Teczki tajnych służb PRL są bezpieczniackim, heroinowym kompotem, który wciąż otumania Polaków Ujawnienie teczek będzie jak wybuch bomby - ostrzegają ci, którzy chcą zakopania akt bezpieki na zawsze. To prawda, ale lepiej zafundować sobie kontrolowaną eksplozję niż bezczynnie czekać na kolejne wybuchy, czyli wycieki tajnych informacji, które stają się zresztą coraz mniej tajne. Lepiej pokierować falą, niż dać się jej zalać. Teczki bezpieki są łańcuchem przykuwającym III Rzeczpospolitą do trupa, a właściwie zombi PRL. Wraz z ujawnieniem zawartości teczek tajnych służb skończy się PRL, czyli zatruwanie duszy obywateli III Rzeczypospolitej. Teczki są takim bezpieczniackim, heroinowym kompotem, który wciąż otumania Polaków.
Fałszywi prorocy
Elita, która chętnie tropi bolesne epizody w historii Polski, nie może blokować ujawnienia zawartości teczek tylko dlatego, że uderzają także, a może przede wszystkim w nią. Jeśli osoby okrzyknięte autorytetami zawdzięczają swoją pozycję kłamstwu, donosom na kolegów albo członków rodziny czy wysługiwaniu się bezpiece, to lepiej, by takich autorytetów nie było. Dlatego w pierwszej kolejności trzeba ujawnić bezpieczniackie archiwalia dotyczące dziennikarzy, naukowców, pisarzy, reżyserów czy aktorów, którzy mają wielki wpływ na opinię publiczną, na jej obraz świata, na wyznawane przez nią wartości. Choćby po to, żeby się pozbyć fałszywych proroków, żeby innych nie sądzili ludzie, którzy sami powinni zostać osądzeni. Z informacji zawartych w teczkach wynika na przykład, że wiele karier zbudowano na krzywdzie innych, że agenci prosili bezpiekę o niszczenie ich konkurentów. Że ojciec potrafił krzywdzić syna i odwrotnie, i obaj byli konfidentami, choć oczywiście o tym nie wiedzieli. Że ostatecznie nie chodziło tylko o awans czy pognębienie rywala, ale także o zaszczuwanie ludzi prowadzące do prób samobójczych - niekoniecznie nieudanych jak w wypadku znanej aktorki Haliny Mikołajskiej.
- Powszechna lustracja jest niezbędna. Oczyści atmosferę, uniemożliwi szantaże, wyjaśni wiele spraw. Trzeba do tego zaangażować Instytut Pamięci Narodowej i przeciąć wreszcie wszystkie spekulacje, kto donosił, a kto nie - przekonuje prof. Andrzej Ajnenkiel, historyk, który w 1990 r. znalazł się - obok redaktora naczelnego "Gazety Wyborczej" Adama Michnika, historyka prof. Jerzego Holzera i Bogdana Krolla z archiwów państwowych - w pierwszej komisji badającej akta SB.
Gdzie jest polski Raskolnikow?
Teczkowa bomba będzie miała ograniczony zasięg. Większa część społeczeństwa raczej niespecjalnie się przejmie faktem, że agentem SB był znany profesor X, publicystka Y czy popularny aktor Z. Otwarcie archiwów będzie miało znaczenie dla zawodów zaufania publicznego, czyli ludzi kształtujących opinię publiczną. Wybuch tej bomby wstrząśnie mediami, Kościołem bądź światem nauki czy kultury, ale to będą wstrząsy lokalne. To zresztą w interesie środowisk aspirujących do bycia elitą jest uporanie się z upiorami przeszłości. - W momencie ujawnienia teczki tracą swoją magiczną i złowrogą moc. Ich otwarcie spowoduje, że ujdzie z nich "całe powietrze", nie nastąpi natomiast trzęsienie ziemi, a sytuacja społeczna w Polsce się nie zmieni - te słowa wypowiedział w październiku 1997 r. na łamach "Wprost" Krzysztof Kozłowski, wtedy senator Unii Wolności, wcześniej minister spraw wewnętrznych w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. I miał rację. Zastanawia więc, dlaczego dzisiaj Kozłowski jest przeciwnikiem ujawnienia wszystkich materiałów bezpieki. Gdyby rząd, w którym był ministrem, rozwiązał ten problem, nie byłoby dzisiaj aberracyjnych pomysłów Romana Giertycha i jego kolegów z komisji śledczej, domagających się teczek ludzi, których po prostu nie lubią.
