Najgłupsze pomysły w programach wyborczych polskich partii Do ustawy budżetowej powinno się dopisywać anegdoty, bo tylko wtedy tekst jest strawny dla przeciętnego czytelnika. Proponował to swego czasu Mark Twain. Twórcy programów wyborczych polskich partii wzięli sobie do serca słowa pisarza. Bo jak inaczej wytłumaczyć takie nagromadzenie nonsensu, bzdur i komicznych pomysłów w poważnych w zamierzeniu dokumentach?
Jak pisać program - przewodnik dla niezaawansowanych
Program wyborczy tworzy się podobnie jak kazania na misje ludowe, a te - jak mawiają jezuici - konstruuje się wedle zasady "długo, głupio i serdecznie". Program partii musi zawierać najmarniej kilkadziesiąt stron (przydaje się do wymachiwania podczas dyskusji telewizyjnych i okrzyków w stylu: "Jak to my nie mamy programu?! Proszę bardzo, oto on!"), opatrzonych rozmaitymi symbolami partii i koniecznie orłem w koronie. To dla zachowania powagi. O niezbędny element głupoty starać się specjalnie nie trzeba - i tak wychodzi głupio. Po prostu autorzy partyjnych elaboratów inaczej nie potrafią.
Najważniejsze jest to, aby było serdecznie, a to najłatwiej osiągnąć za pomocą koncertu życzeń. Polska pod rządami naszego stronnictwa - piszemy w programie - to kraj mlekiem i miodem płynący: wszyscy mają pracę, ale się nie przemęczają, bo zakazano wyzysku. Uśmiechnięty lekarz czeka na każdym rogu z bezpłatną poradą, ale obywatele i tak omijają go szerokim łukiem, bo dzięki zdrowej żywności i czystemu powietrzu nikt na nic nie choruje. A jak się już przypałęta jakiś chory (pewnikiem cudzoziemiec), to w aptece czekają na niego leki za grosze. Polskie szkoły uczą dziatwę najlepiej na świecie, a dzieciarnia nie chce wracać do domów, bo po lekcjach spędzanych w salach komputerowych ma jeszcze darmowy basen, angielski i chór, na którym śpiewa pieśni ku czci rządzącej partii i Drogiego Przywódcy. Dom z ogródkiem, fura i komóra należą się każdemu jak psu kość (bezpłatnie szczepionemu, nieagresywnemu ratlerkowi - rasy groźne są zakazane). A wszystko to funduje nam Unia Europejska.
Dopiero po takiej litanii dóbr, które zyskamy już kilka miesięcy po wyborach - niezależnie od tego, kto wygra, bo wszyscy obiecują nam taką arkadię - partie przechodzą do konkretów. I tu, o dziwo, jednak się różnią. Przeczytawszy programy wszystkich stronnictw, wyłowiliśmy dla Czytelników z morza banału kilka pereł. Pereł czystego absurdu.
Program wyborczy tworzy się podobnie jak kazania na misje ludowe, a te - jak mawiają jezuici - konstruuje się wedle zasady "długo, głupio i serdecznie". Program partii musi zawierać najmarniej kilkadziesiąt stron (przydaje się do wymachiwania podczas dyskusji telewizyjnych i okrzyków w stylu: "Jak to my nie mamy programu?! Proszę bardzo, oto on!"), opatrzonych rozmaitymi symbolami partii i koniecznie orłem w koronie. To dla zachowania powagi. O niezbędny element głupoty starać się specjalnie nie trzeba - i tak wychodzi głupio. Po prostu autorzy partyjnych elaboratów inaczej nie potrafią.
Najważniejsze jest to, aby było serdecznie, a to najłatwiej osiągnąć za pomocą koncertu życzeń. Polska pod rządami naszego stronnictwa - piszemy w programie - to kraj mlekiem i miodem płynący: wszyscy mają pracę, ale się nie przemęczają, bo zakazano wyzysku. Uśmiechnięty lekarz czeka na każdym rogu z bezpłatną poradą, ale obywatele i tak omijają go szerokim łukiem, bo dzięki zdrowej żywności i czystemu powietrzu nikt na nic nie choruje. A jak się już przypałęta jakiś chory (pewnikiem cudzoziemiec), to w aptece czekają na niego leki za grosze. Polskie szkoły uczą dziatwę najlepiej na świecie, a dzieciarnia nie chce wracać do domów, bo po lekcjach spędzanych w salach komputerowych ma jeszcze darmowy basen, angielski i chór, na którym śpiewa pieśni ku czci rządzącej partii i Drogiego Przywódcy. Dom z ogródkiem, fura i komóra należą się każdemu jak psu kość (bezpłatnie szczepionemu, nieagresywnemu ratlerkowi - rasy groźne są zakazane). A wszystko to funduje nam Unia Europejska.
