Merkel i Chirac wygrali z "polskim hydraulikiem", czyli strzelili Niemcom i Francuzom w stopy
W gospodarczym wyścigu ze Stanami Zjednoczonymi Unia Europejska na własne życzenie co rusz rzuca sobie kłody pod nogi. W ubiegłym tygodniu, 16 lutego, strach przed "polskim hydraulikiem" znów dał o sobie znać, gdy pod naciskiem związkowców i lewicowych polityków z całej unii Parlament Europejski poparł dyrektywę o liberalizacji unijnego rynku usług, która de facto tego rynku wcale nie liberalizuje.
Przyjęcie owej dyrektywy, jednej z najważniejszych w historii unii, teoretycznie oznacza, że zniknie większość barier w wymianie usług wewnątrz unii. Polski fachowiec, chcąc kłaść tapety w Austrii, nie będzie musiał, na przykład uzyskiwać tamtejszego tytułu mistrza cechowego, fryzjerzy czy elektrycy nie będą musieli przechodzić gehenny zdobywania stosownych zaświadczeń i pozwoleń od niemieckich korporacji zawodowych i urzędów, by świadczyć usługi za Odrą itp. Tyle że gdyby przyjęto dyrektywę w wersji przedstawionej w styczniu 2004 r. przez ówczesnego komisarza ds. jednolitego rynku Holendra Fritsa Bolkesteina, mogliby oni też świadczyć swe usługi w innych państwach członkowskich według prawa własnego kraju, czyli na przykład płacić polskie składki na ZUS, a zarabiać według stawek zachodnioeuropejskich. Jak wyliczyli eksperci z Copenhagen Economics, dzięki takiej pełnej liberalizacji rynku usług tempo wzrostu gospodarczego w unii zwiększyłoby się o 0,6 proc. rocznie, PKB unii wzrósłby o 37 mld euro, powstałoby 600 tys. legalnych miejsc pracy, aĘceny usług - znacząco spadły.
Uporczywe sabotowanie i psucie dyrektywy przez byłego kanclerza Niemiec i obecną kanclerz oraz przez prezydenta Francji już zaprzepaściło jednak większość z tych możliwych korzyści. Gerhard Schroeder, Angela Merkel i Jacques Chirac zadbali wyłącznie o interesy (i głosy) własnych związkowców i pracodawców przestraszonych koniecznością konkurowania z tańszymi i często lepszymi usługodawcami z zagranicy. - Chcieliśmy wprowadzić rzeczywistą konkurencję w sferze usług i ożywić unijną gospodarkę. Niestety, dyrektywa została rozwodniona wskutek francuskiego i niemieckiego lobbingu, protestów związkowców, socjalistów. Jej obecna wersja to daleka krewna pierwotnego projektu, w której czyha wciąż zbyt wiele biurokratycznych zasadzek i barier administracyjnych - mówi "Wprost" Frits Bolkestein, dziś wykładowca uczelni w Amsterdamie i Rotterdamie. Polscy przedsiębiorcy stracą przez to możliwość zarobienia nawet 2-3 mld euro rocznie, ale tak naprawdę cała unia po raz kolejny strzeliła sobie w stopę.
Krok w przód, dwa w tył
"Wywróciliśmy ten projekt do góry nogami, nadaliśmy mu ludzką twarz" - tryumfowała po głosowaniu w Parlamencie Europejskim eurodeputowana niemieckich socjalistów Evelyne Gebhardt. "Ludzka twarz" oznacza w tym wypadku podtrzymanie fikcji swobody przepływu usług wewnątrz unii, konserwację drogich państw opiekuńczych w Europie Zachodniej i następny gwóźdź do trumny tzw. strategii lizbońskiej, wedle której unia miała gospodarczo dogonić USA.
Już na początku 2004 r. francuski prezydent stwierdził, że propozycja Bolkesteina powinna "powrócić do stadium planowania", a niemiecki kanclerz zapowiedział, że Berlin zażąda wyłączenia ze swobody przepływu usług wielu sektorów gospodarki. Pod ich naciskiem stopniowo wykreślano istotne artykuły dyrektywy, a nowa Komisja Europejska pod przewodnictwem Jose Manuela Barrosa faktycznie zdradziła projekt swych poprzedników. Dlatego dyrektywa przyjęta przez Parlament Europejski (głosowało za nią 394 deputowanych, 215 było przeciw, 33 wstrzymało się), choć zlikwiduje wiele uciążliwych barier administracyjnych w sektorze usług, nie ma wiele wspólnego z dawną propozycją Bolkesteina.