Wielka szkoda, że przez lata nie znalazł się choć jeden odważny, który zdobyłby się na gest Raskolnikowa i publicznie opowiedział o swoim dobrowolnym bądź wymuszonym romansie z SB. Gdyby pojawił się choć jeden taki, jego śladem poszliby inni. Taki model autolustracji prowadziłby do autentycznego narodowego pojednania.
Strażnicy teczek
Dostęp do teczek tajnych służb PRL ma kasta wtajemniczonych. Jeszcze zanim Instytut Pamięci Narodowej pozwolił poszkodowanym wejrzeć w dotyczące ich akta i poznać, kto na nich donosił, teczki były jawne. Tyle że były jawne dla wybranych: dla byłych esbeków, komunistycznych funkcjonariuszy, a także (w ograniczonym stopniu) dla garstki "solidarnościowców", którzy rządzili w latach 90. I wtajemniczeni wcale nie mieli zamiaru zachowywać tej wiedzy dla siebie, wręcz przeciwnie, ochoczo się nią dzielili, rozpuszczając plotki, oczerniając i kompromitując niewinnych, szantażując bądź osłaniając prawdziwych konfidentów.
Ujawnienie teczek zmiecie ze sceny politycznej - a właściwie z jej ukrytych w mroku kulisów - tych wszystkich wpływowych magów, którzy dzięki swej wiedzy wyniesionej z archiwów potrafili z ukrycia wpływać na wydarzenia życia publicznego. Byli oni i są kimś w rodzaju kapłanów z "Faraona" Bolesława Prusa, mających dzięki swej wiedzy przewagę nad innymi. Bez wątpienia ich wiedza tajemna jest wykorzystywana w politycznych rozgrywkach i będzie tak, póki pozostanie tajemna. Z teczkowej broni korzystają wszyscy ci, którzy polizali choć odrobinę kurzu z esbeckich akt. Na przykład po lustracji Antoniego Macierewicza w 1992 r. jego stronnicy krążyli po Sejmie i opowiadali, któż to nie znalazł się na słynnej liście, choć powinien się na niej znaleźć. Z grubsza agentami byli wszyscy ci, którzy przyczynili się do upadku rządu Olszewskiego, oraz ci, którzy jeszcze w czasach podziemnej opozycji zajmowali w niej podejrzanie wysoką pozycję, blokując karierę zacniejszym, większym patriotom.
Dostęp do archiwów SB był niemożliwy, więc opowieści wtajemniczonych były dla dziennikarzy bardzo cenne. Oczywiście, nie trzeba było mieć przenikliwości porucznika Columbo, by zgadnąć, że matką tych opowieści była frustracja, a zbiorowym ojcem - kompleksy. Ale w szpikowanym kolejnymi nazwiskami agentów dziennikarzu coś się jednak odkładało. Opowieści te częściowo można było zweryfikować dopiero kilka lat później, gdy weszła w życie ustawa lustracyjna.
Bezpieczniacka republika bananowa
Od lat właściwie wszystkie partie frasują się zbyt dużym oddziaływaniem służb specjalnych na scenę polityczną i gospodarkę. Dość nieśmiało próbowano tę potęgę osłabić, ale liczne zmiany kadrowe na szczytach służb nie zmieniły wrażenia, że pozostają one siłą autonomiczną, w dużym stopniu niezależną od państwa. A nawet w jakimś sensie siłą konkurencyjną, bo też aspirującą do sprawowania władzy - ponad głowami polityków albo za ich pośrednictwem. Niektórzy byli oficerowie tajnych służb wiedzę o teczkach agentów przekuli na żywą gotówkę - wystarczy spojrzeć na imponujące kariery byłych wysokich oficerów, a dziś cywilnych (czy na pewno?) doradców największych firm. Ich mniej znani podwładni też świetnie sobie radzą, od czasu do czasu sięgając w biznesowych negocjacjach do swych prywatnych szaf pancernych. Gdyby o ich spektakularnych awansach zawodowych decydowały późno odkryte talenty menedżerskie, szczęść im Boże, ale tak naiwne nie są nawet dzieci w zerówce i publicyści "Tygodnika Powszechnego".
