Związki zawodowe są szkodliwe dla gospodarki, a na długą metę także dla tych, których rzekomo biorą w obronę Wszyscy lubili "Solidarność", gdy "wybuchła" po sierpniu 1980 (poza komunistycznym aparatem ucisku, rzecz jasna!). I prawie wszyscy przyznają się do jej dziedzictwa z okazji 25-lecia ruchu (ruchu, nie związku, co warto zapamiętać!). A skoro wszyscy przyznają się do tego, że wychowywali się na ideach "Solidarności", włącznie z odchodzącym w niepamięć postkomunistycznym prezydentem RP, to znaczy, że przesłanie tego ruchu jest co najmniej niejasne i rozciągliwe.
Na tyle, że niewiele można na tym stracić, a być może da się nawet coś zyskać. I stąd właśnie do 21 postulatów "Solidarności" przykleja się nowo-stare postkomunistyczne SLD, drukując je w swojej gazetce dla emerytowanych aparatczyków, ubeków i oficerów (tych, co to "nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera"). A postkomunistyczny - oddelegowany do bezpartyjnych - kandydat na prezydenta poprowadził w parlamencie sesję rocznicową...
Dlaczego wszyscy lubili "Solidarność"?
Nietrudno na to pytanie odpowiedzieć. Lewica zachodnioeuropejska miała już wówczas świadomość klęski ideowej komunizmu i jałowości zachodniej socjaldemokracji. Spontaniczny, oddolnie formujący się ruch "Solidarności", domagający się miło brzmiących dla ucha haseł równości, likwidacji przywilejów płacowych i innych (aparatczykowskich, rzecz jasna, nie górniczych!), godności człowieka pracy, niedyskryminacji itp., tworzył w ich oczach nową wersję "rewolucyjnego postępu". A więc po Bastylii 1789, Piotrogrodzie 1917 przyszedł Gdańsk 1980.
Konserwatyści, którzy ubolewali nad upadkiem cnót charakterystycznych dla zachodniej cywilizacji, nad zanikiem religijności, widzieli w "Solidarności" nieoczekiwaną szansę na powstrzymanie i odwrócenie powojennego trendu sowieckiej ekspansji. Przeoczyli przy tym fakt, że tym punktem zwrotnym stała się sowiecka interwencja w Afganistanie. W każdym razie "Solidarność" była dla nich wyłomem w monolicie. A religijność jej członków stwarzała nadzieję na odwrócenie trendu także w sprawach wiary. Nie tylko w urzędowo ateistycznym świecie Sowietów, ale także i w zachodniej Europie.
Wreszcie, liberałowie - jak zwykle najbieglejsi w sprawach gospodarki - widzieli w "Solidarności" podzwonne dla kolektywistycznej gospodarki. Byli przekonani, że gospodarka centralnie administrowana i planowana nie ma prawa utrzymać się dużo dłużej. Po prostu kończą się już możliwe do zmarnowania zasoby. Jak to sam napisałem w połowie lat 80., na gmachu komunistycznej gospodarki widać było już napis: mane, tekel, fares - dla tych, którzy umieją i chcą zrozumieć, że koniec jest już bliski...
Którędy do niepodległości i dobrobytu?
Konserwatyści ruchu "Solidarność" wysiedli z solidarnościowego pociągu na przystanku "niepodległość"; liberałowie - na przystanku "kapitalizm". Tyle że był to jeden i ten sam przystanek. Socjaliści zaś pozostali i przejęli związek zawodowy "Solidarność". Wbrew początkowym oczekiwaniom lepiej udało się mniej licznym liberałom wprowadzić nieźle funkcjonujący kapitalizm niż konserwatystom sprawne, oszczędne, uczciwe i spolegliwe dla obywatela państwo. Przyczyny tego są dość proste. W kapitalistycznej gospodarce rynkowej struktura bodźców sprzyja efektywnym zachowaniom. Także uczciwości, co powtarzam przy każdej okazji. Jeśli bowiem w gospodarce odkrywamy jakieś szwindle, to są one na ogół konsekwencją tego, że tam właśnie kapitalizm nie dotarł, a decyzję podejmują politycy lub urzędnicy, których zachowanie jest powodowane inną strukturą bodźców, nie sprzyjającą uczciwości.
