Palestyńska demokracja nie mogła dostać lepszego prezentu niż zwycięstwo Hamasu
Palestyńczycy kpią ze zwycięstwa ultrareligijnego Hamasu, który zdobył 74 miejsca w 132-osobowym parlamencie. Pracownicy sektora publicznego zastanawiają się, czy pensje będą odbierać w meczetach, a kierowcy żartują, że mandaty będą wymierzane biczami. "Nowe mundury naszej policji zaprojektują designerzy z talibanu", "Rząd planuje ulgi podatkowe dla chrześcijan, którzy w tydzień przejdą na islam" - to często rozsyłane SMS-y. Zamiast "marchaba", czyli "dzień dobry", ludzie, robiąc poważne miny, witają się bardzo tradycyjnym "salam alejkum, alejkum salam", by po chwili wybuchać śmiechem.
Reszcie świata nie jest jednak do śmiechu. Włos się jeży od samego czytania statutu Harakat at Mukawama al-Islamijja, czyli Islamskiego Ruchu Oporu, bo tak brzmi oficjalna nazwa Hamasu. Trzydzieści sześć bełkotliwych artykułów można skrócić do trzech słów: zabić wszystkich Żydów. Wedle tego dokumentu, są oni winni całego zła na świecie, poczynając od inkwizycji, przez rewolucję francuską, aż po II wojnę światową. Dlatego do zabicia ich zobowiązani są wszyscy muzułmanie oraz kamienie i drzewa. Te ostatnie, gdy zacznie się dżihad, mają nawoływać: "Muzułmaninie, jest tu Żyd ukrywający się za mną, chodź i zabij go". I tak ma być aż do końca świata, przynajmniej według Hamasu. Jeśli dodać, że organizacja jest odpowiedzialna za zamachy, w których zginęły setki cywilów, trudno sobie wyobrazić, by jakikolwiek przedstawiciel Izraela chciał negocjować pokój z Hamasem. Jeśli oczywiście znalazłby się przedstawiciel Hamasu, który wyraziłby wolę przystąpienia do takich rozmów. Na razie Hamas deklaruje, że rozmów nie będzie.
Mimo że sytuacja wygląda na patową, Hamas nie jest wyjątkiem na tle innych organizacji terrorystycznych, które wzięły się do polityki. Scenariusze wówczas bywały dwa: ugrupowania te rezygnowały z przemocy lub społeczeństwa rezygnowały z nich. Na początku XX wieku większość europejskich partii narodowych miała co najmniej epizody terrorystyczne. Podobnie ugrupowania socjalistów, które terrorem odpowiadały na terror państwowy. W latach 1905-1907 Organizacja Bojowa PPS przeprowadziła setki zamachów - podczas "krwawej środy" w 1906 r. w atakach bombowych w Warszawie i Łodzi zamordowano 80 policjantów, żandarmów i konfidentów. Są też przykłady z nowszej historii. Gerry Adams, od 1983 r. przywódca Sinn Fin, przez 20 lat był członkiem rady wojskowej IRA. Odsiadywał wyroki za terroryzm. Mimo to właśnie on miał ogromny wypływ na ewolucję Sinn Fein. Od 1988 r. prowadził tajne rozmowy, które zakończyły się zawieszeniem broni przez IRA w 1994 r., a później podpisaniem porozumienia pokojowego. Martin McGuinness w 2001 r., już jako minister edukacji, przyznał, że był dowódcą IRA w 1972 r., gdy doszło do "krwawej niedzieli" w Londonderry. Transformacje przeszły ugrupowania w Kenii, Angoli czy Sudanie. Grupy, które wymordowały setki, a nawet tysiące ludzi, zmieniały się w partie. Przykładem może być też baskijska ETA. Tyle że w tym wypadku nie tylko terroryzm jako narzędzie walki się zużył, ale też cele ETA przestały się podobać Baskom. Dziś trzech na dziesięciu mieszkańców tej hiszpańskiej prowincji uważa terrorystów ETA za wariatów.
Część analityków uważa, że Hamasu nie można porównywać do IRA czy ETA, bo nie ma w nim podziału na skrzydło polityczne i militarne. Co więcej - zwraca uwagę John Miller w książce "The Cell" - świat islamski sponsoruje Hamas nie dlatego, że dąży on do niepodległości Palestyny. Powodem jest to, że jego celem jest zniszczenie Izraela i stworzenie państwa islamskiego. Motorem Hamasu jest fundamentalizm religijny.
