Europa boi się ryzyka i za wszelką cenę chce się przed nim bronić Pisanie o Europie nie jest zajęciem inspirującym. Przeciwnie, piszącego ogarnia zniechęcenie, jeśli patrzy na Europę na przykład przez pryzmat statystyk wzrostu gospodarczego (a jeszcze bardziej statystyk zatrudnienia) czy poziomu podatków. Tak samo nie bawią piszącego biurokratyczne mity w rodzaju strategii lizbońskiej, górnolotne pouczenia pod adresem Stanów Zjednoczonych czy małostkowe francuskie pretensje do dawno przebrzmiałej roli kontynentalnego lidera. Również, co adresuję do piszących o Europie w naszej części kontynentu, nie czuję się zainspirowany patrzeniem przez żebraczo-roszczeniowe okulary, czyli w kategoriach "osiągnięć" w wydawaniu pieniędzy z tzw. funduszy pomocowych. Z perspektywy historycznej, czyli tego, co nazywamy cywilizacją zachodnią, dzisiejsza Europa jawi się jako siła podważająca krok po kroku fundamenty, na których tę cywilizację zbudowano. Europa jest dziś podszyta strachem, zmęczona i niechętna jakiejkolwiek dyscyplinie. Jest bezpłodna nie tylko demograficznie, ale też pozbawiona zdolności generowania jakichkolwiek nowych, ważnych idei. Ale ponieważ jakąś "postępową" politykę uprawiać trzeba, ideologią Europy stają się na przykład ustawy o równości praw transwestytów czy obowiązek umieszczania tabliczek ostrzegających typu: "Uwaga! Zły łabędź!". Patrząc na naszą "postępową" Europę, ma się wrażenie, że zamiast idei dominuje tam zasada ochrony - za wszelką cenę - przed ryzykiem. Ideałem Europy w oczach jej polityków oraz (niestety) większej części zdemoralizowanych społeczeństw jest wielka europejska piaskownica o zaokrąglonych rogach, wyłożona pianką gumową od środka, żeby nikt - Boże broń! - nie upadł i nie uderzył się zbyt mocno. Oczywiście, piaskownica nie dla dzieci, bo w kategoriach ekonomicznych dziecko staje się w Europie dobrem rzadkim. Piaskownica dla wystraszonych i zmęczonych życiem mentalnych (jeśli już nie generacyjnych) emerytów...
Tchórzliwa Europa
Europa boi się wszystkiego. Boi się wojującego islamu i z tego strachu stara się - w swej dzielnej hipokryzji - uczynić cnotę. Wystraszeni zachodnioeuropejscy politycy opowiadają coś o rządach prawa, potępiając Amerykę. Tyle że nabrać na to mogą się tylko ci, którzy chcą się nabrać. Nawet jeśli 17 rezolucji Rady Bezpieczeństwa może się wydać purystom niedostateczną podstawą prawną, to na pewno nie mogą oni tego powiedzieć o pierwszej wojnie irackiej po agresji Saddama Husajna na Kuwejt. A przecież i tamta wojna wywołała w Europie falę protestów. Europejczycy (w tym europejska młodzież) nie chcą się bić - i to niezależnie od siły argumentów prawnych i moralnych przemawiających za wojną sprawiedliwą. Kanclerz Schroeder wygrał wybory dzięki przebraniu się w piórka pacyfisty, tak samo jak przypadkowy premier Zapatero wygrał dzięki powszechności strachu po zamachu muzułmańskich terrorystów w Hiszpanii.
Próba odpowiedzi na pytanie o źródła europejskich preferencji dla pomocy gospodarczej jako sposobu rozwiązywania problemów jest interesującym eksperymentem intelektualnym. W jakich proporcjach te preferencje są wynikiem socjalistycznej mitologii ekonomicznej, zakładającej, że pieniądze są w stanie przełamać oddziaływanie barier instytucjonalnych, które przeszkadzają w rozwoju gospodarczym (czyli sprawy "bazy" decydującej - zdaniem socjałów wszelkiej maści - o "nadbudowie", to jest polityce i ideologii), a w jakich następstwem zwykłego tchórzostwa. W końcu łatwiej zrobić zrzutkę na ofiary jakichś potworności gdzieś na świecie, niż spróbować pomóc przywrócić tam porządek. Tragedia Darfuru (i w ogóle niearabskiej ludności Sudanu w minionych dziesięcioleciach) jest tego przykładem. Ten drugi komponent preferencji dla pomocy gospodarczej przypomina więc sytuację późnego Bizancjum, które również prowadziło swoistą politykę "pomocy gospodarczej". Płaciło bowiem rozmaitym bitnym plemionom za pomoc w strzeżeniu granic cesarstwa. Rzecz jasna szło o to, by swoje łupieżcze wyprawy obdarzane "pomocą" plemiona kierowały raczej w innych kierunkach niż ziemie cesarstwa. Chciałbym jednak przypomnieć, że nie zapobiegło to upadkowi Bizancjum.