Wykreślono z niej najważniejszą tzw. zasadę kraju pochodzenia, zastępując ją "gwarancją wolności świadczenia usług", czyli pustosłowiem. Ową wolność poszczególne państwa unii będą mogły ograniczać w swoich przepisach ze względu na bezpieczeństwo i porządek publiczny, bezpieczeństwo socjalne, ochronę zdrowia i środowiska. Oznacza to na przykład, że powołując się na "bezpieczeństwo socjalne", Niemcy będą mogli objąć polskich usługodawców działających w ich kraju przepisami tamtejszego kodeksu pracy, BHP, nakazać im płacenie składek od pensji pracowników według stawek niemieckich, czyli de facto pozbyć się tańszej konkurencji. Przywódcy Niemiec i Francji wspięli się na szczyt hipokryzji, tłumacząc to troską o odpowiednie zabezpieczenie socjalne gastarbeiterów z "nowej" unii. W Irlandii czy Wielkiej Brytanii, gdzie legalną pracę od czasu wstąpienia Polski do unii podjęło co najmniej 200 tys. rodaków, nikt jakoś nie narzeka na "dumping socjalny". Przeciwnie, Londyn i Dublin nieraz podkreślały korzyści, jakie tamtejsze gospodarki odniosły z otwarcia rynków pracy, oraz to, że wcale nie wzrosło z tego powodu bezrobocie; firmy zaś chwalą sobie pracowników z Europy Środkowej. Cóż z tego, że na przykład polska firma świadcząca usługi w Austrii odprowadzi wyższe składki na rzecz swoich pracowników w tym kraju, skoro przestanie być konkurencyjna wobec austriackich, straci zlecenia i w ogóle przestanie kogokolwiek zatrudniać? - Ktoś w unii zapomniał, że jesteśmy obecnie wspólnotą 25 krajów, a nie piętnastu. Zwyciężyło myślenie, że konkurencją dla unii nie są USA lub Chiny, ale nowe państwa członkowskie - mówi eurodeputowany Bogusław Sonik (PO).
Jak szacuje holenderski think tank CPB - Netherlands Bureau for Economic Policy Analysis, gdyby reguła kraju pochodzenia została zaakceptowana, w ciągu kilkunastu najbliższych lat wymiana usług w unii wzrosłaby nawet o 62 proc., bez tej reguły - o 38 proc. Co więcej, z reformy rynku usług wykluczono też całe sektory, m.in. niekomercyjne usługi użyteczności publicznej, radio i telewizję, służbę zdrowia, agencje pracy tymczasowej, hazard, usługi ochroniarskie, transportowe (w tym transport miejski i taksówki). - I tak już mocno okrojonej dyrektywie wyrwano ostatnie zęby - ocenia polski eurodeputowany Jacek Saryusz-Wolski, wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego.
Koalicja strachu
"Wszystkie kraje unii zostają tym samym skazane na cofnięcie się w sferze stosunków pracy i praw socjalnych do XIX wieku" - tak przed skutkami przyjęcia dyrektywy o usługach wraz z zasadą kraju pochodzenia ostrzegają w Internecie autorzy akcji "Stop Bolkestein", czyli polska organizacja Czerwony Kolektyw - Lewicowa Alternatywa. Od czasu gdy Komisja Europejska przedstawiła ów projekt, były holenderski komisarz stał się dla związkowców synonimem wszelkiego zła; założono tysiące stron WWW potępiających go w czambuł, zorganizowano setki pikiet w całej unii. Zaś politycy w Berlinie i Paryżu podsycają obawy własnych obywateli i zbijają kapitał polityczny.
Do tego chóru przyłączyli się też związkowcy z OPZZ i "Solidarności", których kilkuset zjechało do Strasburga, aby wziąć udział w demonstracji i wywrzeć nacisk na eurodeputowanych szykujących się do głosowania dyrektywy o usługach. Wyjaśniali, że są za swobodą przepływu usług w całej unii, ale świadczące je podmioty muszą przestrzegać prawa kraju, w którym działają w danej chwili (czyli zlikwidować swą główną przewagę nad rywalami z Zachodu - niższe koszty pracy).
