Inteligencki salon to siedlisko schizofrenii: nie mam nic, nie znaczę nic, ale udaję, że jestem znakomitością
Polski inteligent powinien przejść do historii pół wieku temu. To realny socjalizm podarował mu 50 lat wygodnego życia. Teraz inteligent cierpi, bo nie umie znaleźć sobie miejsca w kapitalizmie, o czym pełno w gazetach. Bo przyszło najgorsze - na wolnym rynku nikogo poza garstką zawodowych dyskutantów, takich jak profesorowie Jerzy Jedlicki czy Barbara Skarga, inteligencja nie interesuje. A do tej pory bywało odwrotnie. Jak pisarze po wojnie rozpętali epidemię "rozrachunków inteligenckich" - od Pawła Hertza po Kazimierza Brandysa - to dyskutowano o tym przez 10Ęlat i powstało 200 doktoratów. Jak dyskusja o inteligencji toczyła się na łamach "Polityki" i "Literatury" za środkowego Gierka, to zaczytywały się tym miliony
A dziś? Co miesiąc, dwa na rynku ląduje powieść, w której inteligent skarży się, jak to wolny rynek go nie kocha - i cisza. Może sobie Jarosław Klejnocki ("Jak nie zostałem menelem", 2002) narzekać, że brakuje partnerów do rozważań o imponderabiliach, bo "komu spojrzysz w oczy, w źrenicach odbijają się tylko cyfry i procenty". Może z nostalgią sięgać do czasów, kiedy na tylnym siedzeniu malucha woził konspiracyjne ulotki, a wódka Bałtyk miała delikatny posmak karbidu. To nie wróci. Może sobie Jerzy Sosnowski ("Linia nocna", 2002) ubolewać, że nie ma o czym gadać z niedawnym przyjacielem, który się dorobił: "Pogardzając w duszy jego way of life (...) nie miałem nic w zamian, żadnego pomysłu na życie (...) tylko kłopoty finansowe i krzywy uśmiech na wargach". Może się Zbigniew Mentzel skarżyć ("Wszystkie języki świata", 2005), że doznał niemoty. Bardzo by chciał napisać powieść o nowych czasach, ale brakuje mu słów. Nikogo to nie wzrusza. Może przecież pisać harlequiny - jeżeli potrafi bodaj to.
Anachronizm w zaścianku
Przypominamy: inteligent identycznie cierpiał 100 lat temu z kawałkiem. I już wówczas nazywano go rakiem na ciele nowoczesnego społeczeństwa. Od stu lat nasza inteligencja nie nauczyła się więc niczego. Inteligent - jak przed stu laty - przegrywa właśnie swą dziejową szansę. Zamiast bez sentymentów zasilić szeregi nowoczesnej klasy umysłowej, grzęźnie w tęsknocie za realnym socjalizmem. Inteligent już sto lat temu wolał zbiorowy obłęd od trzeźwego myślenia. Co z tego, że w Galicji liberalny cesarz Franciszek Józef pozwalał kształcić nową kadrę pracowników umysłowych? Okazja była zresztą epokowa: pod Krosnem ruszała właśnie budowa największego zagłębia naftowego w Europie. Kariery czekały. Ale czy przeczytamy o tym choć zdanie w "Weselu" Wyspiańskiego? Skąd! Tam dziennikarz czy malarz, zamiast szukać swojego miejsca na wolnym rynku, dywagują wyłącznie o tym, jak pojednać małorolne chłopstwo z zaściankową szlachtą. I nie obchodzi ich, że jedni i drudzy właśnie przechodzą nieodwołalnie do historii.
Skąd ten anachronizm? Bo leniwy inteligent, zamiast podjąć trud zrozumienia nowych czasów, wolał pielęgnować sentymenty. Gardłował o "Polsce od morza do morza", ale w tej Polsce przemysł i handel rozwijali nie inteligenci z "białych dworków", lecz Niemcy i Żydzi. "Nowe formy wytwórczości krajowej zaczęły tworzyć żywioły obce, wolne od tradycyjnej bierności polskiej - przypominał przytomnie Roman Dmowski w 1904 r. - a zdeklasowana inteligencja szlachecka korzystała tylko z tego, że tamci dla niej tworzyli gotowe posady". Otóż to! Posady!
