Może kiedyś historyk badający nasze czasy odnotuje zwycięski początek zmian, opisując niepojęty sukces rządu Marcinkiewicza
Żyjemy w świecie mitów i stereotypów historii. Według zwolenników jednego mitu, jesteśmy narodem ułomnym: anarchicznym, awanturniczym, wiecznie konspirującym, a więc pozbawionym politycznego instynktu państwowego. Nie sposób nami dobrze rządzić, a najlepiej - jak niegdyś proponowała nieboszczka Unia Wolności - po prostu nas wymienić. Według innego, równie do dziś żywego mitu, naród jest, jaki jest. Odwiecznym natomiast polskim problemem jest władza. Nieudolna, niekompetentna, samolubna, wyobcowana, a więc arogancka, a na dodatek nieuczciwa, nepotyczna i skorumpowana. Wystarczy - utrzymują zwolennicy tego mitu - wymienić władzę, a wszystko potoczy się dobrym torem. Co ciekawe, zwolennicy jednego i drugiego mitu, by uzasadnić swoje racje, garściami czerpią przykłady z historii. Co paradoksalne, patronem obu stron sporu wydaje się ta sama wielka postać polskiej historii - Józef Piłsudski.
Podejrzana demokracja
Według jednych, państwo jest popsute i trzeba je naprawić. Według drugich, wszelkie majstrowanie przy państwie grozi zamachem na swobody demokratyczne, brzydko pachnie faszyzmem i należy mobilizować obywateli do obrony przed dwoma takimi, co kiedyś ukradli księżyc, a więc niechybnie nie zawahają się przed zamachem na demokrację. Sam spór nie jest w polskiej rzeczywistości politycznej niczym nowym i - jak należy sądzić - niczym specjalnie groźnym. I nie on wyznacza wektory historii. Jeżeli coś dziś niepokoi historyka, to stanowisko Polaków, z których, jak świadczą badania opinii publicznej, 52 proc. zgłasza wątpliwości wobec demokratycznego, niewydolnego porządku własnego państwa. Podobnie ponad 50 proc. badanych, zniechęconych do polityki, nie zamierza uczestniczyć w żadnych wyborach. Te dane świadczą o sytuacji, którą trudno nazwać inaczej niż głębokim kryzysem demokracji.
Warto przypomnieć, że awantura wokół polskiej demokracji od ponad wieku nieodmiennie towarzyszy polskiej wolności. Dla naszych ojców i dziadów wcale nie było oczywiste, że odrodzona Rzeczpospolita stanie się republiką parlamentarną. 28 lipca 1917 r. Komisja Sejmowo-Konstytucyjna Tymczasowej Rady Stanu przyjęła projekt konstytucji państwa polskiego, przewidujący powstanie monarchii! Uważano, że "dla Polski obecnie, ze względu na charakter Narodu, niewyrobienie polityczne, warunki panujące, najodpowiedniejszą formą rządu będzie ustrój monarchiczno-konstytucyjny". Wraz z odrodzoną Polską rodziło się bowiem pytanie: kogo Polacy zechcą słuchać?
Pytań rodziło się więcej. Czy można wprowadzać demokrację w kraju o tak dużej liczbie analfabetów? Czy powinni się oni cieszyć pełnią praw wyborczych? Jeżeli tak, to czy nie otwiera to pola do zwycięstwa demagogii? Proponowano więc decydującą rolę w urządzaniu państwa przyznać inteligencji, która liczyła około 150 tys. osób. Powstałoby więc państwo stanowe, podobne do szlacheckiej I Rzeczypospolitej, której upadek i jego skutki odczuwano przez cały XIX wiek.
Widmo anarchii
Partie narodowe głosiły: "Prawo wyborcze nie jest przyrodzonym prawem, z którym każdy mieszkaniec na świat przychodzi, ale jest właściwie obowiązkiem, nakładanym na obywateli, na tych członków społeczeństwa, którzy go z pożytkiem dla całości sprawować są zdolni". Partie chłopskie domagały się, aby czynne prawa wyborcze przyznać jedynie tym obywatelom, którzy zaprzysięgną wierność państwu polskiemu i uważają się za Polaków. W odradzającej się Polsce, w której mniejszości narodowe stanowiły jedną trzecią narodu, były to obawy rzeczywiste. I rzeczywiste problemy. Czy desygnowanie posłów, czy wybory powszechne, które - jak uważano - zanarchizowały demokrację i zgubiły państwo w XVIII wieku? Czy parlament dwuizbowy? Czy senatorami nie powinni być wyłącznie ludzie z wyższym wykształceniem, przygotowani do rozstrzygania wątpliwości prawnych? A posłowie? Jakie powinni mieć kompetencje?