"Stara" Europa jest podszyta strachem, nie tylko jeśli chodzi o kwestie polityczno-militarne, ale także gospodarczo-społeczne. "Żadnych zmian! Wciągnąć peryskop i oderwać się od nieprzyjemnie wyglądającej rzeczywistości!" Takie jest życzenie większości Niemców, Francuzów, Belgów i wielu innych głośno protestujących przeciwko jakimkolwiek ograniczeniom chylącego się ku upadkowi opiekuńczego raju głupców. Zresztą nie tylko nieuchronnie kurczący się "socjal" budzi gwałtowne protesty wystraszonych mieszkańców zaokrąglonej piaskownicy. Takie same protesty wywołuje konieczność konkurencji, oddziaływania praw rynku, konsekwencje gospodarki globalnej, a nawet próby powrotu do elementarnej dyscypliny w pracy.
Alain Finkielkraut, filozof francuski, w kontekście polityki międzynarodowej powiedział, że "Europa okłamuje głównie sama siebie, gdyż nie chce widzieć świata takim, jaki on jest naprawdę", ale jego diagnozę można rozciągnąć na sprawy wewnętrzne - zarówno polityczno-społeczne (na przykład nie integrujące się, obce cywilizacji zachodniej mniejszości), jak i gospodarcze. W Europie dominuje raczej chęć zaklinania rzeczywistości niż dostosowania się do niej. Rzeczywistość bowiem wyraźnie nie chce się dostosować do życzeniowego samookłamywania, gdyż natura ludzka nie ulega zmianie i degeneruje się bez bodźców do lepszej pracy. Nawet w takich (historycznie, bo już nie współcześnie!) pracowitych Niemczech wprowadzenie konkurencji i prywatyzacja w sektorze energetycznym w latach 90. spowodowały - przy nie zmienionej produkcji - spadek zatrudnienia o ponad 40 proc. A w Wielkiej Brytanii, mimo lat liberalnej kontrrewolucji Margaret Thatcher, urzędnicy publiczni nadal biorą zwolnienia lekarskie ponaddwukrotnie częściej niż pracownicy firm prywatnych, co kosztuje podatników 4 mld funtów rocznie. Jest więc czego się bać. Obawa przed utratą także takich przywilejów silnie motywuje do obrony zdobyczy państwa opiekuńczego...
Choroba bezpłodności
"Stara", zmęczona i wystraszona Europa nie generuje żadnych wartościowych (i moralnie akceptowalnych) nowych idei. Czego na przykład można oczekiwać od siedemdziesięcioletniego prezydenta Chiraca, obecnego we francuskiej polityce już czwartą dekadę? Próbę montowania antyamerykańskiego sojuszu z takimi wzorcowymi demokracjami jak Rosja czy Chiny trudno uznać za wartościową i moralnie akceptowalną ideę!
Z kolei pomysły pana Camdessusa, innego francuskiego emeryta, byłego prezesa MFW, zrobiły sporo szumu, ale właściwie nie wnoszą niczego nowego. To, że Francji trzeba trochę więcej rynku, to przecież mniej niż program minimum! Zresztą nie chciałbym wytworzyć u czytelników wrażenia, że bezpłodność ideowa jest następstwem wieku. Kanclerz Schršder również nie ma wiele do zaoferowania, mimo iż jest o 20 lat młodszy. Jedyne, co robi, to okrawa po plasterku państwo opiekuńcze, ale w tym tempie niezbędne reformy zajmą mu ćwierć wieku. A gospodarka w stagnacji... Prezydent Reagan był - podobnie jak Chirac - siedemdziesięciolatkiem, gdy zainicjował swą podwójną rewolucję. Po pierwsze, rzucił wyzwanie Sowietom znajdującym się w stanie zaawansowanej korozji systemowej i amerykańskie przyspieszenie technologiczne stało się gwoździem do trumny komunizmu. Po drugie, jego liberalna rewolucja deregulacyjna i radykalne cięcia podatków stworzyły podwaliny amerykańskiej prosperity w dwóch kolejnych dziesięcioleciach
W Europie także młodsi politycy nie mają wiele do powiedzenia. Sarkozy, przewidywany na następcę prezydenta Chiraca jako lidera prawicy, właściwie nie ma żadnych poglądów, które pomogłyby gospodarce francuskiej wyjść z dwudziestoletniego okresu niskiego wzrostu i wysokiego bezrobocia. Jego oferta to na przykład tworzenie narodowych czempionów zdolnych do konkurowania z wielkimi firmami zagranicznymi; ta strategia nie zdała egzaminu już w latach 60. minionego stulecia. Albo walka przeciwko "eksportowi stanowisk pracy", czyli próba zmuszenia nowych państw członkowskich do podniesienia podatków. Albo polityka zatrudnienia, która ma w przyszłości zmuszać firmy zatrudniające więcej niż 300 osób do przedstawiania co trzy lata "planowanego zarządzania etatami", a duże firmy - do tworzenia bliżej nieokreślonych zastępczych stanowisk pracy. Dalej od rynku, bliżej centralnego planowania - taki jest kierunek "nowych idei" generowanych przez zachodnich Europejczyków...