Bo inteligent i wówczas, i dziś zachowywał się jak rezydent w dworku szlacheckim: ukończył szkołę i żądał, by wzięto go na dożywotnie utrzymanie. O nic nie pytać, niczego nie wymagać. Kto inny za niego pracował, on miał tylko sprawować bliżej nieokreśloną misję. Państwo stało się "jadłodajnią dla inteligencji". Cel inteligenta? Spędzić przedpołudnie na fikcyjnej posadzie - aplikanta, diariusza, kancelisty. "Inteligent - przypominał socjolog Józef Chałasiński - nie zarabiał, on otrzymywał gaże, uposażenie, honorarium". Przez cały XX wiek wynagrodzenia lekarzowi nie kładło się ordynarnie na stole, lecz podawało się w kopercie. Ten fason był ważniejszy niż się wydaje. Inteligent uwielbia biuro. Upokarzanie petentów to fundamentalny życiowy rytuał. Inteligent biurowy niczego nie załatwia - on celebruje swoją pozycję i władzę. I musi być arogancki i nieprzystępny. Bo jeżeli jego pracę mógłby wykonywać byle przyuczony chłop, to cóż to za splendor?
Inteligent kontra kapitalista
Największym wrogiem inteligenta chronicznego nieudacznika był i jest kapitalista, który odniósł sukces na wolnym rynku. Polski inteligent zrobił więc wszystko, żeby przynajmniej amputować pamięć o ludziach sukcesu. Nie da się wymazać Marii Curie--Skłodowskiej, bo jej dokonania pieczętuje Nobel. Ale zajrzyjmy w drugi szereg. Komu mówi cokolwiek nazwisko Karol Chobrzyński? A przecież to złoty medal na Wystawie Paryskiej w 1878 r. za "ruszt schodkowy" pomagający bardziej wydajnie opalać parowozy węglem kamiennym. W całej Europie. A taki Władysław Małachowski, twórca pierwszego nowoczesnego aparatu fotograficznego (na kliszę z dziesiątkami klatek do naświetlenia)? Kto pamięta, że tramwaje pneumatyczne (na mieszankę pary wodnej i powietrza), które jeździły po ulicach Berna, Paryża i Nowego Jorku, to wynalazek Ludwika Mękarskiego? Gdy próbował je w 1902 r. wprowadzić w Warszawie, zabrakło "mocy przerobowych". A taki Józef Lipkowski? Stoją za nim drobiazgi, jak automatyczna zwrotnica tramwajowa, aparat podsłuchowy, ręczna torpeda, ale też projekt śmigłowca wielowirnikowego. A Stefan Drzewiecki? Przecież on pomyślnie wodował w odeskim porcie rosyjskie elektryczne łodzie podwodne własnej konstrukcji już w 1888 r. A kto pamięta pioniera łączności Henryka Machalskiego, wynalazcę mikrofonu na węgiel proszkowy?
Bywało, że utalentowany politechnik zahaczył o politykę - natychmiast w powszechnej pamięci przepadał jako uczony. Ignacy Mościcki: sanacyjny prezydent, marionetka Piłsudskiego. Wiemy wszyscy. Ale kto chce pamiętać, że Mościcki wcześniej wynalazł metody destylacji ropy naftowej i czyścił powietrze ze spalin jako jeden z pierwszych ekologów na świecie? Podobnie Gabriel Narutowicz. Gdy usłyszał od tegoż Mościckiego argument: "Polska nie co rok powstaje", rzucił szwajcarskie prace konstrukcyjne, w które zaangażowano 100 mln franków, by przejąć w Polsce tekę ministra robót publicznych. W 1921 r. odbudował 270 tys. budynków i stworzył projekt zapory na Sole w Porąbce. A my mu pamiętamy tylko parodniową prezydenturę i strzały Niewiadomskiego w Zachęcie.
A bywa jeszcze gorzej - prześlepiamy rzeczy kardynalne. Wojna skończyła się w 1945 r., a nie - powiedzmy - w 1948 r. nie tylko na skutek obrony Stalingradu i inwazji w Normandii, ale także dzięki temu, że trójka poznańskich matematyków (Marian Rejewski, Henryk Zygalski, Jerzy Różycki) rozkodowała Enigmę. Do dziś nie mają pomnika - w zamian jeden beznadziejny polski serial i parę zachodnich filmów, z których wynika, że polscy kryptolodzy w ogóle nie istnieli.