"Nie przestraszają mnie - pisał w dniach rodzącej się polskiej demokracji jeden z wybitnych polskich polityków - daleko idące reformy społeczne i polityczne. Daleko bardziej boję się tego, by nasz naród nie pozostał w tyle za innymi". Tego obawiali się wszyscy. Jaka Rzeczpospolita powinna powstać, by dorównać i przegonić świat? Jak wiadomo, wybrano koncepcję mieszaną, wzorując konstytucję marcową na francuskiej, z elementami (w odniesieniu do Senatu) rozwiązań amerykańskich. W efekcie po kilku latach praktyki, jak napisał dr Władysław Rostocki, "nad państwem skrajnie parlamentarnym zaczęło się unosić widmo anarchii". Polacy pojęli, że zachwiana została Monteskiuszowska równowaga władzy. Wykonawcza była słaba, praktycznie nie istniała. Ustawodawczą tworzył Sejm, o którym pisano: "Parlament, który wie, czego nie chce, ale nie wie, czego chce". W efekcie Polacy poparli zamach majowy Piłsudskiego i sanację państwa. Mieli dość sejmokracji i rządów, które nie rządziły. Jak obliczył Adam Krzyżanowski, od grudnia 1922 r. do przewrotu majowego (42 miesiące) przez 29 miesięcy istniały niewydolne rządy pozaparlamentarne.
Naprawa państwa
Kryzys państwa przeżywała wtedy również Francja, a w Niemczech, oddających w wyborach powszechnych władzę Hitlerowi, głosowano pod hasłem "przeklętego parlamentaryzmu". W Polsce jednak nie było zamachu na demokrację. Jak pisał Ignacy Daszyński, "marszałek Piłsudski nie usunął z tego życia ani Sejmu, ani odpowiedzialności poszczególnych ministrów, ani organów kontrolnych, ani kompetencji sądów, ani władzy Prezydenta Rzeczypospolitej, aby w ten sposób rządzić samemu". Piłsudski, podejmując dzieło naprawy państwa, "szukał w demokracji rozwiązań, które usunęłyby z życia Polski bezwład, w jaki popadł sejm dzisiejszy".
"Mam za sobą (...) wypadki majowe, gdy wystąpiłem ze środkami przemocy w stosunku do istniejących (...) porządków. Uczyniłem to dlatego - wyjaśniał po latach marszałek - że Polska w owe czasy stała na brzegu nieuniknionej i zupełnie widocznej dla mnie przepaści. Sejmowładztwo bowiem, w łączności z całym szeregiem nadużyć, stwarzało sytuację w rodzaju czasów upadku Polski, to znaczy - stawała ona otworem dla każdego, kto chciałby wejść".
To międzywojenne dwudziestolecie wprowadziło do słownika politycznego polskiej demokracji pojęcia sejmowładztwa czy partyjniactwa rozumianego jako ślepe posłuszeństwo wobec władzy partyjnej. Zjawiska, które sprawiły, jak twierdzili piłsudczycy, że "parlamentaryzm polityczny doby dzisiejszej przeżył się i nie jest zdolny do spełniania zadań, jakie życie nowoczesnego (czytaj: sprawnego) państwa nań nakłada". "Niejeden z tych panów (posłów) dochodzi w swej ewolucji fajdanizmu - mówił może mało elegancko, ale bardzo przekonująco Józef Piłsudski - do tego, że uważa siebie, tzn. poszczególnego posła, za sejm Rzeczypospolitej i chce wymagać dla siebie personalnie wszystkich przywilejów zastrzeżonych przez prawo sejmowi". W debacie lat 30. powróciły więc kwestie kwalifikacji posłów, ich przygotowania fachowego, ich zalet umysłu i charakteru. Wierzono, że Polskę stać na to, by była reprezentowana w Sejmie i Senacie przez najlepszych i najwybitniejszych. Nie był to jednak zamach na demokrację, lecz tylko konieczna naprawa demokratycznego państwa, która zresztą po śmierci Piłsudskiego z czasem wyrodziła się w karykaturę jego nadziei.