Nie winię bynajmniej konserwatystów za ten stan. Jeżeli kogoś - to postkomunistów, doskonale poruszających się w nieprzejrzystych układach wewnątrz aparatu państwowego lub na styku państwo-gospodarka. Bodźce kapitalistycznego rynku działają bardzo silnie, podczas gdy kapitał społeczny, silnie nadwątlony przez okres komunizmu, odtwarza się bardzo powoli. Dlatego właśnie nasza gospodarka od kilku lat cierpi na coraz większą zadyszkę będącą następstwem presji niesprawnego i nieuczciwego państwa na przedsiębiorców. Nie tylko ta presja jest jednak czynnikiem zniekształcającym naszą gospodarkę. I w tym miejscu należy wrócić do dziedzictwa "Solidarności". Tym razem już związkowej, socjalistycznej w swej istocie. Intelektualna otoczka tworząca ruch "Solidarność" przeszła bowiem do świata polityki i gospodarki.
Socjaliści z lewa i z prawa
Znakomity publicysta Jerzy Surdykowski napisał kilka lat temu, że w Polsce mamy w gruncie rzeczy dwa obozy lewicowe: lewicę bezbożną (postkomunistów) i lewicę pobożną (post-Solidarność). Jest to, niestety, smutna prawda wyjaśniająca niemałą część naszych kłopotów gospodarczych. Związki zawodowe są zawsze i wszędzie szkodliwe dla gospodarki jako całości, a na długą metę także dla tych, których rzekomo biorą w obronę.
Według specjalistów zajmujących się polską prywatyzacją, nie doszłoby do połowy bankructw przedsiębiorstw państwowych, gdyby nie dzielni związkowcy, uparcie broniący wszystkich pracowników razem i każdego z osobna. "Żelazne prawo Winieckiego" mówi, że każde przedsiębiorstwo, które było państwowe dziesięć lat lub dłużej, ma dwa razy za dużo pracowników przy danym poziomie produkcji. Każda restrukturyzacja musiała zakładać zmniejszenie zatrudnienia przynajmniej o połowę. Okręt, który ma dwa razy więcej marynarzy niż potrzeba, musi pójść pod wodę. I szedł pod wodę - znacznie częściej niż tak musiało być - właśnie dzięki związkowcom. Tym z "Solidarności" i wszystkim innym.
Tam gdzie jest więcej związkowców, jak w górnictwie czy na kolei, pozornie sytuacja wygląda lepiej dla uzwiązkowionych pracowników. Tyle że rynek jest nierychliwy, ale sprawiedliwy. Wojowniczość przegrywa z nim na długą metę, jak na przykład w Wielkiej Brytanii, gdzie równie wojownicze jak "Solidarność" lewicowe związki zawodowe też stosowały zasadę: "Nie oddamy ani guzika!". Po 30 latach takiej strategii kolej przewoziła już bardzo niewielką część ładunków - nawet tych masowych, które normalnie opłaca się przewozić koleją lub drogą wodną.
Koniec antykomunistycznych bolszewików
W artykule z 1992 r. określiłem "Solidarność" jako "antykomunistycznych bolszewików". Ta definicja jest niestety nadal aktualna. "Solidarność" cechuje łączenie mętnych haseł wziętych z lewicowej poetyki, nawoływania do równości, rewolucji i jakże typowa bolszewicka pogarda dla prawa: czy to pan Krzaklewski nawołujący do zajęcia "własności porzuconej" w czasie strajku w Hucie Lucchini, tak jak gdyby nieobecność właściciela oznaczała utratę praw własności, czy to górniczy przywódcy starający się siłą uratować przywileje górników, oznaczające kontynuację pasożytowania tej branży na całej gospodarce, czyli na nas wszystkich.