Niewiele różni się to od pomysłów, jakie ma prawdopodobny konkurent SarkozyŐego, lider socjalistów Hollande. Już zapowiedział on obronę 35-godzinnego tygodnia pracy, znacznie osłabiającego konkurencyjność francuskich przedsiębiorstw. Jest też oczywiście przeciwny prywatyzacji i liberalizacji sektora usług. To, że doskonale wiemy dlaczego, nie zmienia faktu, że obrona obiboków nie jest oszałamiająco nową ideą. Tak naprawdę nie jest ona żadną ideą; jest jedynie próbą obrony przywilejów w ramach państwa pasożytniczego.
Polityczna poprawność - dekonstrukcja Zachodu?
Zmarł niedawno Jacques Derrida, twórca dekonstrukcjonizmu, mętniackiej koncepcji utrzymującej, że sens wypowiedzi należy rozumieć tylko na podstawie tekstu tejże wypowiedzi, że nie liczy się historyczne znaczenie przypisywane słowom, ich kontekst i inne zjawiska społeczne. Znaczenie słów jest więc całkowicie arbitralne, a rzeczywistość, którą te słowa opisują, w istocie niepoznawalna.
Można by powiedzieć o śmierci Derridy: mała strata, krótki żal. Tyle że kulturową działalność wywrotową, prowadzoną przeciwko zachodniej cywilizacji, można trafnie opisać, używając mętniactwa językowego dekonstrukcjonizmu. Na przykład wyrwanie słów z kontekstu historycznego i społecznego pozwala politycznie poprawnemu lewactwu używać słów mających zupełnie inne znaczenie. Słowo "małżeństwo" od tysiącleci w naszej cywilizacji oznacza związek mężczyzny i kobiety; dla innych związków mamy inne określenia. Gdy jednak burza móżdżków europejskiego (i amerykańskiego!) lewactwa zwróciła uwagę na legalizację związków osób jednej płci jako na doskonały ersatz rzeczywistych idei, słowo "małżeństwo" stało się słowem "zdekonstruowanym". To znaczy pozbawionym historycznego znaczenia i społecznego kontekstu. Dziś może oznaczać związek osób płci różnej lub tej samej, a jutro - związek ze zwierzęciem czy nawet z plastikową dmuchaną lalą...
Bezpłodność ideowa lewactwa - zarówno tradycyjnego, jak i politycznie poprawnego, dekonstrukcjonistycznego - wymaga ciągłych poszukiwań substytutów. Wolność jest pojęciem doskonale znanym i dobrze zdefiniowanym, tak samo jak własność. Można te słowa jednak tak "zdekonstruować", że staną się parodią rzeczywistego znaczenia bądź wręcz jego zaprzeczeniem. W ten sposób nowa "postępowa" lewica zbliża się do starej.
Debata parlamentarna jest także pojęciem mającym kilkusetletnią tradycję. I ten termin można w postępowy sposób "zdekonstruować". W socjaldemokratycznej Szwecji skrupulatnie obliczono, że na posła (płci męskiej) przypada w czasie kadencji 10,2 wystąpienia, podczas gdy na posłankę 8,8 wystąpienia. Wobec tego specjalna "grupa do spraw równouprawnienia" zażądała wprowadzenia nowej procedury wystąpień w parlamencie: jeden mężczyzna, jedna kobieta. I tak doszliśmy do nowego znaczenia "debaty parlamentarnej". Może ona nie być nośnikiem żadnych treści (ponieważ potrzeba treści nie została wymuszona regulaminem), ale za to ma być symbolem równouprawnienia. Zdekonstruowane w ten sposób pojęcie debaty parlamentarnej zbliża się niebezpiecznie do sowieckiego pseudoparlamentaryzmu. Tam też mieliśmy według zaplanowanej kolejności wypowiedzi przodujących dójek i stachanowców z górniczego przodka, również nie wnoszące do debaty jakichkolwiek treści.