Fenomen Marcinkiewicza
Podobnie swoje wątpliwości pod adresem demokracji Polacy zgłaszali także w latach wojny, proponując księcia Kentu na przyszłego polskiego króla. Także i w tych latach powracało pytanie: kogo Polacy zechcą słuchać? Nie dostrzegano, że Polacy w niczym już nie przypominają społecznego i narodowościowego tygla z początku wieku. Różnice oraz konflikty dzielnicowe i mniejszościowe stały się historią, a rzeczywistość zapisywała fenomen podziemnego państwa polskiego. Fenomen w skali Europy. Naród uważany za anarchiczny stworzył instytucję państwa, któremu podporządkował się z imponującą dyscypliną. Potrafił zorganizować podziemne armię, szkolnictwo czy podziemny wymiar sprawiedliwości. Ten sam naród zdołał w warunkach stalinowskiego terroru i importowanej paranoi ocalić język, kulturę i tożsamość. I być może to historyk powinien dziś przypomnieć politykom osiągnięcia narodu, by przestrzec przed próbą instrumentalizowania Polaków. To, że odwracają się oni od polityki, nie musi oznaczać, iż nie dojrzeli do demokracji. Być może dojrzeli w zbiorowej mądrości - jak przed laty - do zmian w demokracji.
Może kiedyś historyk opisujący nasze czasy odnotuje zwycięski początek tych zmian, zapisując sukces rządu Marcinkiewicza, który zaczynając funkcjonowanie jako skazany na szybką klęskę rząd mniejszościowy, po ledwie 100 dniach urzędowania zdołał odmienić geografię polityczną parlamentu, zjednując dla swych reformatorskich zamiarów - co więcej, wyraźnie demokratyzując - dwie populistyczne, do niedawna nieobliczalne i uważane za warcholskie partie. Jeśli polityka jest sztuką osiągania celów realnych, to trudno zaprzeczyć, że jesteśmy świadkami wielkiej, wreszcie skutecznej polityki. I być może w nieodległej perspektywie znowu, jak przed 80 laty, stracą swą aktualność słowa księdza Piotra Skargi: "Mówić, pisać, wywodzić umiemy, a czynić najmniej. Piszem prawa, a więcej tych, które żadnego wypełnienia nie mają, karty mażem, papier ukazujem, a po staremu w nierządzie żyjem".
Podejrzana demokracja
Według jednych, państwo jest popsute i trzeba je naprawić. Według drugich, wszelkie majstrowanie przy państwie grozi zamachem na swobody demokratyczne, brzydko pachnie faszyzmem i należy mobilizować obywateli do obrony przed dwoma takimi, co kiedyś ukradli księżyc, a więc niechybnie nie zawahają się przed zamachem na demokrację. Sam spór nie jest w polskiej rzeczywistości politycznej niczym nowym i - jak należy sądzić - niczym specjalnie groźnym. I nie on wyznacza wektory historii. Jeżeli coś dziś niepokoi historyka, to stanowisko Polaków, z których, jak świadczą badania opinii publicznej, 52 proc. zgłasza wątpliwości wobec demokratycznego, niewydolnego porządku własnego państwa. Podobnie ponad 50 proc. badanych, zniechęconych do polityki, nie zamierza uczestniczyć w żadnych wyborach. Te dane świadczą o sytuacji, którą trudno nazwać inaczej niż głębokim kryzysem demokracji.
Warto przypomnieć, że awantura wokół polskiej demokracji od ponad wieku nieodmiennie towarzyszy polskiej wolności. Dla naszych ojców i dziadów wcale nie było oczywiste, że odrodzona Rzeczpospolita stanie się republiką parlamentarną. 28 lipca 1917 r. Komisja Sejmowo-Konstytucyjna Tymczasowej Rady Stanu przyjęła projekt konstytucji państwa polskiego, przewidujący powstanie monarchii! Uważano, że "dla Polski obecnie, ze względu na charakter Narodu, niewyrobienie polityczne, warunki panujące, najodpowiedniejszą formą rządu będzie ustrój monarchiczno-konstytucyjny". Wraz z odrodzoną Polską rodziło się bowiem pytanie: kogo Polacy zechcą słuchać?