Islamscy radykałowie potrafią się jednak dopasować do struktur demokratycznych. Premier Turcji Recep Tayyip Erdogan wywodzi się ze zdelegalizowanej ultrareligijnej Partii Cnoty, a w 1998 r. został skazany na dziesięć miesięcy więzienia za podżeganie do nienawiści. W Egipcie Bracia Muzułmańscy, wywodzący się z najstarszej na Bliskim Wschodzie organizacji terrorystycznej, w ubiegłym roku zdobyli 25-procentowe poparcie. Związani z Braćmi politycy w Jordanii mają jedną trzecią miejsc w parlamencie i odżegnują się od przemocy.
Czy Hamas pójdzie tą samą drogą? "Żaden ruch islamskich fundamentalistów nie zrezygnował z przemocy ani nie zmienił ideologii z własnej woli. Jeśli się tak działo, to tylko z braku innych możliwości" - twierdzi gen. Michael Hertzog związany z Washington Institute for Near East Policy. Zwraca uwagę, że w Egipcie czy Jordanii radykałowie o rządzeniu mogą tylko marzyć. W Turcji, gdzie mają większość, demokrację praktykuje się od pół wieku. Zdaniem Hertzoga, by doszło do transformacji Hamasu w partię, potrzeba silnego i stosunkowo wolnego systemu politycznego, którego radykałowie nie nagną do swych potrzeb. Palestyńczycy go nie mają. Dlatego można przypuszczać, że Hamas zostawiony sam na sam z narodem zmieniłby kraj w nowy taliban. Na szczęście Hamas wolnej ręki nie ma. Konflikt między Izraelem a Palastyńczykami znajduje się w epicentrum światowej polityki, a USA i UE - dotychczas hojne - nie będą sponsorować terrorystów. Do tego zablokowanie zysków z ceł, zbieranych dla Autonomii przez izraelskie służby, sprawi, że nowy rząd nie będzie miał funduszy. Może się zwrócić o pomoc do Iranu, ale wątpliwe, by chciał latami sponsorować Palestyńczyków. Zresztą Teheran wymagałby w zamian wprowadzenia szarijatu czy atakowania Izraela. A na taki układ Hamasu nie stać. Palestyńczycy, oddając na niego głosy, nie opowiedzieli się za wojną i wojującym islamem. Organizacja dostała mandat do rządzenia dlatego, że stworzyła sieć szkół, szpitali, jadłodajni i placówek kulturalnych, a jej milicja potrafiła pilnować porządku na ulicach. W Autonomii rządzonej przez nieudolny i skorumpowany Fatah Hamas stworzył sprawne instytucje. Palestyńczycy uwierzyli, że taki może być ich kraj.
Co świat może zrobić po zwycięstwie Hamasu? Uwierzyć w demokrację. Nie wolno dać radykałom wolnej ręki, ale trzeba pozwolić, by spróbowali rządzić. Doświadczenia Zachodu pokazują, że w polityce za niedotrzymywanie obietnic płaci się niebytem. Zresztą w trzy tygodnie po zwycięstwie Hamas głosi, że zanim do gabinetu powoła speców od szarijatu, chce w nim technokratów. Mało tego, ogłosił, że propozycje pokojowe dyskutowane w Tabie w 2001 r. w zasadzie są do przyjęcia. Wygrywa pragmatyzm, a stąd do pokoju już blisko.
Magicznego momentu jednak nie będzie. Wybory nie mogły być przełomem, po którym mury runą, a ludzie się pogodzą. Tak nie działo się nigdy i tak nigdy się nie stanie. Potrzebne jest porozumienie narzucone z góry. Dopiero wtedy może się zacząć uspokajanie nastrojów, a z biegiem lat przychodzi wybaczenie. Izrael nie ma co czekać na Palestyńczyków - to właśnie pod koniec rządów zrozumiał premier Ariel Szaron. To klucz do jego niebywałej metamorfozy. Nie czekał na "oświecenie" terrorystów żadnej ze stron. Jak zachowałby się po zwycięstwie Hamasu? Robiłby swoje - konsekwentnie narzucał pokój. Z Hamasem albo bez. Palestyńczycy w końcu wybiorą pokój. Hamasu wybierać więcej nie muszą.