W ogólniejszym kontekście z pewnym niepokojem obserwuję przybliżanie się "postępowego" ładu narzucanego nam przez politycznie poprawne lewactwo do ładu już nie tylko dawnej socjaldemokratycznej ortodoksji, ale także bardziej niebezpiecznego despotycznego ładu komunistycznego. Komunistyczne w swoim stylu "seanse nienawiści" zaczynają się powtarzać coraz częściej; widzieliśmy to na przykład w wykonaniu Parlamentu Europejskiego w odniesieniu do kandydatury prof. Buttiglionego. Nie ma jeszcze propozycji wysyłania niepoprawnych politycznie do obozów reedukacyjnych czy do "psychuszek", ale już pracy można nie dostać (jak prof. Buttiglione w Strasburgu) lub można ją stracić (jak prof. Niżankowski u nas), jeśli udzieli się politycznie niepoprawnych odpowiedzi.
Język nienawiści
Język politycznie poprawnego lewactwa praktycznie nie różni się od języka propagandy komunistycznej z jej najgorszych lat. Antoni Słonimski, pisząc po październikowej odwilży, stwierdził kiedyś, że z propagandy na szczęście znikły psy, na przykład łańcuchowe imperializmu czy ziejące nienawiścią do przodującego ustroju. "Ogary poszły w las i nie wróciły" - skonstatował z ulgą. Niestety, wracają po latach. W coraz bliższej politycznie poprawnemu zidioceniu "Gazecie Wyborczej" język krytyki zbliża się do czasów najciemniejszego komunizmu. Korespondent z Brukseli pisze o nacjonalistach flamandzkich, że "zieją jadem na całą Belgię", obficie wyzywając ich od faszystów, rasistów i brunatnych (nawet w tytule!). Aż dziw, że partia ta jest najsilniejszą partią Flandrii, ma już poparcie ponad jednej trzeciej wyborców, a gdzieś tam w tekście politycznie poprawny korespondent przyznaje, że popiera ją klasa średnia, flamandzki biznes i zwykli ludzie, którzy chcą rozwoju gospodarczego, a także prawa i porządku we własnym państwie. Dlaczego nie mogą tego osiągnąć w wysoce politycznie poprawnej Belgii - nie odpowiada. Najpewniej dlatego, że tego nie rozumie lub zaprowadziłoby go to zbyt daleko od politycznej poprawności.
Język propagandystów politycznej poprawności musi być językiem wojowniczości, politycznie poprawnej nienawiści do tego, co jest historyczną częścią składową zachodniej cywilizacji. Dramatyczny brak idei zastępować trzeba krzykiem, epitetami, żądaniem społecznej akceptacji dla intelektualnych ersatzów wzmacnianych "przymusem regulacyjnym". Zakaz kary śmierci, zakaz dyskryminacji tych i owych, wszystko wpisywane do krajowych regulacji, zastępują wielkie idee wolności, własności, otwartości gospodarek, szacunku dla solidnej pracy (a nie wymuszania regulacjami zakazu zwalniania z pracy!), przestrzegania ładu prawnego i zasad moralnych - czyli to wszystko, na czym wyrosła cywilizacja zachodnia.
Im bardziej bezpłodny w swej zdolności do generowania autentycznych idei jest świat lewactwa, tym bardziej trywialne są pomysły nowych symboli postępu. Wspomniane na wstępie tabliczki z napisem "Uwaga, zły łabędź!" nie są bynajmniej żartem. W mieście Schoendorf sąd nakazał władzom municypalnym zapłacić wyszczypanemu przez łabędzia spacerowiczowi 600 euro odszkodowania, ponieważ w parku wokół stawu nie było takich tabliczek...
"Stara" Europa prowadzi proces emaskulacji idei rzeczywistych, a takie składają się na fundamenty zachodniej cywilizacji, nie zastępując ich niczym. Strach, brak wiary w to, co niesie przyszłość, biorą się po części i z tego, że pod rządami lewackiej politycznej poprawności "stara" Europa przekształciła się w świat bez własnych idei. Tymczasem "nie samym chlebem" człowiek żyje, jak pisał Dudincew. Tym bardziej jeśli to jest chleb z szynką ze strusia, który schował głowę w piasek...