Pytań rodziło się więcej. Czy można wprowadzać demokrację w kraju o tak dużej liczbie analfabetów? Czy powinni się oni cieszyć pełnią praw wyborczych? Jeżeli tak, to czy nie otwiera to pola do zwycięstwa demagogii? Proponowano więc decydującą rolę w urządzaniu państwa przyznać inteligencji, która liczyła około 150 tys. osób. Powstałoby więc państwo stanowe, podobne do szlacheckiej I Rzeczypospolitej, której upadek i jego skutki odczuwano przez cały XIX wiek.
Widmo anarchii
Partie narodowe głosiły: "Prawo wyborcze nie jest przyrodzonym prawem, z którym każdy mieszkaniec na świat przychodzi, ale jest właściwie obowiązkiem, nakładanym na obywateli, na tych członków społeczeństwa, którzy go z pożytkiem dla całości sprawować są zdolni". Partie chłopskie domagały się, aby czynne prawa wyborcze przyznać jedynie tym obywatelom, którzy zaprzysięgną wierność państwu polskiemu i uważają się za Polaków. W odradzającej się Polsce, w której mniejszości narodowe stanowiły jedną trzecią narodu, były to obawy rzeczywiste. I rzeczywiste problemy. Czy desygnowanie posłów, czy wybory powszechne, które - jak uważano - zanarchizowały demokrację i zgubiły państwo w XVIII wieku? Czy parlament dwuizbowy? Czy senatorami nie powinni być wyłącznie ludzie z wyższym wykształceniem, przygotowani do rozstrzygania wątpliwości prawnych? A posłowie? Jakie powinni mieć kompetencje?
"Nie przestraszają mnie - pisał w dniach rodzącej się polskiej demokracji jeden z wybitnych polskich polityków - daleko idące reformy społeczne i polityczne. Daleko bardziej boję się tego, by nasz naród nie pozostał w tyle za innymi". Tego obawiali się wszyscy. Jaka Rzeczpospolita powinna powstać, by dorównać i przegonić świat? Jak wiadomo, wybrano koncepcję mieszaną, wzorując konstytucję marcową na francuskiej, z elementami (w odniesieniu do Senatu) rozwiązań amerykańskich. W efekcie po kilku latach praktyki, jak napisał dr Władysław Rostocki, "nad państwem skrajnie parlamentarnym zaczęło się unosić widmo anarchii". Polacy pojęli, że zachwiana została Monteskiuszowska równowaga władzy. Wykonawcza była słaba, praktycznie nie istniała. Ustawodawczą tworzył Sejm, o którym pisano: "Parlament, który wie, czego nie chce, ale nie wie, czego chce". W efekcie Polacy poparli zamach majowy Piłsudskiego i sanację państwa. Mieli dość sejmokracji i rządów, które nie rządziły. Jak obliczył Adam Krzyżanowski, od grudnia 1922 r. do przewrotu majowego (42 miesiące) przez 29 miesięcy istniały niewydolne rządy pozaparlamentarne.
Naprawa państwa
Kryzys państwa przeżywała wtedy również Francja, a w Niemczech, oddających w wyborach powszechnych władzę Hitlerowi, głosowano pod hasłem "przeklętego parlamentaryzmu". W Polsce jednak nie było zamachu na demokrację. Jak pisał Ignacy Daszyński, "marszałek Piłsudski nie usunął z tego życia ani Sejmu, ani odpowiedzialności poszczególnych ministrów, ani organów kontrolnych, ani kompetencji sądów, ani władzy Prezydenta Rzeczypospolitej, aby w ten sposób rządzić samemu". Piłsudski, podejmując dzieło naprawy państwa, "szukał w demokracji rozwiązań, które usunęłyby z życia Polski bezwład, w jaki popadł sejm dzisiejszy".