Wzdęcie godnościowe
Wieczór inteligent spędzał i spędza w salonie. A inteligencki salon to siedlisko schizofrenii: nie mam nic, nie znaczę nic, ale udaję, że jestem znakomitością. Już przed stu laty nasza literatura zaroiła się od takich typów. Niska urzędniczka sądowa z powieści "Nie było nas, był las" Włodzimierza Perzyńskiego, gdy szła na zakupy, z wytartego wiklinowego koszyka robiła elegancki pakunek. Byle zadać szyku. Pan Zaniemski, zrujnowany szlachcic z "Niedobrej miłości" Zofii Nałkowskiej, żył w regularnym chlewie, ale do pracy szedł "wyświeżony, pachnący i nawet - można powiedzieć - wielkopański". I dzięki temu był uważany za ozdobę najświetniejszych uroczystości. Dla inteligenta "dobre maniery - przypominał socjolog Józef Chałasiński - to była reszta jego wielkopańskiej egzystencji". Inteligent - dodawał inny socjolog, Florian Znaniecki - nie potrzebuje wymiany argumentów. Potrzebuje za to bardzo wymiany komplementów. To jedyny dowód, że jest ważny, że się liczy. Stąd przeczulenie na własnym punkcie, "wzdęcie godnościowe", jak je nazywa Tomasz Jastrun. "Stosunki towarzyskie są inteligentowi potrzebne - pisał Znaniecki - nie tyle do wymiany myśli i podniety intelektualnej, ile do wymiany wzajemnego uznania".
Nasza inteligencja nie miała najmniejszej ochoty wejść w rolę przywódcy rodzącego się mieszczaństwa czy drobnych kapitalistów. Kręciła się wokół arystokracji i posiadaczy wielkich majątków. Malarze Kossak czy Fałat nie zabiegali o podziw dyrektora cukrowni, lecz hrabiego z tysiącem hektarów. Te "siłaczki" krzewiące oświatę "u podstaw", o których się naczytaliśmy u Żeromskiego, to mit. Pamiętamy, ile razy Judym cierpiał, bo mu było żal biedaków? To weźmy "Ludzi bezdomnych" i policzmy, ile razy cierpiał z zazdrości, spotykając arystokratę, który nie musi harować tak jak on. Na pewno więcej. Kiedy "Tygodnik Ilustrowany" - pismo dla inteligencji - zaczął druk "Chłopów" Reymonta, redakcja musiała przerwać publikację. Pisarz, który za "Chłopów" dostał Nobla, rozumiał: inteligenccy czytelnicy "nie cierpią chłopskich rzeczy i dają temu dość ostry wyraz w listach". Wolą czytać o perypetiach ordynata Michorowskiego z "Trędowatej".
Daleko od szosy
Kiedy ziemiaństwo zastąpiły komitety wojewódzkie, inteligent natychmiast zawisł u klamki nowych panów. Jak najsłuszniej: kapitalizm skazałby inteligentów na wymarcie, realny socjalizm podarował im pół wieku wygodnego życia. Zaczęło się od awansu. ZSRR budowali robotnicy i chłopi, ale PRL także "inteligencja pracująca". "Przewodnik dla komórek kadrowych" z 1955 r. precyzował, że inteligentem może być "kierownik stołówki dokonujący samodzielnie zakupu produktów żywnościowych", ale też sprzedawca, "jeżeli ukończył co najmniej dwie klasy szkoły średniej lub 6 klas przedwojennej powszechnej". Ankieterzy zbadali: z małomiasteczkowych nauczycieli, którzy do inteligencji dołączyli po wojnie, pociągiem pospiesznym jechało wówczas tylko 2 proc., tramwajem 7 proc., do większej restauracji wstąpiło przynajmniej raz w życiu 4 proc., a do kawiarni 2 proc. Gdy jednak ankieterzy zapytali, czy czują się powołani do jakiejś wyjątkowej misji społecznej, inteligenci humaniści potwierdzili niemal w 100 proc., lekarze w 90 proc., choć wśród inżynierów już tylko połowa.
Inżynierowie patrzyli stosunkowo trzeźwo na "rolę inteligencji", ale tzw. ulica jeszcze trzeźwiej. Gdy w Łodzi w 1978 r. ankieterzy spytali przechodniów, z czym im się kojarzy inteligent, zdecydowana większość podała, że "z osobą inteligentną", czyli "taką, która zawsze umie się przystosować i urządzić". Piotr Wierzbicki precyzował już wówczas, że taki inteligent nazywa się "gnida". Czesław Miłosz w "Zniewolonym umyśle" ćwierć wieku wcześniej mówił to samo odrobinę bardziej dyplomatycznie. Nasi "inteligenci twórczy" nałykali się witkacowskich pigułek "murti-bing" i głoszą pochwałę socjalizmu wbrew faktom. Albo bezmyślnie wielbią Zachód, choć na tamtejszym rynku nie ostaliby się nawet tygodnia. Wreszcie "ketmany", którzy kadzą władzy, a jednocześnie puszczają oko do opozycji - dla podtrzymania posad i interesów.