Europa boi się wszystkiego. Boi się wojującego islamu i z tego strachu stara się - w swej dzielnej hipokryzji - uczynić cnotę. Wystraszeni zachodnioeuropejscy politycy opowiadają coś o rządach prawa, potępiając Amerykę. Tyle że nabrać na to mogą się tylko ci, którzy chcą się nabrać. Nawet jeśli 17 rezolucji Rady Bezpieczeństwa może się wydać purystom niedostateczną podstawą prawną, to na pewno nie mogą oni tego powiedzieć o pierwszej wojnie irackiej po agresji Saddama Husajna na Kuwejt. A przecież i tamta wojna wywołała w Europie falę protestów. Europejczycy (w tym europejska młodzież) nie chcą się bić - i to niezależnie od siły argumentów prawnych i moralnych przemawiających za wojną sprawiedliwą. Kanclerz Schroeder wygrał wybory dzięki przebraniu się w piórka pacyfisty, tak samo jak przypadkowy premier Zapatero wygrał dzięki powszechności strachu po zamachu muzułmańskich terrorystów w Hiszpanii.
Próba odpowiedzi na pytanie o źródła europejskich preferencji dla pomocy gospodarczej jako sposobu rozwiązywania problemów jest interesującym eksperymentem intelektualnym. W jakich proporcjach te preferencje są wynikiem socjalistycznej mitologii ekonomicznej, zakładającej, że pieniądze są w stanie przełamać oddziaływanie barier instytucjonalnych, które przeszkadzają w rozwoju gospodarczym (czyli sprawy "bazy" decydującej - zdaniem socjałów wszelkiej maści - o "nadbudowie", to jest polityce i ideologii), a w jakich następstwem zwykłego tchórzostwa. W końcu łatwiej zrobić zrzutkę na ofiary jakichś potworności gdzieś na świecie, niż spróbować pomóc przywrócić tam porządek. Tragedia Darfuru (i w ogóle niearabskiej ludności Sudanu w minionych dziesięcioleciach) jest tego przykładem. Ten drugi komponent preferencji dla pomocy gospodarczej przypomina więc sytuację późnego Bizancjum, które również prowadziło swoistą politykę "pomocy gospodarczej". Płaciło bowiem rozmaitym bitnym plemionom za pomoc w strzeżeniu granic cesarstwa. Rzecz jasna szło o to, by swoje łupieżcze wyprawy obdarzane "pomocą" plemiona kierowały raczej w innych kierunkach niż ziemie cesarstwa. Chciałbym jednak przypomnieć, że nie zapobiegło to upadkowi Bizancjum.
"Stara" Europa jest podszyta strachem, nie tylko jeśli chodzi o kwestie polityczno-militarne, ale także gospodarczo-społeczne. "Żadnych zmian! Wciągnąć peryskop i oderwać się od nieprzyjemnie wyglądającej rzeczywistości!" Takie jest życzenie większości Niemców, Francuzów, Belgów i wielu innych głośno protestujących przeciwko jakimkolwiek ograniczeniom chylącego się ku upadkowi opiekuńczego raju głupców. Zresztą nie tylko nieuchronnie kurczący się "socjal" budzi gwałtowne protesty wystraszonych mieszkańców zaokrąglonej piaskownicy. Takie same protesty wywołuje konieczność konkurencji, oddziaływania praw rynku, konsekwencje gospodarki globalnej, a nawet próby powrotu do elementarnej dyscypliny w pracy.
Alain Finkielkraut, filozof francuski, w kontekście polityki międzynarodowej powiedział, że "Europa okłamuje głównie sama siebie, gdyż nie chce widzieć świata takim, jaki on jest naprawdę", ale jego diagnozę można rozciągnąć na sprawy wewnętrzne - zarówno polityczno-społeczne (na przykład nie integrujące się, obce cywilizacji zachodniej mniejszości), jak i gospodarcze. W Europie dominuje raczej chęć zaklinania rzeczywistości niż dostosowania się do niej. Rzeczywistość bowiem wyraźnie nie chce się dostosować do życzeniowego samookłamywania, gdyż natura ludzka nie ulega zmianie i degeneruje się bez bodźców do lepszej pracy. Nawet w takich (historycznie, bo już nie współcześnie!) pracowitych Niemczech wprowadzenie konkurencji i prywatyzacja w sektorze energetycznym w latach 90. spowodowały - przy nie zmienionej produkcji - spadek zatrudnienia o ponad 40 proc. A w Wielkiej Brytanii, mimo lat liberalnej kontrrewolucji Margaret Thatcher, urzędnicy publiczni nadal biorą zwolnienia lekarskie ponaddwukrotnie częściej niż pracownicy firm prywatnych, co kosztuje podatników 4 mld funtów rocznie. Jest więc czego się bać. Obawa przed utratą także takich przywilejów silnie motywuje do obrony zdobyczy państwa opiekuńczego...