- Dyrektywa zaakceptowana przez Parlament Europejski to dobra wiadomość dla całej Europy. Dzięki otwarciu rynków powstaną nowe miejsca pracy - mówi "Wprost" dr Dieter Hundt, prezes Niemieckiej Federacji Pracodawców (BDA). Wielu tamtejszym przedsiębiorcom odpowiada obecny kształt dyrektywy, bo upatrują w niej szansę utrzymania status quo, czyli barier dla bardziej konkurencyjnych jednoosobowych albo większych firm z Czech, Węgier czy Polski, które odbierają im zlecenia.
W takiej atmosferze w ostatniej chwili przed głosowaniem nad dyrektywą o usługach, wieczorem 15 lutego, doszło do "zgniłego kompromisu" największych frakcji - chadeków i socjalistów - w Parlamencie Europejskim. Niektórzy wprost oskarżyli liderów tych frakcji, że stworzyli w parlamencie kopię Bundestagu (rządzonego przez wielką koalicję CDU i SPD) i realizują politykę Berlina. Polscy europosłowie - od LPR, Samoobrony i PiS po PO - zgodnie głosowali wbrew niemieckim, francuskim czy belgijskim posłom ze swych frakcji, czyli za odrzuceniem kompromisowej dyrektywy, niekorzystnej dla nas. Podobnie postąpili Litwini, Łotysze, Estończycy, Słowacy, Czesi i Węgrzy.
Swoboda na smyczy
Minister gospodarki Piotr Woźniak, który jeszcze 13 lutego w Strasburgu przekonywał obecnego unijnego komisarza ds. jednolitego rynku Charliego McCreevy`ego do dyrektywy o usługach w początkowej wersji, stwierdził, że zamiast przyjmować okrojony projekt Bolkesteina, lepiej opierać się na traktatach wspólnotowych, nawet próbując dochodzić wynikających z nich praw w sądach. - Komisarz był zaniepokojony takim stanowiskiem - stwierdził Woźniak.
Trudno się temu dziwić, skoro odwołanie się do traktatu rzymskiego i traktatu z Maastricht obnaża fikcję, jaką są ich postanowienia. Definiują one unijny rynek jako "obszar bez granic wewnętrznych, na którym zostaje zapewniony swobodny przepływ towarów, osób, usług i kapitału". Ale na przykład w Niemczech obcokrajowcy muszą dziś zdać specjalne egzaminy wykonując któryś ze wskazanych 41 zawodów rzemieślniczych, w Austrii - wykonując jakiś z ponad 80. Obywatel unii, chcąc otworzyć piekarnię, wykonywać remonty czy oferować usługi finansowe w Niemczech, Austrii, Belgii, Francji musi często zdać egzaminy korporacyjne, wykazać się znajomością języka danego kraju, uzyskać certyfikaty i nawet kilkanaście decyzji administracyjnych. Musi biegać od urzędu do urzędu i płacić za to z własnej kieszeni. Nie ma tu znaczenia, że wcześniej już spełnił podobne wymogi i uzyskał pozwolenia we własnym kraju.
Jak szacuje największa w Europie konfederacja pracodawców UNICE, sektor usług wytwarza 66 proc. całego unijnego PKB i daje pracę 75 proc. wszystkich zatrudnionych obywateli unii. Liberalizacja przepływu usług wewnątrz unii objęłaby więc rynek wart co najmniej 6 bln euro, ogromnie wpływając na konkurencyjność unijnej gospodarki i obniżkę cen. Istniejące dziś w unii bariery podrażają na przykład przeciętne ceny usług telekomunikacyjnych, oferowanych przez zagraniczne podmioty w Portugalii, o 6 proc.; w Austrii podobny "narzut" na importowane usługi inżynieryjno-budowlane sięga 14 proc., w Niemczech - 10 proc.; we Francji z tego powodu ceny w handlu są o mniej więcej 5Ęproc. wyższe.
Paradoks polega na tym, że na liberalizacji rynku usług najbardziej skorzystałyby takie państwa, jak Niemcy, Austria, Francja, Włochy, kraje Beneluksu, czyli większość z tych, które najgłośniej domagały się wyrzucenia dyrektywy Bolkesteina do kosza. Jeśli w ciągu następnych miesięcy (najpóźniej do początku 2007 r. dyrektywa trafi do drugiego czytania w europarlamencie), kiedy Komisja Europejska, rządy i eurodeputowani będą pracować nad poprawkami do uzgodnionego 16 lutego projektu, pierwotne założenia Bolkesteina nie zostaną przywrócone albo - co zawsze możliwe, liberalizacja rynku usług zostanie jeszcze bardziej osłabiona - unia popełni największą ekonomiczną głupotę w swej historii.