Dzisiejszy inteligent dziedziczy po salonowcach w pierwszej linii. Jego marzenie to rządzić państwem za pomocą felietonu. Czyli wyznaczać ogólny kierunek, pouczać, opieprzać i nie brać za nic odpowiedzialności. Paweł Śpiewak jako inteligent pozaparlamentarny rozsądnie diagnozował, że "inteligencja w jej dawnym kształcie została w większości wchłonięta przez warstwę profesjonalistów". Ale kiedy zasilił warstwę tych "profesjonalistów" jako poseł, od razu wyznał Monice Olejnik, że czuje dyskomfort z powodu konieczności układania się z Lepperem, który "jest kryminalistą" i "nie ma prawa reprezentowania kogokolwiek", czy z Jackiem Kurskim - "skrajnym łobuzem".
To znamienne i powszechne: inteligent, który zostaje "profesjonalistą", uważa, że stała mu się wielka dziejowa krzywda. Zdeklasował się. Miał przewodzić narodowi, a musi prowadzić układy z niedawnym kierownikiem mleczarni. Profesor Ryszard Legutko - podobnie. Jako inteligent trzeźwo nauczał, że po 1989 r. potrzeba istnienia specjalnej kasty "nauczycieli społeczeństwa" po prostu zanikła. Ale dzisiaj jako senator, czyli inteligent, który musi wziąć odpowiedzialność za parę ustaw, już w radiu Tok FM prezentuje fatalne samopoczucie. "Ja bym najchętniej widział się w koalicji z brytyjskimi torysami, ale ich nie ma w polskim parlamencie" - ubolewa. Wprawdzie deklaruje bohatersko: "Jeśli ktoś chce mieć komfort, to niech sobie siedzi w domu na wygodnej kanapie i czyta mądre książki". Ale jakoś mu nie wierzymy. On sam najchętniej wróciłby na tę kanapę. I śnił o czasach, gdy felietonista Kisielewski nazwał ekipę Gomułki "dyktaturą ciemniaków" i od tego zatrząsł się ustrój. Gdy garstka pisarzy i dziennikarzy napisała "list piętnastu" i gierkowski Komitet Centralny obradował nad nim do świtu.
Sowiecki import
Inteligent zapatrzony na Zachód swoją wysoką pozycję zawdzięczał kalkowaniu tradycji sowieckich. Na Zachodzie naśmiewano się z tej "intelligetsja": że od rana do nocy ględzi i za nic nie odpowiada. My jednak widzieliśmy tam co innego. Na przykład, że Annie Achmatowej funkcjonariusze stalinowskiej bezpieki, owszem, wymordowali po kolei trzech mężów, ale kiedy w 1941 r. wokół Leningradu zaciskało się hitlerowskie okrążenie, Stalin kazał ewakuować Achmatową do Taszkientu specjalnym samolotem. Znaczy: zbrodniarz, ale dla inteligencji twórczej miał szacunek. I ten szacunek sowieckich władz wzrastał. Chruszczow mógł Josifa Brodskiego zgładzić, ale kazał tylko - cały czas szacunek! - napiętnować jako "pasożyta", który zapomniał, że "w naszym kraju człowiek musi pracować, tworzyć dobra: obrabiarki, zboże". Skończyło się obozem pracy i emigracją. Breżniew wykazywał już wobec inteligencji ostentacyjną słabość. Bułata Okudżawy w ogóle nie represjonował, choć denerwowało go, że gdy sputniki startowały w kosmos, huty biły rekordy w produkcji stali, poeta z gitarą ubolewał, że dziewczynce uciekł kolorowy balonik.
Inteligenckie koleje zaczęły się od rzezi, ale skończyły się farsą. W 1994 r. samolot z Aleksandrem Isajewiczem Sołżenicynem na pokładzie wylądował we Władywostoku. Prorok rozpoczął kaznodziejską podróż po kraju. Ludzie radzieccy pamiętali jednak, że pisarz przyleciał do nich z Vermont (USA), gdzie osiedlił się za wysokim płotem - podobnym do tego z gułagu. I stamtąd prowadził krucjatę przeciwko "zgniłemu Zachodowi". "Szczególnie samowolna jest prasa, przez nikogo nie wybierana" - skarżył się. Teraz zaczął pouczać Rosję. Tego jednak było za wiele. Koledzy pisarze żartowali, że prorok niebawem zacznie rządzić dekretami: "O obowiązkowym nawróceniu całej bez wyjątku ludności na świętą wiarę prawosławną"; "O obowiązkowym noszeniu brody przez wszystkich mężczyzn od lat 40 wzwyż"; "O zakazie jazdy na rowerach dla kobiet". Pouczenia Sołżenicyna transmitowała nawet telewizja, lecz w końcu musiała zawiesić nadawanie programu. Miał zbyt niską oglądalność.