Choroba bezpłodności
"Stara", zmęczona i wystraszona Europa nie generuje żadnych wartościowych (i moralnie akceptowalnych) nowych idei. Czego na przykład można oczekiwać od siedemdziesięcioletniego prezydenta Chiraca, obecnego we francuskiej polityce już czwartą dekadę? Próbę montowania antyamerykańskiego sojuszu z takimi wzorcowymi demokracjami jak Rosja czy Chiny trudno uznać za wartościową i moralnie akceptowalną ideę!
Z kolei pomysły pana Camdessusa, innego francuskiego emeryta, byłego prezesa MFW, zrobiły sporo szumu, ale właściwie nie wnoszą niczego nowego. To, że Francji trzeba trochę więcej rynku, to przecież mniej niż program minimum! Zresztą nie chciałbym wytworzyć u czytelników wrażenia, że bezpłodność ideowa jest następstwem wieku. Kanclerz Schršder również nie ma wiele do zaoferowania, mimo iż jest o 20 lat młodszy. Jedyne, co robi, to okrawa po plasterku państwo opiekuńcze, ale w tym tempie niezbędne reformy zajmą mu ćwierć wieku. A gospodarka w stagnacji... Prezydent Reagan był - podobnie jak Chirac - siedemdziesięciolatkiem, gdy zainicjował swą podwójną rewolucję. Po pierwsze, rzucił wyzwanie Sowietom znajdującym się w stanie zaawansowanej korozji systemowej i amerykańskie przyspieszenie technologiczne stało się gwoździem do trumny komunizmu. Po drugie, jego liberalna rewolucja deregulacyjna i radykalne cięcia podatków stworzyły podwaliny amerykańskiej prosperity w dwóch kolejnych dziesięcioleciach
W Europie także młodsi politycy nie mają wiele do powiedzenia. Sarkozy, przewidywany na następcę prezydenta Chiraca jako lidera prawicy, właściwie nie ma żadnych poglądów, które pomogłyby gospodarce francuskiej wyjść z dwudziestoletniego okresu niskiego wzrostu i wysokiego bezrobocia. Jego oferta to na przykład tworzenie narodowych czempionów zdolnych do konkurowania z wielkimi firmami zagranicznymi; ta strategia nie zdała egzaminu już w latach 60. minionego stulecia. Albo walka przeciwko "eksportowi stanowisk pracy", czyli próba zmuszenia nowych państw członkowskich do podniesienia podatków. Albo polityka zatrudnienia, która ma w przyszłości zmuszać firmy zatrudniające więcej niż 300 osób do przedstawiania co trzy lata "planowanego zarządzania etatami", a duże firmy - do tworzenia bliżej nieokreślonych zastępczych stanowisk pracy. Dalej od rynku, bliżej centralnego planowania - taki jest kierunek "nowych idei" generowanych przez zachodnich Europejczyków...
Niewiele różni się to od pomysłów, jakie ma prawdopodobny konkurent SarkozyŐego, lider socjalistów Hollande. Już zapowiedział on obronę 35-godzinnego tygodnia pracy, znacznie osłabiającego konkurencyjność francuskich przedsiębiorstw. Jest też oczywiście przeciwny prywatyzacji i liberalizacji sektora usług. To, że doskonale wiemy dlaczego, nie zmienia faktu, że obrona obiboków nie jest oszałamiająco nową ideą. Tak naprawdę nie jest ona żadną ideą; jest jedynie próbą obrony przywilejów w ramach państwa pasożytniczego.
Polityczna poprawność - dekonstrukcja Zachodu?
Zmarł niedawno Jacques Derrida, twórca dekonstrukcjonizmu, mętniackiej koncepcji utrzymującej, że sens wypowiedzi należy rozumieć tylko na podstawie tekstu tejże wypowiedzi, że nie liczy się historyczne znaczenie przypisywane słowom, ich kontekst i inne zjawiska społeczne. Znaczenie słów jest więc całkowicie arbitralne, a rzeczywistość, którą te słowa opisują, w istocie niepoznawalna.