Reszcie świata nie jest jednak do śmiechu. Włos się jeży od samego czytania statutu Harakat at Mukawama al-Islamijja, czyli Islamskiego Ruchu Oporu, bo tak brzmi oficjalna nazwa Hamasu. Trzydzieści sześć bełkotliwych artykułów można skrócić do trzech słów: zabić wszystkich Żydów. Wedle tego dokumentu, są oni winni całego zła na świecie, poczynając od inkwizycji, przez rewolucję francuską, aż po II wojnę światową. Dlatego do zabicia ich zobowiązani są wszyscy muzułmanie oraz kamienie i drzewa. Te ostatnie, gdy zacznie się dżihad, mają nawoływać: "Muzułmaninie, jest tu Żyd ukrywający się za mną, chodź i zabij go". I tak ma być aż do końca świata, przynajmniej według Hamasu. Jeśli dodać, że organizacja jest odpowiedzialna za zamachy, w których zginęły setki cywilów, trudno sobie wyobrazić, by jakikolwiek przedstawiciel Izraela chciał negocjować pokój z Hamasem. Jeśli oczywiście znalazłby się przedstawiciel Hamasu, który wyraziłby wolę przystąpienia do takich rozmów. Na razie Hamas deklaruje, że rozmów nie będzie.
Mimo że sytuacja wygląda na patową, Hamas nie jest wyjątkiem na tle innych organizacji terrorystycznych, które wzięły się do polityki. Scenariusze wówczas bywały dwa: ugrupowania te rezygnowały z przemocy lub społeczeństwa rezygnowały z nich. Na początku XX wieku większość europejskich partii narodowych miała co najmniej epizody terrorystyczne. Podobnie ugrupowania socjalistów, które terrorem odpowiadały na terror państwowy. W latach 1905-1907 Organizacja Bojowa PPS przeprowadziła setki zamachów - podczas "krwawej środy" w 1906 r. w atakach bombowych w Warszawie i Łodzi zamordowano 80 policjantów, żandarmów i konfidentów. Są też przykłady z nowszej historii. Gerry Adams, od 1983 r. przywódca Sinn Fin, przez 20 lat był członkiem rady wojskowej IRA. Odsiadywał wyroki za terroryzm. Mimo to właśnie on miał ogromny wypływ na ewolucję Sinn Fein. Od 1988 r. prowadził tajne rozmowy, które zakończyły się zawieszeniem broni przez IRA w 1994 r., a później podpisaniem porozumienia pokojowego. Martin McGuinness w 2001 r., już jako minister edukacji, przyznał, że był dowódcą IRA w 1972 r., gdy doszło do "krwawej niedzieli" w Londonderry. Transformacje przeszły ugrupowania w Kenii, Angoli czy Sudanie. Grupy, które wymordowały setki, a nawet tysiące ludzi, zmieniały się w partie. Przykładem może być też baskijska ETA. Tyle że w tym wypadku nie tylko terroryzm jako narzędzie walki się zużył, ale też cele ETA przestały się podobać Baskom. Dziś trzech na dziesięciu mieszkańców tej hiszpańskiej prowincji uważa terrorystów ETA za wariatów.
Część analityków uważa, że Hamasu nie można porównywać do IRA czy ETA, bo nie ma w nim podziału na skrzydło polityczne i militarne. Co więcej - zwraca uwagę John Miller w książce "The Cell" - świat islamski sponsoruje Hamas nie dlatego, że dąży on do niepodległości Palestyny. Powodem jest to, że jego celem jest zniszczenie Izraela i stworzenie państwa islamskiego. Motorem Hamasu jest fundamentalizm religijny.
Islamscy radykałowie potrafią się jednak dopasować do struktur demokratycznych. Premier Turcji Recep Tayyip Erdogan wywodzi się ze zdelegalizowanej ultrareligijnej Partii Cnoty, a w 1998 r. został skazany na dziesięć miesięcy więzienia za podżeganie do nienawiści. W Egipcie Bracia Muzułmańscy, wywodzący się z najstarszej na Bliskim Wschodzie organizacji terrorystycznej, w ubiegłym roku zdobyli 25-procentowe poparcie. Związani z Braćmi politycy w Jordanii mają jedną trzecią miejsc w parlamencie i odżegnują się od przemocy.
