Po pośmiertnej beatyfikacji Johna Lennona Paulowi McCartneyowi przypadła rola czarnego charakteru Paul McCartney miał pecha, że to nie on zginął 25 lat temu. Gdyby kula szaleńca dosięgła jego, a nie Johna Lennona, zapewne on stałby się pierwszym bitelsem i rockandrollowym świętym. Śmierć Lennona jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki usunęła z masowej pamięci wszystkie niebotyczne wady autora "Imagine" i uczyniła go symbolem kontrkultury lat 60. Jak to w bajkach bywa, kiedy jest szlachetny bohater, musi być też czarny charakter. Ta rola przypadła McCartneyowi.
Dobry zły
Paul został więc głównym winowajcą rozpadu The Beatles i dusigroszem, który na lata zablokował finanse zespołu, a sam bezwstydnie tworzył jedną z największych nowych fortun w Wielkiej Brytanii. Po sukcesie trasy koncertowej 2002/2003, podczas której zagrał dla dwóch milionów fanów i która przyniosła 126 mln dolarów wpływów kasowych, jego majątek jest szacowany na blisko 1,2 mld funtów. To czyni go najbogatszą gwiazdą show-biznesu i 29. najzamożniejszym Brytyjczykiem.
Status majątkowy McCartneya ulegnie niebawem zmianie. Oczywiście na korzyść. 12 września ukaże się jeden z najlepszych albumów w jego karierze, "Chaos and Creation In The Back Yard", nagrany przy współudziale producenta Radiohead Nigela Godricha. Cztery dni po premierze płyty koncertem w Miami na Florydzie rozpocznie się kolejne tournee McCartneya po Ameryce. 300 tys. biletów na 28 występów rozeszło się w rekordowym czasie dziesięciu minut.
Łatwo dostrzec sprzeczność między nieustającym od chwili rozwiązania The Beatles pasmem sukcesów McCartneya a jego czarną legendą. Wytłumaczenie jest proste. Owa czarna legenda w znacznej mierze jest kreacją mediów, zawłaszczonych przez lewackich pogrobowców epoki kontestacji, którzy na swego patrona wybrali Johna Lennona, nie kalającego się godnymi pogardy materialnymi sprawami (tę brudną robotę odwalała za niego Yoko Ono). Jednak Ameryka kocha ludzi sukcesu. I dlatego też kocha McCartneya, bo trudno byłoby wskazać drugiego wykonawcę, który by przez 40 lat (dokładnie od chwili nagrania radiowego przeboju wszech czasów "Yesterday") miał równy dar zamieniania każdego swojego przedsięwzięcia w złoto.
Mózg The Beatles
The Beatles byli globalnym fenomenem - symbolem rewolucyjnych zmian, jakie w latach 60. zachodziły w obyczajowości i kulturze. Równie rewolucyjna była ewolucja ich muzyki w latach 1962-1967, którą klamrują utwory "Love Me Do" i oszałamiający finał albumu "Sergeant Pepper`s Lonely Hearts Club Band" - "A Day In The Life". To było rzeczywiście opus magnum tandemu autorskiego Lennon - McCartney. Od tego momentu obaj frontmeni zespołu zaczęli się od siebie oddalać, ale nie tak, jakby sobie tego życzyli rzecznicy czarno-białych podziałów. To nieprawda, że John był facetem od ostrego rock and rolla, a Paul od ckliwych piosenek w rodzaju "Yesterday" czy "Eleanor Rigby". Od "I Saw Her Standing There" po "Helter Skelter", zaadaptowany później przez Siouxsie & The Banshees i U2, McCartney po wielekroć dowiódł, że nie jest gorszym rockowym krzykaczem niż Lennon. O swoim przywiązaniu do klasycznego rock and rolla nieraz przypominał w czasach pobitelsowskich, choćby albumami "Back In The USSR" i "Run Devil Run". Jak dowiodły późniejsze solowe nagrania obu muzyków, to raczej Lennonowi trudniej było stworzyć coś naprawdę oryginalnego bez McCartneya niż bardziej wszechstronnemu i pracowitemu McCartneyowi bez Lennona.