Można by powiedzieć o śmierci Derridy: mała strata, krótki żal. Tyle że kulturową działalność wywrotową, prowadzoną przeciwko zachodniej cywilizacji, można trafnie opisać, używając mętniactwa językowego dekonstrukcjonizmu. Na przykład wyrwanie słów z kontekstu historycznego i społecznego pozwala politycznie poprawnemu lewactwu używać słów mających zupełnie inne znaczenie. Słowo "małżeństwo" od tysiącleci w naszej cywilizacji oznacza związek mężczyzny i kobiety; dla innych związków mamy inne określenia. Gdy jednak burza móżdżków europejskiego (i amerykańskiego!) lewactwa zwróciła uwagę na legalizację związków osób jednej płci jako na doskonały ersatz rzeczywistych idei, słowo "małżeństwo" stało się słowem "zdekonstruowanym". To znaczy pozbawionym historycznego znaczenia i społecznego kontekstu. Dziś może oznaczać związek osób płci różnej lub tej samej, a jutro - związek ze zwierzęciem czy nawet z plastikową dmuchaną lalą...
Bezpłodność ideowa lewactwa - zarówno tradycyjnego, jak i politycznie poprawnego, dekonstrukcjonistycznego - wymaga ciągłych poszukiwań substytutów. Wolność jest pojęciem doskonale znanym i dobrze zdefiniowanym, tak samo jak własność. Można te słowa jednak tak "zdekonstruować", że staną się parodią rzeczywistego znaczenia bądź wręcz jego zaprzeczeniem. W ten sposób nowa "postępowa" lewica zbliża się do starej.
Debata parlamentarna jest także pojęciem mającym kilkusetletnią tradycję. I ten termin można w postępowy sposób "zdekonstruować". W socjaldemokratycznej Szwecji skrupulatnie obliczono, że na posła (płci męskiej) przypada w czasie kadencji 10,2 wystąpienia, podczas gdy na posłankę 8,8 wystąpienia. Wobec tego specjalna "grupa do spraw równouprawnienia" zażądała wprowadzenia nowej procedury wystąpień w parlamencie: jeden mężczyzna, jedna kobieta. I tak doszliśmy do nowego znaczenia "debaty parlamentarnej". Może ona nie być nośnikiem żadnych treści (ponieważ potrzeba treści nie została wymuszona regulaminem), ale za to ma być symbolem równouprawnienia. Zdekonstruowane w ten sposób pojęcie debaty parlamentarnej zbliża się niebezpiecznie do sowieckiego pseudoparlamentaryzmu. Tam też mieliśmy według zaplanowanej kolejności wypowiedzi przodujących dójek i stachanowców z górniczego przodka, również nie wnoszące do debaty jakichkolwiek treści.
W ogólniejszym kontekście z pewnym niepokojem obserwuję przybliżanie się "postępowego" ładu narzucanego nam przez politycznie poprawne lewactwo do ładu już nie tylko dawnej socjaldemokratycznej ortodoksji, ale także bardziej niebezpiecznego despotycznego ładu komunistycznego. Komunistyczne w swoim stylu "seanse nienawiści" zaczynają się powtarzać coraz częściej; widzieliśmy to na przykład w wykonaniu Parlamentu Europejskiego w odniesieniu do kandydatury prof. Buttiglionego. Nie ma jeszcze propozycji wysyłania niepoprawnych politycznie do obozów reedukacyjnych czy do "psychuszek", ale już pracy można nie dostać (jak prof. Buttiglione w Strasburgu) lub można ją stracić (jak prof. Niżankowski u nas), jeśli udzieli się politycznie niepoprawnych odpowiedzi.
Język nienawiści
Język politycznie poprawnego lewactwa praktycznie nie różni się od języka propagandy komunistycznej z jej najgorszych lat. Antoni Słonimski, pisząc po październikowej odwilży, stwierdził kiedyś, że z propagandy na szczęście znikły psy, na przykład łańcuchowe imperializmu czy ziejące nienawiścią do przodującego ustroju. "Ogary poszły w las i nie wróciły" - skonstatował z ulgą. Niestety, wracają po latach. W coraz bliższej politycznie poprawnemu zidioceniu "Gazecie Wyborczej" język krytyki zbliża się do czasów najciemniejszego komunizmu. Korespondent z Brukseli pisze o nacjonalistach flamandzkich, że "zieją jadem na całą Belgię", obficie wyzywając ich od faszystów, rasistów i brunatnych (nawet w tytule!). Aż dziw, że partia ta jest najsilniejszą partią Flandrii, ma już poparcie ponad jednej trzeciej wyborców, a gdzieś tam w tekście politycznie poprawny korespondent przyznaje, że popiera ją klasa średnia, flamandzki biznes i zwykli ludzie, którzy chcą rozwoju gospodarczego, a także prawa i porządku we własnym państwie. Dlaczego nie mogą tego osiągnąć w wysoce politycznie poprawnej Belgii - nie odpowiada. Najpewniej dlatego, że tego nie rozumie lub zaprowadziłoby go to zbyt daleko od politycznej poprawności.