Z komunistycznego zaczadzenia najszybciej otrząsnęła się tzw. inteligencja techniczna: od inżynierów, przez lekarzy, po bankowców. Oni wiedzą, że na wolnym rynku są po prostu grupą wysoko kwalifikowanych profesjonalistów. I nikim więcej. Pluralistyczne społeczeństwo wyszuka sobie duchowych przewodników bez ich pomocy. A oni robią swoje, potem wsiadają do markowych samochodów i jadą na narty w Alpy. Kierowanie narodem zostawiają innym fachowcom.
A dziś? Co miesiąc, dwa na rynku ląduje powieść, w której inteligent skarży się, jak to wolny rynek go nie kocha - i cisza. Może sobie Jarosław Klejnocki ("Jak nie zostałem menelem", 2002) narzekać, że brakuje partnerów do rozważań o imponderabiliach, bo "komu spojrzysz w oczy, w źrenicach odbijają się tylko cyfry i procenty". Może z nostalgią sięgać do czasów, kiedy na tylnym siedzeniu malucha woził konspiracyjne ulotki, a wódka Bałtyk miała delikatny posmak karbidu. To nie wróci. Może sobie Jerzy Sosnowski ("Linia nocna", 2002) ubolewać, że nie ma o czym gadać z niedawnym przyjacielem, który się dorobił: "Pogardzając w duszy jego way of life (...) nie miałem nic w zamian, żadnego pomysłu na życie (...) tylko kłopoty finansowe i krzywy uśmiech na wargach". Może się Zbigniew Mentzel skarżyć ("Wszystkie języki świata", 2005), że doznał niemoty. Bardzo by chciał napisać powieść o nowych czasach, ale brakuje mu słów. Nikogo to nie wzrusza. Może przecież pisać harlequiny - jeżeli potrafi bodaj to.
Anachronizm w zaścianku
Przypominamy: inteligent identycznie cierpiał 100 lat temu z kawałkiem. I już wówczas nazywano go rakiem na ciele nowoczesnego społeczeństwa. Od stu lat nasza inteligencja nie nauczyła się więc niczego. Inteligent - jak przed stu laty - przegrywa właśnie swą dziejową szansę. Zamiast bez sentymentów zasilić szeregi nowoczesnej klasy umysłowej, grzęźnie w tęsknocie za realnym socjalizmem. Inteligent już sto lat temu wolał zbiorowy obłęd od trzeźwego myślenia. Co z tego, że w Galicji liberalny cesarz Franciszek Józef pozwalał kształcić nową kadrę pracowników umysłowych? Okazja była zresztą epokowa: pod Krosnem ruszała właśnie budowa największego zagłębia naftowego w Europie. Kariery czekały. Ale czy przeczytamy o tym choć zdanie w "Weselu" Wyspiańskiego? Skąd! Tam dziennikarz czy malarz, zamiast szukać swojego miejsca na wolnym rynku, dywagują wyłącznie o tym, jak pojednać małorolne chłopstwo z zaściankową szlachtą. I nie obchodzi ich, że jedni i drudzy właśnie przechodzą nieodwołalnie do historii.
Skąd ten anachronizm? Bo leniwy inteligent, zamiast podjąć trud zrozumienia nowych czasów, wolał pielęgnować sentymenty. Gardłował o "Polsce od morza do morza", ale w tej Polsce przemysł i handel rozwijali nie inteligenci z "białych dworków", lecz Niemcy i Żydzi. "Nowe formy wytwórczości krajowej zaczęły tworzyć żywioły obce, wolne od tradycyjnej bierności polskiej - przypominał przytomnie Roman Dmowski w 1904 r. - a zdeklasowana inteligencja szlachecka korzystała tylko z tego, że tamci dla niej tworzyli gotowe posady". Otóż to! Posady!
Bo inteligent i wówczas, i dziś zachowywał się jak rezydent w dworku szlacheckim: ukończył szkołę i żądał, by wzięto go na dożywotnie utrzymanie. O nic nie pytać, niczego nie wymagać. Kto inny za niego pracował, on miał tylko sprawować bliżej nieokreśloną misję. Państwo stało się "jadłodajnią dla inteligencji". Cel inteligenta? Spędzić przedpołudnie na fikcyjnej posadzie - aplikanta, diariusza, kancelisty. "Inteligent - przypominał socjolog Józef Chałasiński - nie zarabiał, on otrzymywał gaże, uposażenie, honorarium". Przez cały XX wiek wynagrodzenia lekarzowi nie kładło się ordynarnie na stole, lecz podawało się w kopercie. Ten fason był ważniejszy niż się wydaje. Inteligent uwielbia biuro. Upokarzanie petentów to fundamentalny życiowy rytuał. Inteligent biurowy niczego nie załatwia - on celebruje swoją pozycję i władzę. I musi być arogancki i nieprzystępny. Bo jeżeli jego pracę mógłby wykonywać byle przyuczony chłop, to cóż to za splendor?