Dopiero po takiej litanii dóbr, które zyskamy już kilka miesięcy po wyborach - niezależnie od tego, kto wygra, bo wszyscy obiecują nam taką arkadię - partie przechodzą do konkretów. I tu, o dziwo, jednak się różnią. Przeczytawszy programy wszystkich stronnictw, wyłowiliśmy dla Czytelników z morza banału kilka pereł. Pereł czystego absurdu.
|
---|
1. Żłobki i przedszkola dla kobiet (SLD) Sojusz Lewicy Demokratycznej pod nowym kierownictwem dochrapał się już nowego programu. Wojciech Olejniczak i Grzegorz Napieralski postanowili przelicytować obietnice Leszka Millera sprzed czterech lat i jego gruszki na wierzbie. Wzięli się więc do praw kobiet. Młodzi SLD-owcy obiecują słabszej płci "równy dostęp do stanowisk, tanie środki antykoncepcyjne" i "prawo do świadomego macierzyństwa", bo dotychczas panie były matkami nieświadomymi. Najwięcej jednak uświadomione Polki zyskają dzięki "powszechnej dostępności żłobków i przedszkoli". Myślałby kto, że może chodzi o miejsca dla dzieci? Nic z tych rzeczy! Program SLD dla nieletnich, w innym miejscu, również obejmuje wiele (bezpłatne przedszkola i języki obce, świetlice i dużo sportu), ale tu chodzi o zupełnie odrębne przedszkola dla kobiet! Widać walcząc o prawa kobiet, lewica postanowiła się zatroszczyć o ich edukację. W tej sytuacji partia, która zaproponuje kobietom choćby podstawówki (o gimnazjach nie wspominając), ma ich głosy jak w banku. 2. TeleGleba i TV Wójt (PSL) Polscy chłopi są nowocześni jak diabli, dlatego w swym programie wiele miejsca poświęcają mediom elektronicznym. Ludowcom szalenie spodobały się modne ostatnio kanały tematyczne (sportowe, informacyjne, kulturalne) i postanowili iść tym tropem. Wysuwają nawet pod adresem TVP bardzo konkretne postulaty. Jeśli PSL dojdzie do władzy, to zażąda "uruchomienia w telewizji tzw. misyjnych kanałów tematycznych, w tym samorządowego, edukacyjnego, ekologicznego i rolniczego rozszerzonego o unijne treści instruktażowe". Śladem TV Kultura, której nie oglądają nawet jej twórcy, dojdzie nam więc TeleGleba z programami o unijnych dopłatach do mleka. Dojdzie TV Wójt, w której hitem prime time`u będzie zapewne "Poczet sołtysów polskich". Będzie też TVP Eko z przepisami na dania z kiełków i soi. Najłatwiej będzie zorganizować kanał edukacyjny. Naszym faworytem na jego szefa jest najbardziej znany absolwent niezapomnianego Telewizyjnego Technikum Rolniczego - Włodzimierz Cimoszewicz. 3. Ministrowie dialogu (Partia Demokratyczna) Nowa partia Frasyniuka gardzi populizmem, dlatego swój program skierowała nie do obywateli, ale do swoich działaczy. Żeby przekonać ich, że po wyborach będzie sporo nowych stanowisk do obsadzenia, wymyślono powołanie w każdym resorcie wiceministra odpowiedzialnego za dialog społeczny. Tym genialnym posunięciem zapewniono co najmniej kilkanaście stanowisk ministerialnych plus kilkadziesiąt dla dyrektorów departamentów i naczelników wydziałów, a wreszcie setki dla sekretarek i kierowców - razem kilkaset nowych miejsc pracy. Na razie nie do końca wiadomo, czym mieliby się zajmować wiceministrowie od dialogu, ale biorąc pod uwagę, że jakieś półtora roku zajmie im organizowanie urzędu, a drugie półtora żegnanie się z nim, to na robotę zostanie niewiele czasu - wychodzi jakiś rok, który można spędzić w delegacjach zagranicznych, rozwijając dialog z Malediwami, Bali i Dominikaną latem oraz ze Szwajcarią i Austrią zimą. Do tych ostatnich przydadzą się narty, które zawsze można sobie zaordynować na koszt ministerstwa. 