Dzisiejsza związkowa "Solidarność" nie jest potrzebna nikomu. Oczywiście, może jeszcze wejść w jakieś sojusze z innymi siłami pasożytniczo-roszczeniowymi, ale to już i tak jest koniec mitu. Funkcjonuje jeszcze jak i inne związki zawodowe siłą inercji i krótkowzroczności pracowników. Ale patrząc na Zachód, można spostrzec, że w nowoczesnej gospodarce jest coraz mniej miejsca dla nadużywających siły grup interesów...
Dlaczego wszyscy lubili "Solidarność"?
Nietrudno na to pytanie odpowiedzieć. Lewica zachodnioeuropejska miała już wówczas świadomość klęski ideowej komunizmu i jałowości zachodniej socjaldemokracji. Spontaniczny, oddolnie formujący się ruch "Solidarności", domagający się miło brzmiących dla ucha haseł równości, likwidacji przywilejów płacowych i innych (aparatczykowskich, rzecz jasna, nie górniczych!), godności człowieka pracy, niedyskryminacji itp., tworzył w ich oczach nową wersję "rewolucyjnego postępu". A więc po Bastylii 1789, Piotrogrodzie 1917 przyszedł Gdańsk 1980.
Konserwatyści, którzy ubolewali nad upadkiem cnót charakterystycznych dla zachodniej cywilizacji, nad zanikiem religijności, widzieli w "Solidarności" nieoczekiwaną szansę na powstrzymanie i odwrócenie powojennego trendu sowieckiej ekspansji. Przeoczyli przy tym fakt, że tym punktem zwrotnym stała się sowiecka interwencja w Afganistanie. W każdym razie "Solidarność" była dla nich wyłomem w monolicie. A religijność jej członków stwarzała nadzieję na odwrócenie trendu także w sprawach wiary. Nie tylko w urzędowo ateistycznym świecie Sowietów, ale także i w zachodniej Europie.
Wreszcie, liberałowie - jak zwykle najbieglejsi w sprawach gospodarki - widzieli w "Solidarności" podzwonne dla kolektywistycznej gospodarki. Byli przekonani, że gospodarka centralnie administrowana i planowana nie ma prawa utrzymać się dużo dłużej. Po prostu kończą się już możliwe do zmarnowania zasoby. Jak to sam napisałem w połowie lat 80., na gmachu komunistycznej gospodarki widać było już napis: mane, tekel, fares - dla tych, którzy umieją i chcą zrozumieć, że koniec jest już bliski...
Którędy do niepodległości i dobrobytu?
Konserwatyści ruchu "Solidarność" wysiedli z solidarnościowego pociągu na przystanku "niepodległość"; liberałowie - na przystanku "kapitalizm". Tyle że był to jeden i ten sam przystanek. Socjaliści zaś pozostali i przejęli związek zawodowy "Solidarność". Wbrew początkowym oczekiwaniom lepiej udało się mniej licznym liberałom wprowadzić nieźle funkcjonujący kapitalizm niż konserwatystom sprawne, oszczędne, uczciwe i spolegliwe dla obywatela państwo. Przyczyny tego są dość proste. W kapitalistycznej gospodarce rynkowej struktura bodźców sprzyja efektywnym zachowaniom. Także uczciwości, co powtarzam przy każdej okazji. Jeśli bowiem w gospodarce odkrywamy jakieś szwindle, to są one na ogół konsekwencją tego, że tam właśnie kapitalizm nie dotarł, a decyzję podejmują politycy lub urzędnicy, których zachowanie jest powodowane inną strukturą bodźców, nie sprzyjającą uczciwości.