Przyjęcie owej dyrektywy, jednej z najważniejszych w historii unii, teoretycznie oznacza, że zniknie większość barier w wymianie usług wewnątrz unii. Polski fachowiec, chcąc kłaść tapety w Austrii, nie będzie musiał, na przykład uzyskiwać tamtejszego tytułu mistrza cechowego, fryzjerzy czy elektrycy nie będą musieli przechodzić gehenny zdobywania stosownych zaświadczeń i pozwoleń od niemieckich korporacji zawodowych i urzędów, by świadczyć usługi za Odrą itp. Tyle że gdyby przyjęto dyrektywę w wersji przedstawionej w styczniu 2004 r. przez ówczesnego komisarza ds. jednolitego rynku Holendra Fritsa Bolkesteina, mogliby oni też świadczyć swe usługi w innych państwach członkowskich według prawa własnego kraju, czyli na przykład płacić polskie składki na ZUS, a zarabiać według stawek zachodnioeuropejskich. Jak wyliczyli eksperci z Copenhagen Economics, dzięki takiej pełnej liberalizacji rynku usług tempo wzrostu gospodarczego w unii zwiększyłoby się o 0,6 proc. rocznie, PKB unii wzrósłby o 37 mld euro, powstałoby 600 tys. legalnych miejsc pracy, aĘceny usług - znacząco spadły.
Uporczywe sabotowanie i psucie dyrektywy przez byłego kanclerza Niemiec i obecną kanclerz oraz przez prezydenta Francji już zaprzepaściło jednak większość z tych możliwych korzyści. Gerhard Schroeder, Angela Merkel i Jacques Chirac zadbali wyłącznie o interesy (i głosy) własnych związkowców i pracodawców przestraszonych koniecznością konkurowania z tańszymi i często lepszymi usługodawcami z zagranicy. - Chcieliśmy wprowadzić rzeczywistą konkurencję w sferze usług i ożywić unijną gospodarkę. Niestety, dyrektywa została rozwodniona wskutek francuskiego i niemieckiego lobbingu, protestów związkowców, socjalistów. Jej obecna wersja to daleka krewna pierwotnego projektu, w której czyha wciąż zbyt wiele biurokratycznych zasadzek i barier administracyjnych - mówi "Wprost" Frits Bolkestein, dziś wykładowca uczelni w Amsterdamie i Rotterdamie. Polscy przedsiębiorcy stracą przez to możliwość zarobienia nawet 2-3 mld euro rocznie, ale tak naprawdę cała unia po raz kolejny strzeliła sobie w stopę.
Krok w przód, dwa w tył
"Wywróciliśmy ten projekt do góry nogami, nadaliśmy mu ludzką twarz" - tryumfowała po głosowaniu w Parlamencie Europejskim eurodeputowana niemieckich socjalistów Evelyne Gebhardt. "Ludzka twarz" oznacza w tym wypadku podtrzymanie fikcji swobody przepływu usług wewnątrz unii, konserwację drogich państw opiekuńczych w Europie Zachodniej i następny gwóźdź do trumny tzw. strategii lizbońskiej, wedle której unia miała gospodarczo dogonić USA.
Już na początku 2004 r. francuski prezydent stwierdził, że propozycja Bolkesteina powinna "powrócić do stadium planowania", a niemiecki kanclerz zapowiedział, że Berlin zażąda wyłączenia ze swobody przepływu usług wielu sektorów gospodarki. Pod ich naciskiem stopniowo wykreślano istotne artykuły dyrektywy, a nowa Komisja Europejska pod przewodnictwem Jose Manuela Barrosa faktycznie zdradziła projekt swych poprzedników. Dlatego dyrektywa przyjęta przez Parlament Europejski (głosowało za nią 394 deputowanych, 215 było przeciw, 33 wstrzymało się), choć zlikwiduje wiele uciążliwych barier administracyjnych w sektorze usług, nie ma wiele wspólnego z dawną propozycją Bolkesteina.