Inteligent kontra kapitalista
Największym wrogiem inteligenta chronicznego nieudacznika był i jest kapitalista, który odniósł sukces na wolnym rynku. Polski inteligent zrobił więc wszystko, żeby przynajmniej amputować pamięć o ludziach sukcesu. Nie da się wymazać Marii Curie--Skłodowskiej, bo jej dokonania pieczętuje Nobel. Ale zajrzyjmy w drugi szereg. Komu mówi cokolwiek nazwisko Karol Chobrzyński? A przecież to złoty medal na Wystawie Paryskiej w 1878 r. za "ruszt schodkowy" pomagający bardziej wydajnie opalać parowozy węglem kamiennym. W całej Europie. A taki Władysław Małachowski, twórca pierwszego nowoczesnego aparatu fotograficznego (na kliszę z dziesiątkami klatek do naświetlenia)? Kto pamięta, że tramwaje pneumatyczne (na mieszankę pary wodnej i powietrza), które jeździły po ulicach Berna, Paryża i Nowego Jorku, to wynalazek Ludwika Mękarskiego? Gdy próbował je w 1902 r. wprowadzić w Warszawie, zabrakło "mocy przerobowych". A taki Józef Lipkowski? Stoją za nim drobiazgi, jak automatyczna zwrotnica tramwajowa, aparat podsłuchowy, ręczna torpeda, ale też projekt śmigłowca wielowirnikowego. A Stefan Drzewiecki? Przecież on pomyślnie wodował w odeskim porcie rosyjskie elektryczne łodzie podwodne własnej konstrukcji już w 1888 r. A kto pamięta pioniera łączności Henryka Machalskiego, wynalazcę mikrofonu na węgiel proszkowy?
Bywało, że utalentowany politechnik zahaczył o politykę - natychmiast w powszechnej pamięci przepadał jako uczony. Ignacy Mościcki: sanacyjny prezydent, marionetka Piłsudskiego. Wiemy wszyscy. Ale kto chce pamiętać, że Mościcki wcześniej wynalazł metody destylacji ropy naftowej i czyścił powietrze ze spalin jako jeden z pierwszych ekologów na świecie? Podobnie Gabriel Narutowicz. Gdy usłyszał od tegoż Mościckiego argument: "Polska nie co rok powstaje", rzucił szwajcarskie prace konstrukcyjne, w które zaangażowano 100 mln franków, by przejąć w Polsce tekę ministra robót publicznych. W 1921 r. odbudował 270 tys. budynków i stworzył projekt zapory na Sole w Porąbce. A my mu pamiętamy tylko parodniową prezydenturę i strzały Niewiadomskiego w Zachęcie.
A bywa jeszcze gorzej - prześlepiamy rzeczy kardynalne. Wojna skończyła się w 1945 r., a nie - powiedzmy - w 1948 r. nie tylko na skutek obrony Stalingradu i inwazji w Normandii, ale także dzięki temu, że trójka poznańskich matematyków (Marian Rejewski, Henryk Zygalski, Jerzy Różycki) rozkodowała Enigmę. Do dziś nie mają pomnika - w zamian jeden beznadziejny polski serial i parę zachodnich filmów, z których wynika, że polscy kryptolodzy w ogóle nie istnieli.
Wzdęcie godnościowe
Wieczór inteligent spędzał i spędza w salonie. A inteligencki salon to siedlisko schizofrenii: nie mam nic, nie znaczę nic, ale udaję, że jestem znakomitością. Już przed stu laty nasza literatura zaroiła się od takich typów. Niska urzędniczka sądowa z powieści "Nie było nas, był las" Włodzimierza Perzyńskiego, gdy szła na zakupy, z wytartego wiklinowego koszyka robiła elegancki pakunek. Byle zadać szyku. Pan Zaniemski, zrujnowany szlachcic z "Niedobrej miłości" Zofii Nałkowskiej, żył w regularnym chlewie, ale do pracy szedł "wyświeżony, pachnący i nawet - można powiedzieć - wielkopański". I dzięki temu był uważany za ozdobę najświetniejszych uroczystości. Dla inteligenta "dobre maniery - przypominał socjolog Józef Chałasiński - to była reszta jego wielkopańskiej egzystencji". Inteligent - dodawał inny socjolog, Florian Znaniecki - nie potrzebuje wymiany argumentów. Potrzebuje za to bardzo wymiany komplementów. To jedyny dowód, że jest ważny, że się liczy. Stąd przeczulenie na własnym punkcie, "wzdęcie godnościowe", jak je nazywa Tomasz Jastrun. "Stosunki towarzyskie są inteligentowi potrzebne - pisał Znaniecki - nie tyle do wymiany myśli i podniety intelektualnej, ile do wymiany wzajemnego uznania".