Czy Hamas pójdzie tą samą drogą? "Żaden ruch islamskich fundamentalistów nie zrezygnował z przemocy ani nie zmienił ideologii z własnej woli. Jeśli się tak działo, to tylko z braku innych możliwości" - twierdzi gen. Michael Hertzog związany z Washington Institute for Near East Policy. Zwraca uwagę, że w Egipcie czy Jordanii radykałowie o rządzeniu mogą tylko marzyć. W Turcji, gdzie mają większość, demokrację praktykuje się od pół wieku. Zdaniem Hertzoga, by doszło do transformacji Hamasu w partię, potrzeba silnego i stosunkowo wolnego systemu politycznego, którego radykałowie nie nagną do swych potrzeb. Palestyńczycy go nie mają. Dlatego można przypuszczać, że Hamas zostawiony sam na sam z narodem zmieniłby kraj w nowy taliban. Na szczęście Hamas wolnej ręki nie ma. Konflikt między Izraelem a Palastyńczykami znajduje się w epicentrum światowej polityki, a USA i UE - dotychczas hojne - nie będą sponsorować terrorystów. Do tego zablokowanie zysków z ceł, zbieranych dla Autonomii przez izraelskie służby, sprawi, że nowy rząd nie będzie miał funduszy. Może się zwrócić o pomoc do Iranu, ale wątpliwe, by chciał latami sponsorować Palestyńczyków. Zresztą Teheran wymagałby w zamian wprowadzenia szarijatu czy atakowania Izraela. A na taki układ Hamasu nie stać. Palestyńczycy, oddając na niego głosy, nie opowiedzieli się za wojną i wojującym islamem. Organizacja dostała mandat do rządzenia dlatego, że stworzyła sieć szkół, szpitali, jadłodajni i placówek kulturalnych, a jej milicja potrafiła pilnować porządku na ulicach. W Autonomii rządzonej przez nieudolny i skorumpowany Fatah Hamas stworzył sprawne instytucje. Palestyńczycy uwierzyli, że taki może być ich kraj.
Co świat może zrobić po zwycięstwie Hamasu? Uwierzyć w demokrację. Nie wolno dać radykałom wolnej ręki, ale trzeba pozwolić, by spróbowali rządzić. Doświadczenia Zachodu pokazują, że w polityce za niedotrzymywanie obietnic płaci się niebytem. Zresztą w trzy tygodnie po zwycięstwie Hamas głosi, że zanim do gabinetu powoła speców od szarijatu, chce w nim technokratów. Mało tego, ogłosił, że propozycje pokojowe dyskutowane w Tabie w 2001 r. w zasadzie są do przyjęcia. Wygrywa pragmatyzm, a stąd do pokoju już blisko.
Magicznego momentu jednak nie będzie. Wybory nie mogły być przełomem, po którym mury runą, a ludzie się pogodzą. Tak nie działo się nigdy i tak nigdy się nie stanie. Potrzebne jest porozumienie narzucone z góry. Dopiero wtedy może się zacząć uspokajanie nastrojów, a z biegiem lat przychodzi wybaczenie. Izrael nie ma co czekać na Palestyńczyków - to właśnie pod koniec rządów zrozumiał premier Ariel Szaron. To klucz do jego niebywałej metamorfozy. Nie czekał na "oświecenie" terrorystów żadnej ze stron. Jak zachowałby się po zwycięstwie Hamasu? Robiłby swoje - konsekwentnie narzucał pokój. Z Hamasem albo bez. Palestyńczycy w końcu wybiorą pokój. Hamasu wybierać więcej nie muszą.
Historyczny kompromis? |
---|
Szewach Weiss Były ambasador Izraela w Polsce, profesor na Uniwersytecie Warszawskim i w Instytucie Izraelsko-Polskim na uniwersytecie w Tel Awiwie Szef izraelskiej dyplomacji w latach 60. i 70. Aba Even powiedział kiedyś, że Palestyńczycy nigdy nie tracą okazji, by stracić okazję. Niedługo przekonamy się, czy okazja na pokój między Izraelem a Palestyńczykami nie zostanie stracona. W tym kontekście ważna jest sobotnia deklaracja prezydenta Autonomii podczas inauguracyjnego posiedzenia palestyńskiego parlamentu. Stwierdził on, że Hamas musi zaadaptować amerykańską "mapę drogową". Izraelczycy, jak wynika z sondaży, są gotowi do historycznego kompromisu. Po wyborach 28 marca powstanie rząd pokoju. Jeśli jednak wygra fanatyzm Hamasu, nie wiem, czy nawet najbardziej pokojowy rząd Izraela będzie mógł pozwolić sobie na wycofywanie wojsk z terytoriów okupowanych. Jeśli jednocześnie Rosja będzie uprawiać politykę w regionie w sposób, w jaki prowadził ją ZSRR, to nawet atmosfera pax Americana nie pomoże. Putin mówi, że palestyńskie wybory były demokratyczne. Prawda. Ale nie pierwszy raz podczas demokratycznych wyborów wyniki nie są pokojowe. Jeśli system polityczny nie jest związany z kulturą humanistyczną i pokojową, to nawet demokratyczne wybory mogą doprowadzić do wojny. |
Więcej możesz przeczytać w 8/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.