Oplatanie biznesu siecią niejawnych powiązań niszczy wolny rynek, a za to znakomicie buduje naszą reputację jako republiki bananowej. Jedynym sposobem na ukrócenie takich praktyk jest wytrącenie specjalistom od bananizacji Polski ich jedynej broni - teczek. Unikanie powszechnej lustracji jest nie tylko nieskuteczne, bo gra teczkami trwa w najlepsze, ale i niemoralne. Wszak policja polityczna i jej konfidenci najnormalniej w świecie krzywdzili ludzi. Jeśli to zło ma pozostać nieukarane, choćby symbolicznie, to trudno będzie mówić obywatelom o praworządności i przestrzeganiu prawa.
Kto się boi powszechnego dostępu do teczek?
Teczki mają w sobie dziwną moc kreowania paradoksów. Tak się bowiem składa, że za lustracją opowiadają się środowiska zazwyczaj dość prosto idealizujące Polskę i Polaków. Czyli - z grubsza - konserwatywna prawica. Przeciwni ujawnianiu teczek są natomiast ci, którzy gustują w biczowaniu się przeszłością. W największym uogólnieniu jest to liberalna lewica. I tu pojawia się niekonsekwencja. Najbardziej wpływowa siła antylustracyjna w Polsce, czyli "Gazeta Wyborcza" i jej otoczenie, gromko domagała się wyjaśnienia bolesnej sprawy mordu na Żydach w Jedwabnem. Nie bała się też poruszyć kwestii donosicielstwa Polaków w czasie okupacji hitlerowskiej. W obu sprawach miała rację i za obie sprawy została zrugana przez "prawdziwych patriotów".
Dlaczego środowisko "Gazety" jest niechętne zmierzeniu się z teczkami? Dlaczego możemy brać się za bary z jednym smutnym faktem, a inny przemilczać? Bo ujawnienie zawartości teczek będzie przykre dla profesora X czy pisarza Y, w dodatku naszego kolegi? A czy mieszkańcom Jedwabnego było miło, gdy nazywano ich rodziców mordercami i wspólnikami gestapo? Wszak sens tych działań za każdym razem jest podobny: chodzi o to, by spróbować być lepszym, ucząc się na błędach. Prawda o Jedwabnem była nieprzyjemną, ale ważną lekcją. Podobnie informacje o skali donosów Polaków na Polaków podczas II wojny światowej. Wychowani na wieszczach i powstaniach niełatwo godzimy się z podłością własnego narodu. "Gazeta" potrafiła się z nią zmierzyć, a jednak powszechnego dostępu do teczek ona i duża część elity boi się jak diabeł święconej wody.
Idealizm i tyłki
Jakie jest źródło lęków przed udostępnieniem zawartości teczek bezpieki? Odpowiedzi może nam dostarczyć właśnie otwarcie teczek. Jeżeli konfidentami tajnych służb PRL wcale nie okażą się architekci i admiratorzy grubej kreski, znani uczeni czy popularni aktorzy i pisarze, to trzeba będzie przyjąć za dobrą monetę szlachetną i idealistyczną argumentację przeciwników otwarcia archiwów. Będzie się można najwyżej zasmucić, że elita chętnie odbrązawia polską historię pod warunkiem, że dotyczy ona prostego i ciemnego ludu. Kiedy jednak istnieje ryzyko, że poszukiwanie prawdy może się okazać nieprzyjemne dla samej elity, wtedy wybiera ona historyczną amnezję. Ze strachu, wygody i obawy, że ktoś może zakwestionować jej przywódczą rolę, której być może nie jest godna.