Nie winię bynajmniej konserwatystów za ten stan. Jeżeli kogoś - to postkomunistów, doskonale poruszających się w nieprzejrzystych układach wewnątrz aparatu państwowego lub na styku państwo-gospodarka. Bodźce kapitalistycznego rynku działają bardzo silnie, podczas gdy kapitał społeczny, silnie nadwątlony przez okres komunizmu, odtwarza się bardzo powoli. Dlatego właśnie nasza gospodarka od kilku lat cierpi na coraz większą zadyszkę będącą następstwem presji niesprawnego i nieuczciwego państwa na przedsiębiorców. Nie tylko ta presja jest jednak czynnikiem zniekształcającym naszą gospodarkę. I w tym miejscu należy wrócić do dziedzictwa "Solidarności". Tym razem już związkowej, socjalistycznej w swej istocie. Intelektualna otoczka tworząca ruch "Solidarność" przeszła bowiem do świata polityki i gospodarki.
Socjaliści z lewa i z prawa
Znakomity publicysta Jerzy Surdykowski napisał kilka lat temu, że w Polsce mamy w gruncie rzeczy dwa obozy lewicowe: lewicę bezbożną (postkomunistów) i lewicę pobożną (post-Solidarność). Jest to, niestety, smutna prawda wyjaśniająca niemałą część naszych kłopotów gospodarczych. Związki zawodowe są zawsze i wszędzie szkodliwe dla gospodarki jako całości, a na długą metę także dla tych, których rzekomo biorą w obronę.
Według specjalistów zajmujących się polską prywatyzacją, nie doszłoby do połowy bankructw przedsiębiorstw państwowych, gdyby nie dzielni związkowcy, uparcie broniący wszystkich pracowników razem i każdego z osobna. "Żelazne prawo Winieckiego" mówi, że każde przedsiębiorstwo, które było państwowe dziesięć lat lub dłużej, ma dwa razy za dużo pracowników przy danym poziomie produkcji. Każda restrukturyzacja musiała zakładać zmniejszenie zatrudnienia przynajmniej o połowę. Okręt, który ma dwa razy więcej marynarzy niż potrzeba, musi pójść pod wodę. I szedł pod wodę - znacznie częściej niż tak musiało być - właśnie dzięki związkowcom. Tym z "Solidarności" i wszystkim innym.
Tam gdzie jest więcej związkowców, jak w górnictwie czy na kolei, pozornie sytuacja wygląda lepiej dla uzwiązkowionych pracowników. Tyle że rynek jest nierychliwy, ale sprawiedliwy. Wojowniczość przegrywa z nim na długą metę, jak na przykład w Wielkiej Brytanii, gdzie równie wojownicze jak "Solidarność" lewicowe związki zawodowe też stosowały zasadę: "Nie oddamy ani guzika!". Po 30 latach takiej strategii kolej przewoziła już bardzo niewielką część ładunków - nawet tych masowych, które normalnie opłaca się przewozić koleją lub drogą wodną.
Koniec antykomunistycznych bolszewików
W artykule z 1992 r. określiłem "Solidarność" jako "antykomunistycznych bolszewików". Ta definicja jest niestety nadal aktualna. "Solidarność" cechuje łączenie mętnych haseł wziętych z lewicowej poetyki, nawoływania do równości, rewolucji i jakże typowa bolszewicka pogarda dla prawa: czy to pan Krzaklewski nawołujący do zajęcia "własności porzuconej" w czasie strajku w Hucie Lucchini, tak jak gdyby nieobecność właściciela oznaczała utratę praw własności, czy to górniczy przywódcy starający się siłą uratować przywileje górników, oznaczające kontynuację pasożytowania tej branży na całej gospodarce, czyli na nas wszystkich.
Dzisiejsza związkowa "Solidarność" nie jest potrzebna nikomu. Oczywiście, może jeszcze wejść w jakieś sojusze z innymi siłami pasożytniczo-roszczeniowymi, ale to już i tak jest koniec mitu. Funkcjonuje jeszcze jak i inne związki zawodowe siłą inercji i krótkowzroczności pracowników. Ale patrząc na Zachód, można spostrzec, że w nowoczesnej gospodarce jest coraz mniej miejsca dla nadużywających siły grup interesów...
Więcej możesz przeczytać w 36/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.