To, że albumy Lennona są raczej przeciętne, nie oznacza automatycznie, że płyty McCartneya - czy to nagrane z Wings, czy solo - były arcydziełami. Jedne były bardziej udane ("Ram", "Band On The Run", "London Town", "Tug Of War"), inne mniej ("Back To The Egg", "Pipes Of Peace", "Press To Play"). Obok czegoś w rodzaju porywającego tematu do filmu z Bondem "Żyj i pozwól umrzeć" mogły się znaleźć na nich piosenki dla dzieci czy sielankowe ballady w rodzaju "Mull Of Kin-tyre", która to zresztą ballada - choć odsądzona od czci i wiary - okazała się najlepiej sprzedającym się singlem w Wielkiej Brytanii aż do... "Do They Know It`s Christmas". Jest na tych płytach jednak dość znakomitych i zróżnicowanych stylistycznie utworów, by wysunąć tezę, że gdyby ewolucja The Beatles poszła po myśli Lennona, zespół prawdopodobnie około 1966 r. podzieliłby los swoich rywali - The Searchers, Gerry & The Pacemakers czy The Hollies.
To McCartney, a nie Lennon, był orędownikiem eksperymentów w zakresie formy, aranżacji i włączania do rocka elementów innych gatunków, co przesądziło o wielowątkowości i wyjątkowości muzyki The Beatles. A że ewolucja McCartneya jako kompozytora nie zakończyła się wraz z upadkiem The Beatles, świadczy to, że ma on dziś na koncie także kilka odważnych wypadów na terytorium muzyki poważnej, by wspomnieć tylko "The Liverpool Oratorio" (premiera w 1991 r.), którego płytowe nagranie znalazło się na szczycie list bestsellerów w USA i Wielkiej Brytanii.
Bez przebaczenia
Czas przyznał rację McCartneyowi w wielu pozamuzycznych kwestiach. Ogłoszenie przez niego wiosną 1970 r. upadku The Beatles było logiczną konsekwencją postępującej od dwóch lat dezintegracji zespołu. Tylko że nie on, lecz John Lennon i jego ostentacyjny, napędzany narkotykami brak zainteresowania przyszłością kwartetu był przyczyną tego rozpadu. Proces, jaki kilka miesięcy później (za radą nowojorskiej kancelarii adwokackiej ojca i brata jego żony Lindy Eastman) wytoczył kolegom, faktycznie uratował finanse całej czwórki przed malwersacjami popieranego przez Lennona menedżera Allena Kleina, który chwilę później o mało nie doprowadził do bankructwa The Rolling Stones. Po tej lekcji McCartney i Mick Jagger sami zajęli się kontrolowaniem swoich interesów i obaj dobrze na tym wyszli. No i obydwaj oberwali cięgi od wiadomych elit opiniotwórczych, celujących w liczeniu i obwąchiwaniu cudzych pieniędzy. Ćwierć wieku później okazało się, że stara lewacka retoryka nie zdechła, a McCartneya przed kolejną kampanią nienawiści nie uchronił nawet nadany mu w 1997 r. tytuł szlachecki.
Guliwer w krainie Liliputów
Jak mówi sam McCartney, nic nie kole Brytyjczyków w oczy tak jak cudzy sukces. Po doskonałym przyjęciu cyklu "Antologii" wydawało się, że McCartney znalazł sobie godną jego biografii niszę kustosza dziedzictwa The Beatles i pamięci Johna Lennona). Jego zbrodnią było jednak to, że dokładnie wtedy rozpoczął on najbardziej twórczy okres w solowej karierze. Trwający do dziś cykl sukcesów zainaugurowało wydanie jednego z najbardziej udanych w jego dorobku albumów - "The Flaming Pie". Wkrótce po nim ukazał się zestaw osobistych wersji rzadkich rockandrollowych kawałków z lat 50. - "Run Devil Run" - nagranych z Davidem Gilmourem i zaśpiewanych z pasją, którą można tłumaczyć tylko emocjonalnym napięciem wywołanym śmiercią żony Lindy (w 1998 r.). Udany był również kolejny album studyjny "Driving Rain", gdzie znalazł się odśpiewany gremialnie na koncercie w Madison Square Garden (w październiku 2001 r.) hymn "Freedom" poświęcony pamięci ofiar zamachu terrorystycznego z 11 września.