Nasza inteligencja nie miała najmniejszej ochoty wejść w rolę przywódcy rodzącego się mieszczaństwa czy drobnych kapitalistów. Kręciła się wokół arystokracji i posiadaczy wielkich majątków. Malarze Kossak czy Fałat nie zabiegali o podziw dyrektora cukrowni, lecz hrabiego z tysiącem hektarów. Te "siłaczki" krzewiące oświatę "u podstaw", o których się naczytaliśmy u Żeromskiego, to mit. Pamiętamy, ile razy Judym cierpiał, bo mu było żal biedaków? To weźmy "Ludzi bezdomnych" i policzmy, ile razy cierpiał z zazdrości, spotykając arystokratę, który nie musi harować tak jak on. Na pewno więcej. Kiedy "Tygodnik Ilustrowany" - pismo dla inteligencji - zaczął druk "Chłopów" Reymonta, redakcja musiała przerwać publikację. Pisarz, który za "Chłopów" dostał Nobla, rozumiał: inteligenccy czytelnicy "nie cierpią chłopskich rzeczy i dają temu dość ostry wyraz w listach". Wolą czytać o perypetiach ordynata Michorowskiego z "Trędowatej".
Daleko od szosy
Kiedy ziemiaństwo zastąpiły komitety wojewódzkie, inteligent natychmiast zawisł u klamki nowych panów. Jak najsłuszniej: kapitalizm skazałby inteligentów na wymarcie, realny socjalizm podarował im pół wieku wygodnego życia. Zaczęło się od awansu. ZSRR budowali robotnicy i chłopi, ale PRL także "inteligencja pracująca". "Przewodnik dla komórek kadrowych" z 1955 r. precyzował, że inteligentem może być "kierownik stołówki dokonujący samodzielnie zakupu produktów żywnościowych", ale też sprzedawca, "jeżeli ukończył co najmniej dwie klasy szkoły średniej lub 6 klas przedwojennej powszechnej". Ankieterzy zbadali: z małomiasteczkowych nauczycieli, którzy do inteligencji dołączyli po wojnie, pociągiem pospiesznym jechało wówczas tylko 2 proc., tramwajem 7 proc., do większej restauracji wstąpiło przynajmniej raz w życiu 4 proc., a do kawiarni 2 proc. Gdy jednak ankieterzy zapytali, czy czują się powołani do jakiejś wyjątkowej misji społecznej, inteligenci humaniści potwierdzili niemal w 100 proc., lekarze w 90 proc., choć wśród inżynierów już tylko połowa.
Inżynierowie patrzyli stosunkowo trzeźwo na "rolę inteligencji", ale tzw. ulica jeszcze trzeźwiej. Gdy w Łodzi w 1978 r. ankieterzy spytali przechodniów, z czym im się kojarzy inteligent, zdecydowana większość podała, że "z osobą inteligentną", czyli "taką, która zawsze umie się przystosować i urządzić". Piotr Wierzbicki precyzował już wówczas, że taki inteligent nazywa się "gnida". Czesław Miłosz w "Zniewolonym umyśle" ćwierć wieku wcześniej mówił to samo odrobinę bardziej dyplomatycznie. Nasi "inteligenci twórczy" nałykali się witkacowskich pigułek "murti-bing" i głoszą pochwałę socjalizmu wbrew faktom. Albo bezmyślnie wielbią Zachód, choć na tamtejszym rynku nie ostaliby się nawet tygodnia. Wreszcie "ketmany", którzy kadzą władzy, a jednocześnie puszczają oko do opozycji - dla podtrzymania posad i interesów.
Dzisiejszy inteligent dziedziczy po salonowcach w pierwszej linii. Jego marzenie to rządzić państwem za pomocą felietonu. Czyli wyznaczać ogólny kierunek, pouczać, opieprzać i nie brać za nic odpowiedzialności. Paweł Śpiewak jako inteligent pozaparlamentarny rozsądnie diagnozował, że "inteligencja w jej dawnym kształcie została w większości wchłonięta przez warstwę profesjonalistów". Ale kiedy zasilił warstwę tych "profesjonalistów" jako poseł, od razu wyznał Monice Olejnik, że czuje dyskomfort z powodu konieczności układania się z Lepperem, który "jest kryminalistą" i "nie ma prawa reprezentowania kogokolwiek", czy z Jackiem Kurskim - "skrajnym łobuzem".