4. Osiem stów na łebka (Samoobrona) W zupełnie innym kierunku niż mieszczuchy z PD poszła plebejska Samoobrona. Jej działacze obiecują, że pierwszym posunięciem rządu Andrzeja Leppera będzie �zapewnienie wszystkim bezrobotnym, którzy nie z własnej winy nie mogą podjąć pracy, wypłaty zasiłków w wysokości minimum socjalnego, które w 2004 r. wyniosło 800 zł". Twórcy programu nie precyzują, czy wypłata będzie jednorazowa, czy każdy może liczyć na kasę zgodnie z zasadą: �Czy się stoi, czy się leży, osiem stówek się należy". Pomysł Samoobrony łatwo przelicytować. Wystarczy, że jakaś partia obieca 850 zł plus ze 200 zł dawanych od razu w winie, a partia Leppera znika z tymi swoimi marnymi groszami. 5. Energia spod ziemi (LPR) Mylą się ci, którzy podejrzewają, że Polska pod rządami Ligi Polskich Rodzin będzie krajem z obowiązkową modlitwą poranną w szkołach i urzędach oraz ze szpitalami zakaźnymi pełnymi homoseksualistów - w ramach lex Wrzodak. Program LPR jest nowoczesny i ma tę zaletę, że można go od razu realizować w Islandii i na Kamczatce. A szczerze mówiąc, chyba tylko tam, bo zakłada on "uzyskanie pełnej samowystarczalności energetycznej, wytwarzając czystą, tanią ekologicznie energię, przede wszystkim z zasobów geotermicznych". Zanim jednak działacze LPR rzucą się do eksploatacji polskich gejzerów, może warto zaproponować im kompresy? 6. Prezydent może wszystko... zepsuć (PiS) Nauczone doświadczeniami Wałęsy i Kwaśniewskiego PiS proponuje w swej konstytucji system kanclerski z silnym rządem. Prezydent może wręczać ordery i nadawać obywatelstwo. Ale nie tylko. Ni stąd, ni zowąd głowa państwa może zablokować powstanie rządu - ot tak, bez konkretnych przyczyn. Według PiS, prezydent mógłby bowiem odmówić powołania premiera lub ministra, "jeżeli istnieje uzasadnione podejrzenie, że nie będzie on przestrzegać prawa albo jeżeli przeciwko powołaniu przemawiają ważne względy bezpieczeństwa państwa". Oczyma wyobraźni widzimy już, jak prezydent Cimoszewicz upiera się, że Kaczyński (którykolwiek) będzie łamał prawo, i nic go nie obchodzi, że wygrał wybory, a politycy PiS chwalą go za wykorzystywanie swoich uprawnień. 7. Taksówka dla ministra (PO) Rozdęte przywileje polityków i urzędników, dworskie maniery prezydenta czy premiera wywołują u normalnego człowieka oburzenie. Wykorzystuje to platforma, proponując program oszczędnego państwa. Oto Jan Rokita ogłosił, że skasuje samochody służbowe wszystkim z wyjątkiem premiera i kilku ministrów. A reszta członków rządu? "Niech jeżdżą taksówkami" - oznajmił. Przypomina nam to oszczędnościowe posunięcia premiera Pawlaka, który jeździł (ale tylko po mieście) polonezem, bo za miastem przesiadał się do limuzyny. Wicemarszałek Sejmu Tomasz Nałęcz miał nie tak dawno temu wartburga. Czy na spotkanie ze swoim odpowiednikiem z Niemiec miałby nim podjechać, inkasując z Kancelarii Sejmu kilometrówkę? Nawet oszczędna Wielka Brytania nie zabrała służbowych aut ministrom. Być może Rokita zna jednak swych kolegów z partii zbyt dobrze i wie, że oni na państwowe limuzyny nie zasługują. |
Więcej możesz przeczytać w 36/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.