Pro-Lennonowskie media - zwłaszcza po rekordowym powodzeniu trasy McCartneya po USA - zostały postawione w stan gotowości i czekały na pretekst, by uderzyć. I doczekały się. Najpierw było to samowolne, nieuzgodnione z Yoko Ono podpisanie przez McCartneya części bitelsowskich utworów zawartych na koncertowym albumie "Back In The US" - jako kompozycji McCartneya i Lennona, a nie zwyczajowo Lennon - McCartney. To posunięcie można by wytłumaczyć typowym dla starszego wieku McCartneya niepokojem, że potomni, widząc pod wszystkimi utworami bitelsów podpisy Lennon - McCartney, skłonni będą postrzegać Lennona jako głównego autora repertuaru zespołu, a jego samego uznać za postać drugorzędną. Nawet jeśli będzie to dotyczyć takich utworów, jak "Yesterday", "Michelle" czy "Hey, Jude", w których powstaniu udział Lennona był zerowy. Drugim pretekstem napaści na McCartneya był jego ślub w 2003 r. z byłą modelką, 34-letnią wówczas Heather Mills. Z zimną perfidią wywleczono jej przeszłość, gdy jako nastolatka uciekła z domu i żyła na ulicy, pogardliwym milczeniem zbyto jej zasługi w kampanii przeciw minom lądowym. Wyśmiewano także jej styl ubierania się, choć wiadomo było, że jest on po części podyktowany tym, że po potrąceniu przez policyjny motocykl straciła część lewej nogi i ma protezę.
63-letni obecnie McCartney ze stoickim spokojem znosi swój status bitelsa do bicia, choć nikt nie uczynił tyle, ile on w zakresie kultywowania pamięci po The Beatles i Johnie Lennonie. Poczucie pewności siebie daje mu to, że tak naprawdę krąg jego przeciwników, choć irytująco jazgotliwy, jest nieliczny. Po jego stronie są natomiast miliony fanów na całym świecie, bitelsowski rodowód, który czyni go księciem wśród wszystkich weteranów rocka lat 60., imponujący dorobek solowy i zapewnione miejsce w historii.
Paul został więc głównym winowajcą rozpadu The Beatles i dusigroszem, który na lata zablokował finanse zespołu, a sam bezwstydnie tworzył jedną z największych nowych fortun w Wielkiej Brytanii. Po sukcesie trasy koncertowej 2002/2003, podczas której zagrał dla dwóch milionów fanów i która przyniosła 126 mln dolarów wpływów kasowych, jego majątek jest szacowany na blisko 1,2 mld funtów. To czyni go najbogatszą gwiazdą show-biznesu i 29. najzamożniejszym Brytyjczykiem.
Status majątkowy McCartneya ulegnie niebawem zmianie. Oczywiście na korzyść. 12 września ukaże się jeden z najlepszych albumów w jego karierze, "Chaos and Creation In The Back Yard", nagrany przy współudziale producenta Radiohead Nigela Godricha. Cztery dni po premierze płyty koncertem w Miami na Florydzie rozpocznie się kolejne tournee McCartneya po Ameryce. 300 tys. biletów na 28 występów rozeszło się w rekordowym czasie dziesięciu minut.
Łatwo dostrzec sprzeczność między nieustającym od chwili rozwiązania The Beatles pasmem sukcesów McCartneya a jego czarną legendą. Wytłumaczenie jest proste. Owa czarna legenda w znacznej mierze jest kreacją mediów, zawłaszczonych przez lewackich pogrobowców epoki kontestacji, którzy na swego patrona wybrali Johna Lennona, nie kalającego się godnymi pogardy materialnymi sprawami (tę brudną robotę odwalała za niego Yoko Ono). Jednak Ameryka kocha ludzi sukcesu. I dlatego też kocha McCartneya, bo trudno byłoby wskazać drugiego wykonawcę, który by przez 40 lat (dokładnie od chwili nagrania radiowego przeboju wszech czasów "Yesterday") miał równy dar zamieniania każdego swojego przedsięwzięcia w złoto.