Realny jest także negatywny scenariusz. Jeśli konfidentami SB okaże się wielu aktywnych przeciwników powszechnego dostępu do teczek, wtedy... Otóż, trzeba będzie bezlitośnie, ale prawdziwie skonstatować, że nie chodziło o żadne szlachetne pobudki, tylko ratowanie własnego tyłka. I tylko z powodu tego tyłka Polska straciła mnóstwo czasu i okazji do uporania się ze swoją paskudną przeszłością.
Robert Mazurek
Igor Zalewski
Elita, która chętnie tropi bolesne epizody w historii Polski, nie może blokować ujawnienia zawartości teczek tylko dlatego, że uderzają także, a może przede wszystkim w nią. Jeśli osoby okrzyknięte autorytetami zawdzięczają swoją pozycję kłamstwu, donosom na kolegów albo członków rodziny czy wysługiwaniu się bezpiece, to lepiej, by takich autorytetów nie było. Dlatego w pierwszej kolejności trzeba ujawnić bezpieczniackie archiwalia dotyczące dziennikarzy, naukowców, pisarzy, reżyserów czy aktorów, którzy mają wielki wpływ na opinię publiczną, na jej obraz świata, na wyznawane przez nią wartości. Choćby po to, żeby się pozbyć fałszywych proroków, żeby innych nie sądzili ludzie, którzy sami powinni zostać osądzeni. Z informacji zawartych w teczkach wynika na przykład, że wiele karier zbudowano na krzywdzie innych, że agenci prosili bezpiekę o niszczenie ich konkurentów. Że ojciec potrafił krzywdzić syna i odwrotnie, i obaj byli konfidentami, choć oczywiście o tym nie wiedzieli. Że ostatecznie nie chodziło tylko o awans czy pognębienie rywala, ale także o zaszczuwanie ludzi prowadzące do prób samobójczych - niekoniecznie nieudanych jak w wypadku znanej aktorki Haliny Mikołajskiej.
- Powszechna lustracja jest niezbędna. Oczyści atmosferę, uniemożliwi szantaże, wyjaśni wiele spraw. Trzeba do tego zaangażować Instytut Pamięci Narodowej i przeciąć wreszcie wszystkie spekulacje, kto donosił, a kto nie - przekonuje prof. Andrzej Ajnenkiel, historyk, który w 1990 r. znalazł się - obok redaktora naczelnego "Gazety Wyborczej" Adama Michnika, historyka prof. Jerzego Holzera i Bogdana Krolla z archiwów państwowych - w pierwszej komisji badającej akta SB.
Gdzie jest polski Raskolnikow?
Teczkowa bomba będzie miała ograniczony zasięg. Większa część społeczeństwa raczej niespecjalnie się przejmie faktem, że agentem SB był znany profesor X, publicystka Y czy popularny aktor Z. Otwarcie archiwów będzie miało znaczenie dla zawodów zaufania publicznego, czyli ludzi kształtujących opinię publiczną. Wybuch tej bomby wstrząśnie mediami, Kościołem bądź światem nauki czy kultury, ale to będą wstrząsy lokalne. To zresztą w interesie środowisk aspirujących do bycia elitą jest uporanie się z upiorami przeszłości. - W momencie ujawnienia teczki tracą swoją magiczną i złowrogą moc. Ich otwarcie spowoduje, że ujdzie z nich "całe powietrze", nie nastąpi natomiast trzęsienie ziemi, a sytuacja społeczna w Polsce się nie zmieni - te słowa wypowiedział w październiku 1997 r. na łamach "Wprost" Krzysztof Kozłowski, wtedy senator Unii Wolności, wcześniej minister spraw wewnętrznych w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. I miał rację. Zastanawia więc, dlaczego dzisiaj Kozłowski jest przeciwnikiem ujawnienia wszystkich materiałów bezpieki. Gdyby rząd, w którym był ministrem, rozwiązał ten problem, nie byłoby dzisiaj aberracyjnych pomysłów Romana Giertycha i jego kolegów z komisji śledczej, domagających się teczek ludzi, których po prostu nie lubią.