"Mam za sobą (...) wypadki majowe, gdy wystąpiłem ze środkami przemocy w stosunku do istniejących (...) porządków. Uczyniłem to dlatego - wyjaśniał po latach marszałek - że Polska w owe czasy stała na brzegu nieuniknionej i zupełnie widocznej dla mnie przepaści. Sejmowładztwo bowiem, w łączności z całym szeregiem nadużyć, stwarzało sytuację w rodzaju czasów upadku Polski, to znaczy - stawała ona otworem dla każdego, kto chciałby wejść".
To międzywojenne dwudziestolecie wprowadziło do słownika politycznego polskiej demokracji pojęcia sejmowładztwa czy partyjniactwa rozumianego jako ślepe posłuszeństwo wobec władzy partyjnej. Zjawiska, które sprawiły, jak twierdzili piłsudczycy, że "parlamentaryzm polityczny doby dzisiejszej przeżył się i nie jest zdolny do spełniania zadań, jakie życie nowoczesnego (czytaj: sprawnego) państwa nań nakłada". "Niejeden z tych panów (posłów) dochodzi w swej ewolucji fajdanizmu - mówił może mało elegancko, ale bardzo przekonująco Józef Piłsudski - do tego, że uważa siebie, tzn. poszczególnego posła, za sejm Rzeczypospolitej i chce wymagać dla siebie personalnie wszystkich przywilejów zastrzeżonych przez prawo sejmowi". W debacie lat 30. powróciły więc kwestie kwalifikacji posłów, ich przygotowania fachowego, ich zalet umysłu i charakteru. Wierzono, że Polskę stać na to, by była reprezentowana w Sejmie i Senacie przez najlepszych i najwybitniejszych. Nie był to jednak zamach na demokrację, lecz tylko konieczna naprawa demokratycznego państwa, która zresztą po śmierci Piłsudskiego z czasem wyrodziła się w karykaturę jego nadziei.
Fenomen Marcinkiewicza
Podobnie swoje wątpliwości pod adresem demokracji Polacy zgłaszali także w latach wojny, proponując księcia Kentu na przyszłego polskiego króla. Także i w tych latach powracało pytanie: kogo Polacy zechcą słuchać? Nie dostrzegano, że Polacy w niczym już nie przypominają społecznego i narodowościowego tygla z początku wieku. Różnice oraz konflikty dzielnicowe i mniejszościowe stały się historią, a rzeczywistość zapisywała fenomen podziemnego państwa polskiego. Fenomen w skali Europy. Naród uważany za anarchiczny stworzył instytucję państwa, któremu podporządkował się z imponującą dyscypliną. Potrafił zorganizować podziemne armię, szkolnictwo czy podziemny wymiar sprawiedliwości. Ten sam naród zdołał w warunkach stalinowskiego terroru i importowanej paranoi ocalić język, kulturę i tożsamość. I być może to historyk powinien dziś przypomnieć politykom osiągnięcia narodu, by przestrzec przed próbą instrumentalizowania Polaków. To, że odwracają się oni od polityki, nie musi oznaczać, iż nie dojrzeli do demokracji. Być może dojrzeli w zbiorowej mądrości - jak przed laty - do zmian w demokracji.
Może kiedyś historyk opisujący nasze czasy odnotuje zwycięski początek tych zmian, zapisując sukces rządu Marcinkiewicza, który zaczynając funkcjonowanie jako skazany na szybką klęskę rząd mniejszościowy, po ledwie 100 dniach urzędowania zdołał odmienić geografię polityczną parlamentu, zjednując dla swych reformatorskich zamiarów - co więcej, wyraźnie demokratyzując - dwie populistyczne, do niedawna nieobliczalne i uważane za warcholskie partie. Jeśli polityka jest sztuką osiągania celów realnych, to trudno zaprzeczyć, że jesteśmy świadkami wielkiej, wreszcie skutecznej polityki. I być może w nieodległej perspektywie znowu, jak przed 80 laty, stracą swą aktualność słowa księdza Piotra Skargi: "Mówić, pisać, wywodzić umiemy, a czynić najmniej. Piszem prawa, a więcej tych, które żadnego wypełnienia nie mają, karty mażem, papier ukazujem, a po staremu w nierządzie żyjem".
Więcej możesz przeczytać w 8/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.