Mózg The Beatles
The Beatles byli globalnym fenomenem - symbolem rewolucyjnych zmian, jakie w latach 60. zachodziły w obyczajowości i kulturze. Równie rewolucyjna była ewolucja ich muzyki w latach 1962-1967, którą klamrują utwory "Love Me Do" i oszałamiający finał albumu "Sergeant Pepper`s Lonely Hearts Club Band" - "A Day In The Life". To było rzeczywiście opus magnum tandemu autorskiego Lennon - McCartney. Od tego momentu obaj frontmeni zespołu zaczęli się od siebie oddalać, ale nie tak, jakby sobie tego życzyli rzecznicy czarno-białych podziałów. To nieprawda, że John był facetem od ostrego rock and rolla, a Paul od ckliwych piosenek w rodzaju "Yesterday" czy "Eleanor Rigby". Od "I Saw Her Standing There" po "Helter Skelter", zaadaptowany później przez Siouxsie & The Banshees i U2, McCartney po wielekroć dowiódł, że nie jest gorszym rockowym krzykaczem niż Lennon. O swoim przywiązaniu do klasycznego rock and rolla nieraz przypominał w czasach pobitelsowskich, choćby albumami "Back In The USSR" i "Run Devil Run". Jak dowiodły późniejsze solowe nagrania obu muzyków, to raczej Lennonowi trudniej było stworzyć coś naprawdę oryginalnego bez McCartneya niż bardziej wszechstronnemu i pracowitemu McCartneyowi bez Lennona.
To, że albumy Lennona są raczej przeciętne, nie oznacza automatycznie, że płyty McCartneya - czy to nagrane z Wings, czy solo - były arcydziełami. Jedne były bardziej udane ("Ram", "Band On The Run", "London Town", "Tug Of War"), inne mniej ("Back To The Egg", "Pipes Of Peace", "Press To Play"). Obok czegoś w rodzaju porywającego tematu do filmu z Bondem "Żyj i pozwól umrzeć" mogły się znaleźć na nich piosenki dla dzieci czy sielankowe ballady w rodzaju "Mull Of Kin-tyre", która to zresztą ballada - choć odsądzona od czci i wiary - okazała się najlepiej sprzedającym się singlem w Wielkiej Brytanii aż do... "Do They Know It`s Christmas". Jest na tych płytach jednak dość znakomitych i zróżnicowanych stylistycznie utworów, by wysunąć tezę, że gdyby ewolucja The Beatles poszła po myśli Lennona, zespół prawdopodobnie około 1966 r. podzieliłby los swoich rywali - The Searchers, Gerry & The Pacemakers czy The Hollies.
To McCartney, a nie Lennon, był orędownikiem eksperymentów w zakresie formy, aranżacji i włączania do rocka elementów innych gatunków, co przesądziło o wielowątkowości i wyjątkowości muzyki The Beatles. A że ewolucja McCartneya jako kompozytora nie zakończyła się wraz z upadkiem The Beatles, świadczy to, że ma on dziś na koncie także kilka odważnych wypadów na terytorium muzyki poważnej, by wspomnieć tylko "The Liverpool Oratorio" (premiera w 1991 r.), którego płytowe nagranie znalazło się na szczycie list bestsellerów w USA i Wielkiej Brytanii.