Wielka szkoda, że przez lata nie znalazł się choć jeden odważny, który zdobyłby się na gest Raskolnikowa i publicznie opowiedział o swoim dobrowolnym bądź wymuszonym romansie z SB. Gdyby pojawił się choć jeden taki, jego śladem poszliby inni. Taki model autolustracji prowadziłby do autentycznego narodowego pojednania.
Strażnicy teczek
Dostęp do teczek tajnych służb PRL ma kasta wtajemniczonych. Jeszcze zanim Instytut Pamięci Narodowej pozwolił poszkodowanym wejrzeć w dotyczące ich akta i poznać, kto na nich donosił, teczki były jawne. Tyle że były jawne dla wybranych: dla byłych esbeków, komunistycznych funkcjonariuszy, a także (w ograniczonym stopniu) dla garstki "solidarnościowców", którzy rządzili w latach 90. I wtajemniczeni wcale nie mieli zamiaru zachowywać tej wiedzy dla siebie, wręcz przeciwnie, ochoczo się nią dzielili, rozpuszczając plotki, oczerniając i kompromitując niewinnych, szantażując bądź osłaniając prawdziwych konfidentów.
Ujawnienie teczek zmiecie ze sceny politycznej - a właściwie z jej ukrytych w mroku kulisów - tych wszystkich wpływowych magów, którzy dzięki swej wiedzy wyniesionej z archiwów potrafili z ukrycia wpływać na wydarzenia życia publicznego. Byli oni i są kimś w rodzaju kapłanów z "Faraona" Bolesława Prusa, mających dzięki swej wiedzy przewagę nad innymi. Bez wątpienia ich wiedza tajemna jest wykorzystywana w politycznych rozgrywkach i będzie tak, póki pozostanie tajemna. Z teczkowej broni korzystają wszyscy ci, którzy polizali choć odrobinę kurzu z esbeckich akt. Na przykład po lustracji Antoniego Macierewicza w 1992 r. jego stronnicy krążyli po Sejmie i opowiadali, któż to nie znalazł się na słynnej liście, choć powinien się na niej znaleźć. Z grubsza agentami byli wszyscy ci, którzy przyczynili się do upadku rządu Olszewskiego, oraz ci, którzy jeszcze w czasach podziemnej opozycji zajmowali w niej podejrzanie wysoką pozycję, blokując karierę zacniejszym, większym patriotom.
Dostęp do archiwów SB był niemożliwy, więc opowieści wtajemniczonych były dla dziennikarzy bardzo cenne. Oczywiście, nie trzeba było mieć przenikliwości porucznika Columbo, by zgadnąć, że matką tych opowieści była frustracja, a zbiorowym ojcem - kompleksy. Ale w szpikowanym kolejnymi nazwiskami agentów dziennikarzu coś się jednak odkładało. Opowieści te częściowo można było zweryfikować dopiero kilka lat później, gdy weszła w życie ustawa lustracyjna.
Bezpieczniacka republika bananowa
Od lat właściwie wszystkie partie frasują się zbyt dużym oddziaływaniem służb specjalnych na scenę polityczną i gospodarkę. Dość nieśmiało próbowano tę potęgę osłabić, ale liczne zmiany kadrowe na szczytach służb nie zmieniły wrażenia, że pozostają one siłą autonomiczną, w dużym stopniu niezależną od państwa. A nawet w jakimś sensie siłą konkurencyjną, bo też aspirującą do sprawowania władzy - ponad głowami polityków albo za ich pośrednictwem. Niektórzy byli oficerowie tajnych służb wiedzę o teczkach agentów przekuli na żywą gotówkę - wystarczy spojrzeć na imponujące kariery byłych wysokich oficerów, a dziś cywilnych (czy na pewno?) doradców największych firm. Ich mniej znani podwładni też świetnie sobie radzą, od czasu do czasu sięgając w biznesowych negocjacjach do swych prywatnych szaf pancernych. Gdyby o ich spektakularnych awansach zawodowych decydowały późno odkryte talenty menedżerskie, szczęść im Boże, ale tak naiwne nie są nawet dzieci w zerówce i publicyści "Tygodnika Powszechnego".
