdarzenia. Będą Ruscy i inni Rosjanie żyjący pod władzą cara, sekretarza czy prezydenta, cieszący się jego ochroną, ale też zdani na jego łaskę i niełaskę.
Pogrzeb człowieka radzieckiego
W 1991 r. wraz ze Związkiem Radzieckim rozpadła się wielonarodowa wspólnota, przestał istnieć "człowiek radziecki" (jak go nazywali sowieccy propagandyści). Od tamtej pory nie pojawiło się nic, co mogłoby ją trwale zastąpić. W Rosji, bo w większości pozostałych byłych radzieckich republik, podobnie jak w ostatnich tygodniach na Ukrainie, pozostający wcześniej w marazmie "człowiek radziecki" stał się świadomym członkiem nowej wspólnoty narodowej.
Wybierając Juszczenkę, Ukraińcy wybrali prezydenta - menedżera wynajętego do zarządzania krajem - tak jak w zachodnich demokracjach. Będą go oceniać, krytykować, wybiorą na drugą kadencję albo doprowadzą do jego dymisji. Na Ukrainie o losach państwa i ludzi, którzy nim kierują, zaczynają decydować świadomi swoich praw i obowiązków obywatele, połączeni wspólnym celem.
Tymczasem w Rosji prezydent Putin konserwuje anachroniczny system jedynowładztwa. Decyduje za obywateli, ale za ich przyzwoleniem. W Moskwie mówią już o nim Władimir III. Jurij Lewada przyznaje, że 67 proc. obywateli popiera prezydenta i pozytywnie ocenia jego działania. Ale też niemała grupa 24 proc. nie akceptuje polityki Putina. Liczą się przecież nie tylko liczby bezwzględne, lecz również społeczna przynależność niezadowolonych. Prezydenta krytykują intelektualiści i biznesmeni, chociażby za brak postępu w restrukturyzacji gospodarki. Wzrost produktu narodowego osiągany jest bez większych nakładów, głównie dzięki utrzymującym się wysokim cenom paliw i innych surowców. Putin zaczyna przypominać rosyjskiego oligarchę z anegdoty, który w samochodzie ma tylko dwa pedały - gaz i... ropę.
O tym, że postępująca autorytaryzacja rządów jest nieunikniona, może świadczyć chociażby odbieranie sprywatyzowanych w latach 90. przedsiębiorstw ich dotychczasowym właścicielom. Jeśli Putin dzisiaj faktycznie konfiskuje Jukos Chodorkowskiego, uznając jego wcześniejsze działania za nielegalne, to równie dobrze za kilka lat kto inny mógłby uznać, że wbrew prawu postępował sam Putin. Obecny prezydent może na pewno uniknąć odpowiedzialności tylko w jeden sposób - utrzymując się jak najdłużej u władzy.
Wróżby rozkładu Federacji Rosyjskiej mogą się spełnić, jeśli władze nie dadzą państwu i jego narodowi innych argumentów niż siła (broń jądrowa) i surowce. Teraz w Moskwie rozlegają się lamenty w stylu: "Ukraina, którą straciliśmy...", "Ukraina odchodzi na Zachód". Nie brakuje jednak dalekowzrocznych intelektualistów i polityków, którzy marzą o podobnych procesach w samej Rosji. Chcieliby, żeby ich kraj też "odszedł na Zachód", choćby po to, by bezpiecznie pozostać na tych ogromnych połaciach Wschodu, które wciąż zajmuje.
Więcej możesz przeczytać w 3/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.