Bez przebaczenia
Czas przyznał rację McCartneyowi w wielu pozamuzycznych kwestiach. Ogłoszenie przez niego wiosną 1970 r. upadku The Beatles było logiczną konsekwencją postępującej od dwóch lat dezintegracji zespołu. Tylko że nie on, lecz John Lennon i jego ostentacyjny, napędzany narkotykami brak zainteresowania przyszłością kwartetu był przyczyną tego rozpadu. Proces, jaki kilka miesięcy później (za radą nowojorskiej kancelarii adwokackiej ojca i brata jego żony Lindy Eastman) wytoczył kolegom, faktycznie uratował finanse całej czwórki przed malwersacjami popieranego przez Lennona menedżera Allena Kleina, który chwilę później o mało nie doprowadził do bankructwa The Rolling Stones. Po tej lekcji McCartney i Mick Jagger sami zajęli się kontrolowaniem swoich interesów i obaj dobrze na tym wyszli. No i obydwaj oberwali cięgi od wiadomych elit opiniotwórczych, celujących w liczeniu i obwąchiwaniu cudzych pieniędzy. Ćwierć wieku później okazało się, że stara lewacka retoryka nie zdechła, a McCartneya przed kolejną kampanią nienawiści nie uchronił nawet nadany mu w 1997 r. tytuł szlachecki.
Guliwer w krainie Liliputów
Jak mówi sam McCartney, nic nie kole Brytyjczyków w oczy tak jak cudzy sukces. Po doskonałym przyjęciu cyklu "Antologii" wydawało się, że McCartney znalazł sobie godną jego biografii niszę kustosza dziedzictwa The Beatles i pamięci Johna Lennona). Jego zbrodnią było jednak to, że dokładnie wtedy rozpoczął on najbardziej twórczy okres w solowej karierze. Trwający do dziś cykl sukcesów zainaugurowało wydanie jednego z najbardziej udanych w jego dorobku albumów - "The Flaming Pie". Wkrótce po nim ukazał się zestaw osobistych wersji rzadkich rockandrollowych kawałków z lat 50. - "Run Devil Run" - nagranych z Davidem Gilmourem i zaśpiewanych z pasją, którą można tłumaczyć tylko emocjonalnym napięciem wywołanym śmiercią żony Lindy (w 1998 r.). Udany był również kolejny album studyjny "Driving Rain", gdzie znalazł się odśpiewany gremialnie na koncercie w Madison Square Garden (w październiku 2001 r.) hymn "Freedom" poświęcony pamięci ofiar zamachu terrorystycznego z 11 września.
Pro-Lennonowskie media - zwłaszcza po rekordowym powodzeniu trasy McCartneya po USA - zostały postawione w stan gotowości i czekały na pretekst, by uderzyć. I doczekały się. Najpierw było to samowolne, nieuzgodnione z Yoko Ono podpisanie przez McCartneya części bitelsowskich utworów zawartych na koncertowym albumie "Back In The US" - jako kompozycji McCartneya i Lennona, a nie zwyczajowo Lennon - McCartney. To posunięcie można by wytłumaczyć typowym dla starszego wieku McCartneya niepokojem, że potomni, widząc pod wszystkimi utworami bitelsów podpisy Lennon - McCartney, skłonni będą postrzegać Lennona jako głównego autora repertuaru zespołu, a jego samego uznać za postać drugorzędną. Nawet jeśli będzie to dotyczyć takich utworów, jak "Yesterday", "Michelle" czy "Hey, Jude", w których powstaniu udział Lennona był zerowy. Drugim pretekstem napaści na McCartneya był jego ślub w 2003 r. z byłą modelką, 34-letnią wówczas Heather Mills. Z zimną perfidią wywleczono jej przeszłość, gdy jako nastolatka uciekła z domu i żyła na ulicy, pogardliwym milczeniem zbyto jej zasługi w kampanii przeciw minom lądowym. Wyśmiewano także jej styl ubierania się, choć wiadomo było, że jest on po części podyktowany tym, że po potrąceniu przez policyjny motocykl straciła część lewej nogi i ma protezę.
63-letni obecnie McCartney ze stoickim spokojem znosi swój status bitelsa do bicia, choć nikt nie uczynił tyle, ile on w zakresie kultywowania pamięci po The Beatles i Johnie Lennonie. Poczucie pewności siebie daje mu to, że tak naprawdę krąg jego przeciwników, choć irytująco jazgotliwy, jest nieliczny. Po jego stronie są natomiast miliony fanów na całym świecie, bitelsowski rodowód, który czyni go księciem wśród wszystkich weteranów rocka lat 60., imponujący dorobek solowy i zapewnione miejsce w historii.
Więcej możesz przeczytać w 36/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.