Oplatanie biznesu siecią niejawnych powiązań niszczy wolny rynek, a za to znakomicie buduje naszą reputację jako republiki bananowej. Jedynym sposobem na ukrócenie takich praktyk jest wytrącenie specjalistom od bananizacji Polski ich jedynej broni - teczek. Unikanie powszechnej lustracji jest nie tylko nieskuteczne, bo gra teczkami trwa w najlepsze, ale i niemoralne. Wszak policja polityczna i jej konfidenci najnormalniej w świecie krzywdzili ludzi. Jeśli to zło ma pozostać nieukarane, choćby symbolicznie, to trudno będzie mówić obywatelom o praworządności i przestrzeganiu prawa.
Kto się boi powszechnego dostępu do teczek?
Teczki mają w sobie dziwną moc kreowania paradoksów. Tak się bowiem składa, że za lustracją opowiadają się środowiska zazwyczaj dość prosto idealizujące Polskę i Polaków. Czyli - z grubsza - konserwatywna prawica. Przeciwni ujawnianiu teczek są natomiast ci, którzy gustują w biczowaniu się przeszłością. W największym uogólnieniu jest to liberalna lewica. I tu pojawia się niekonsekwencja. Najbardziej wpływowa siła antylustracyjna w Polsce, czyli "Gazeta Wyborcza" i jej otoczenie, gromko domagała się wyjaśnienia bolesnej sprawy mordu na Żydach w Jedwabnem. Nie bała się też poruszyć kwestii donosicielstwa Polaków w czasie okupacji hitlerowskiej. W obu sprawach miała rację i za obie sprawy została zrugana przez "prawdziwych patriotów".
Dlaczego środowisko "Gazety" jest niechętne zmierzeniu się z teczkami? Dlaczego możemy brać się za bary z jednym smutnym faktem, a inny przemilczać? Bo ujawnienie zawartości teczek będzie przykre dla profesora X czy pisarza Y, w dodatku naszego kolegi? A czy mieszkańcom Jedwabnego było miło, gdy nazywano ich rodziców mordercami i wspólnikami gestapo? Wszak sens tych działań za każdym razem jest podobny: chodzi o to, by spróbować być lepszym, ucząc się na błędach. Prawda o Jedwabnem była nieprzyjemną, ale ważną lekcją. Podobnie informacje o skali donosów Polaków na Polaków podczas II wojny światowej. Wychowani na wieszczach i powstaniach niełatwo godzimy się z podłością własnego narodu. "Gazeta" potrafiła się z nią zmierzyć, a jednak powszechnego dostępu do teczek ona i duża część elity boi się jak diabeł święconej wody.
Idealizm i tyłki
Jakie jest źródło lęków przed udostępnieniem zawartości teczek bezpieki? Odpowiedzi może nam dostarczyć właśnie otwarcie teczek. Jeżeli konfidentami tajnych służb PRL wcale nie okażą się architekci i admiratorzy grubej kreski, znani uczeni czy popularni aktorzy i pisarze, to trzeba będzie przyjąć za dobrą monetę szlachetną i idealistyczną argumentację przeciwników otwarcia archiwów. Będzie się można najwyżej zasmucić, że elita chętnie odbrązawia polską historię pod warunkiem, że dotyczy ona prostego i ciemnego ludu. Kiedy jednak istnieje ryzyko, że poszukiwanie prawdy może się okazać nieprzyjemne dla samej elity, wtedy wybiera ona historyczną amnezję. Ze strachu, wygody i obawy, że ktoś może zakwestionować jej przywódczą rolę, której być może nie jest godna.
Realny jest także negatywny scenariusz. Jeśli konfidentami SB okaże się wielu aktywnych przeciwników powszechnego dostępu do teczek, wtedy... Otóż, trzeba będzie bezlitośnie, ale prawdziwie skonstatować, że nie chodziło o żadne szlachetne pobudki, tylko ratowanie własnego tyłka. I tylko z powodu tego tyłka Polska straciła mnóstwo czasu i okazji do uporania się ze swoją paskudną przeszłością.
Robert Mazurek
Igor Zalewski
Więcej możesz przeczytać w 3/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.