Język propagandystów politycznej poprawności musi być językiem wojowniczości, politycznie poprawnej nienawiści do tego, co jest historyczną częścią składową zachodniej cywilizacji. Dramatyczny brak idei zastępować trzeba krzykiem, epitetami, żądaniem społecznej akceptacji dla intelektualnych ersatzów wzmacnianych "przymusem regulacyjnym". Zakaz kary śmierci, zakaz dyskryminacji tych i owych, wszystko wpisywane do krajowych regulacji, zastępują wielkie idee wolności, własności, otwartości gospodarek, szacunku dla solidnej pracy (a nie wymuszania regulacjami zakazu zwalniania z pracy!), przestrzegania ładu prawnego i zasad moralnych - czyli to wszystko, na czym wyrosła cywilizacja zachodnia.
Im bardziej bezpłodny w swej zdolności do generowania autentycznych idei jest świat lewactwa, tym bardziej trywialne są pomysły nowych symboli postępu. Wspomniane na wstępie tabliczki z napisem "Uwaga, zły łabędź!" nie są bynajmniej żartem. W mieście Schoendorf sąd nakazał władzom municypalnym zapłacić wyszczypanemu przez łabędzia spacerowiczowi 600 euro odszkodowania, ponieważ w parku wokół stawu nie było takich tabliczek...
"Stara" Europa prowadzi proces emaskulacji idei rzeczywistych, a takie składają się na fundamenty zachodniej cywilizacji, nie zastępując ich niczym. Strach, brak wiary w to, co niesie przyszłość, biorą się po części i z tego, że pod rządami lewackiej politycznej poprawności "stara" Europa przekształciła się w świat bez własnych idei. Tymczasem "nie samym chlebem" człowiek żyje, jak pisał Dudincew. Tym bardziej jeśli to jest chleb z szynką ze strusia, który schował głowę w piasek...
Dzielni chłopcy związkowcy |
---|
Nasi związkowcy z sektora energetycznego są zachwyceni swoim sprytem. Zapewnić sobie dziesięć lat bezkarnego obijania się albo dziesięcioletnie odprawy to rzeczywiście sztuka niemała, nasz polski wkład w dzieło bizantyzacji Europy. A tu już w kolejce czekają górnicy, kolejarze i całe to towarzystwo w niczyich, czyli państwowych, przedsiębiorstwach. Gdyby bowiem były czyjeś, to właściciele by się temu sprzeciwili! Jeśli ktoś myśli, że Polska jest wyjątkiem, to się myli. Krajów z rozpanoszonymi związkami jest w Europie więcej. Górnicy w Wielkiej Brytanii przed rządami Margaret Thatcher byli takimi samymi świętymi krowami. Determinacja polityków w połączeniu z rynkiem radykalnie zmieniła sytuację. Rynek bowiem robi swoje, choć w wypadku pasożytniczych semimonopoli - powoli. Dzisiejsze górnictwo węglowe w Wielkiej Brytanii to 5 proc. pracowników i 10 proc. produkcji z lat 70., czyli czasów przedthatcherowskich. Wcale nie musiało się tak stać. Odchudzenie byłoby mniej radykalne, gdyby górnicy nie okazali się tak dokuczliwym i kosztownym balastem. Pamiętajmy też, że coś, co wydaje się monopolem, także traci klientów na rzecz konkurencji. Tę przestrogę dedykuję kolejarzom. W Wielkiej Brytanii kolejarze byli równie pasożytniczo-hucpiarską grupą zawodową jak górnicy. Efekt? Dziś kolej jest marginalnym przewoźnikiem towarów; niemal wszystko (prawie 80 proc.) przewozi się szosami i drogą morską. Ludzie oburzają się, że energetycy kosztem nas wszystkich umościli sobie gniazdko. Ale to nie pierwszy raz. Przy negocjacjach nad pakietem socjalnym Stoenu dzielni chłopcy związkowcy domagali się dożywotniego zatrudnienia i pierwszeństwa w zatrudnianiu dzieci pracowników! Szykujmy się więc do odebrania tych przywilejów, potwierdzających zresztą to, co zawsze piszę, że nic nie powinno być państwowe, bo stwarza to okazję do pasożytowania na nas wszystkich. I szykujmy się do strajku. Tym bowiem będą nas chcieli zaszantażować energetycy. Tyle że jesteśmy częścią europejskiego systemu energetycznego i całą energię elektryczną w czasie strajku możemy kupować za granicą. |
Więcej możesz przeczytać w 3/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.