Wykreślono z niej najważniejszą tzw. zasadę kraju pochodzenia, zastępując ją "gwarancją wolności świadczenia usług", czyli pustosłowiem. Ową wolność poszczególne państwa unii będą mogły ograniczać w swoich przepisach ze względu na bezpieczeństwo i porządek publiczny, bezpieczeństwo socjalne, ochronę zdrowia i środowiska. Oznacza to na przykład, że powołując się na "bezpieczeństwo socjalne", Niemcy będą mogli objąć polskich usługodawców działających w ich kraju przepisami tamtejszego kodeksu pracy, BHP, nakazać im płacenie składek od pensji pracowników według stawek niemieckich, czyli de facto pozbyć się tańszej konkurencji. Przywódcy Niemiec i Francji wspięli się na szczyt hipokryzji, tłumacząc to troską o odpowiednie zabezpieczenie socjalne gastarbeiterów z "nowej" unii. W Irlandii czy Wielkiej Brytanii, gdzie legalną pracę od czasu wstąpienia Polski do unii podjęło co najmniej 200 tys. rodaków, nikt jakoś nie narzeka na "dumping socjalny". Przeciwnie, Londyn i Dublin nieraz podkreślały korzyści, jakie tamtejsze gospodarki odniosły z otwarcia rynków pracy, oraz to, że wcale nie wzrosło z tego powodu bezrobocie; firmy zaś chwalą sobie pracowników z Europy Środkowej. Cóż z tego, że na przykład polska firma świadcząca usługi w Austrii odprowadzi wyższe składki na rzecz swoich pracowników w tym kraju, skoro przestanie być konkurencyjna wobec austriackich, straci zlecenia i w ogóle przestanie kogokolwiek zatrudniać? - Ktoś w unii zapomniał, że jesteśmy obecnie wspólnotą 25 krajów, a nie piętnastu. Zwyciężyło myślenie, że konkurencją dla unii nie są USA lub Chiny, ale nowe państwa członkowskie - mówi eurodeputowany Bogusław Sonik (PO).
Jak szacuje holenderski think tank CPB - Netherlands Bureau for Economic Policy Analysis, gdyby reguła kraju pochodzenia została zaakceptowana, w ciągu kilkunastu najbliższych lat wymiana usług w unii wzrosłaby nawet o 62 proc., bez tej reguły - o 38 proc. Co więcej, z reformy rynku usług wykluczono też całe sektory, m.in. niekomercyjne usługi użyteczności publicznej, radio i telewizję, służbę zdrowia, agencje pracy tymczasowej, hazard, usługi ochroniarskie, transportowe (w tym transport miejski i taksówki). - I tak już mocno okrojonej dyrektywie wyrwano ostatnie zęby - ocenia polski eurodeputowany Jacek Saryusz-Wolski, wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego.
Koalicja strachu
"Wszystkie kraje unii zostają tym samym skazane na cofnięcie się w sferze stosunków pracy i praw socjalnych do XIX wieku" - tak przed skutkami przyjęcia dyrektywy o usługach wraz z zasadą kraju pochodzenia ostrzegają w Internecie autorzy akcji "Stop Bolkestein", czyli polska organizacja Czerwony Kolektyw - Lewicowa Alternatywa. Od czasu gdy Komisja Europejska przedstawiła ów projekt, były holenderski komisarz stał się dla związkowców synonimem wszelkiego zła; założono tysiące stron WWW potępiających go w czambuł, zorganizowano setki pikiet w całej unii. Zaś politycy w Berlinie i Paryżu podsycają obawy własnych obywateli i zbijają kapitał polityczny.
Do tego chóru przyłączyli się też związkowcy z OPZZ i "Solidarności", których kilkuset zjechało do Strasburga, aby wziąć udział w demonstracji i wywrzeć nacisk na eurodeputowanych szykujących się do głosowania dyrektywy o usługach. Wyjaśniali, że są za swobodą przepływu usług w całej unii, ale świadczące je podmioty muszą przestrzegać prawa kraju, w którym działają w danej chwili (czyli zlikwidować swą główną przewagę nad rywalami z Zachodu - niższe koszty pracy).
- Dyrektywa zaakceptowana przez Parlament Europejski to dobra wiadomość dla całej Europy. Dzięki otwarciu rynków powstaną nowe miejsca pracy - mówi "Wprost" dr Dieter Hundt, prezes Niemieckiej Federacji Pracodawców (BDA). Wielu tamtejszym przedsiębiorcom odpowiada obecny kształt dyrektywy, bo upatrują w niej szansę utrzymania status quo, czyli barier dla bardziej konkurencyjnych jednoosobowych albo większych firm z Czech, Węgier czy Polski, które odbierają im zlecenia.