To znamienne i powszechne: inteligent, który zostaje "profesjonalistą", uważa, że stała mu się wielka dziejowa krzywda. Zdeklasował się. Miał przewodzić narodowi, a musi prowadzić układy z niedawnym kierownikiem mleczarni. Profesor Ryszard Legutko - podobnie. Jako inteligent trzeźwo nauczał, że po 1989 r. potrzeba istnienia specjalnej kasty "nauczycieli społeczeństwa" po prostu zanikła. Ale dzisiaj jako senator, czyli inteligent, który musi wziąć odpowiedzialność za parę ustaw, już w radiu Tok FM prezentuje fatalne samopoczucie. "Ja bym najchętniej widział się w koalicji z brytyjskimi torysami, ale ich nie ma w polskim parlamencie" - ubolewa. Wprawdzie deklaruje bohatersko: "Jeśli ktoś chce mieć komfort, to niech sobie siedzi w domu na wygodnej kanapie i czyta mądre książki". Ale jakoś mu nie wierzymy. On sam najchętniej wróciłby na tę kanapę. I śnił o czasach, gdy felietonista Kisielewski nazwał ekipę Gomułki "dyktaturą ciemniaków" i od tego zatrząsł się ustrój. Gdy garstka pisarzy i dziennikarzy napisała "list piętnastu" i gierkowski Komitet Centralny obradował nad nim do świtu.
Sowiecki import
Inteligent zapatrzony na Zachód swoją wysoką pozycję zawdzięczał kalkowaniu tradycji sowieckich. Na Zachodzie naśmiewano się z tej "intelligetsja": że od rana do nocy ględzi i za nic nie odpowiada. My jednak widzieliśmy tam co innego. Na przykład, że Annie Achmatowej funkcjonariusze stalinowskiej bezpieki, owszem, wymordowali po kolei trzech mężów, ale kiedy w 1941 r. wokół Leningradu zaciskało się hitlerowskie okrążenie, Stalin kazał ewakuować Achmatową do Taszkientu specjalnym samolotem. Znaczy: zbrodniarz, ale dla inteligencji twórczej miał szacunek. I ten szacunek sowieckich władz wzrastał. Chruszczow mógł Josifa Brodskiego zgładzić, ale kazał tylko - cały czas szacunek! - napiętnować jako "pasożyta", który zapomniał, że "w naszym kraju człowiek musi pracować, tworzyć dobra: obrabiarki, zboże". Skończyło się obozem pracy i emigracją. Breżniew wykazywał już wobec inteligencji ostentacyjną słabość. Bułata Okudżawy w ogóle nie represjonował, choć denerwowało go, że gdy sputniki startowały w kosmos, huty biły rekordy w produkcji stali, poeta z gitarą ubolewał, że dziewczynce uciekł kolorowy balonik.
Inteligenckie koleje zaczęły się od rzezi, ale skończyły się farsą. W 1994 r. samolot z Aleksandrem Isajewiczem Sołżenicynem na pokładzie wylądował we Władywostoku. Prorok rozpoczął kaznodziejską podróż po kraju. Ludzie radzieccy pamiętali jednak, że pisarz przyleciał do nich z Vermont (USA), gdzie osiedlił się za wysokim płotem - podobnym do tego z gułagu. I stamtąd prowadził krucjatę przeciwko "zgniłemu Zachodowi". "Szczególnie samowolna jest prasa, przez nikogo nie wybierana" - skarżył się. Teraz zaczął pouczać Rosję. Tego jednak było za wiele. Koledzy pisarze żartowali, że prorok niebawem zacznie rządzić dekretami: "O obowiązkowym nawróceniu całej bez wyjątku ludności na świętą wiarę prawosławną"; "O obowiązkowym noszeniu brody przez wszystkich mężczyzn od lat 40 wzwyż"; "O zakazie jazdy na rowerach dla kobiet". Pouczenia Sołżenicyna transmitowała nawet telewizja, lecz w końcu musiała zawiesić nadawanie programu. Miał zbyt niską oglądalność.
Z komunistycznego zaczadzenia najszybciej otrząsnęła się tzw. inteligencja techniczna: od inżynierów, przez lekarzy, po bankowców. Oni wiedzą, że na wolnym rynku są po prostu grupą wysoko kwalifikowanych profesjonalistów. I nikim więcej. Pluralistyczne społeczeństwo wyszuka sobie duchowych przewodników bez ich pomocy. A oni robią swoje, potem wsiadają do markowych samochodów i jadą na narty w Alpy. Kierowanie narodem zostawiają innym fachowcom.
Więcej możesz przeczytać w 8/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.