W takiej atmosferze w ostatniej chwili przed głosowaniem nad dyrektywą o usługach, wieczorem 15 lutego, doszło do "zgniłego kompromisu" największych frakcji - chadeków i socjalistów - w Parlamencie Europejskim. Niektórzy wprost oskarżyli liderów tych frakcji, że stworzyli w parlamencie kopię Bundestagu (rządzonego przez wielką koalicję CDU i SPD) i realizują politykę Berlina. Polscy europosłowie - od LPR, Samoobrony i PiS po PO - zgodnie głosowali wbrew niemieckim, francuskim czy belgijskim posłom ze swych frakcji, czyli za odrzuceniem kompromisowej dyrektywy, niekorzystnej dla nas. Podobnie postąpili Litwini, Łotysze, Estończycy, Słowacy, Czesi i Węgrzy.
Swoboda na smyczy
Minister gospodarki Piotr Woźniak, który jeszcze 13 lutego w Strasburgu przekonywał obecnego unijnego komisarza ds. jednolitego rynku Charliego McCreevy`ego do dyrektywy o usługach w początkowej wersji, stwierdził, że zamiast przyjmować okrojony projekt Bolkesteina, lepiej opierać się na traktatach wspólnotowych, nawet próbując dochodzić wynikających z nich praw w sądach. - Komisarz był zaniepokojony takim stanowiskiem - stwierdził Woźniak.
Trudno się temu dziwić, skoro odwołanie się do traktatu rzymskiego i traktatu z Maastricht obnaża fikcję, jaką są ich postanowienia. Definiują one unijny rynek jako "obszar bez granic wewnętrznych, na którym zostaje zapewniony swobodny przepływ towarów, osób, usług i kapitału". Ale na przykład w Niemczech obcokrajowcy muszą dziś zdać specjalne egzaminy wykonując któryś ze wskazanych 41 zawodów rzemieślniczych, w Austrii - wykonując jakiś z ponad 80. Obywatel unii, chcąc otworzyć piekarnię, wykonywać remonty czy oferować usługi finansowe w Niemczech, Austrii, Belgii, Francji musi często zdać egzaminy korporacyjne, wykazać się znajomością języka danego kraju, uzyskać certyfikaty i nawet kilkanaście decyzji administracyjnych. Musi biegać od urzędu do urzędu i płacić za to z własnej kieszeni. Nie ma tu znaczenia, że wcześniej już spełnił podobne wymogi i uzyskał pozwolenia we własnym kraju.
Jak szacuje największa w Europie konfederacja pracodawców UNICE, sektor usług wytwarza 66 proc. całego unijnego PKB i daje pracę 75 proc. wszystkich zatrudnionych obywateli unii. Liberalizacja przepływu usług wewnątrz unii objęłaby więc rynek wart co najmniej 6 bln euro, ogromnie wpływając na konkurencyjność unijnej gospodarki i obniżkę cen. Istniejące dziś w unii bariery podrażają na przykład przeciętne ceny usług telekomunikacyjnych, oferowanych przez zagraniczne podmioty w Portugalii, o 6 proc.; w Austrii podobny "narzut" na importowane usługi inżynieryjno-budowlane sięga 14 proc., w Niemczech - 10 proc.; we Francji z tego powodu ceny w handlu są o mniej więcej 5Ęproc. wyższe.
Paradoks polega na tym, że na liberalizacji rynku usług najbardziej skorzystałyby takie państwa, jak Niemcy, Austria, Francja, Włochy, kraje Beneluksu, czyli większość z tych, które najgłośniej domagały się wyrzucenia dyrektywy Bolkesteina do kosza. Jeśli w ciągu następnych miesięcy (najpóźniej do początku 2007 r. dyrektywa trafi do drugiego czytania w europarlamencie), kiedy Komisja Europejska, rządy i eurodeputowani będą pracować nad poprawkami do uzgodnionego 16 lutego projektu, pierwotne założenia Bolkesteina nie zostaną przywrócone albo - co zawsze możliwe, liberalizacja rynku usług zostanie jeszcze bardziej osłabiona - unia popełni największą ekonomiczną głupotę w swej historii.
Więcej możesz przeczytać w 8/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.