Słabi polscy olimpijczycy maskują swoją nieudolność i słabe wytrenowanie biadoleniem o pechu
Niech tylko szczęśliwie dojadą do mety - tak telewizyjny sprawozdawca mówił o naszych saneczkarzach. Nieważne miejsce. Nikt już nie myśli o sukcesach naszych olimpijczyków w Turynie. Cieszymy się więc z 15. miejsca polskiej skeletonistki, chociaż była ona ostatnia w konkurencji. Cieszymy się, że w ogóle nasi dojeżdżają do mety lub kończą swoje występy. Na tym tle mocarstwowe wypowiedzi sprzed igrzysk już tylko śmieszą. Jak te autorstwa Tomasza Lipca, ministra sportu, który zapowiadał podbój snowboardowego świata przez klan Ligockich. Tymczasem szczytem ich możliwości było 17. miejsce typowanej do podium Pauliny Ligockiej. Jej kuzyn Mateusz wręcz się skompromitował, zajmując 44., ostatnie miejsce. Śmieszą słowa Pauliny, która uznała, że sędziowie - bardzo nisko oceniając jej akrobacje - "polecieli sobie z nią w jajo". W ten sposób należałoby skomentować występy większości polskich sportowców na igrzyskach.
Ręka w krawacie
"Ale mamy pecha. Maciek jechał uważnie, miał znakomity pierwszy bieg. Niestety, w drugim przez minimalny błąd przewrócił się i stracił szansę na dobre miejsce" - tak występ panczenisty Macieja Ustynowicza w biegu na 5000 metrów skomentowała jego trenerka Ewa Białkowska. Jej tłumaczenia o pechu, jaki zdaje się prześladować łyżwiarzy, to irytująca mantra powtarzana po kolejnych startach naszych reprezentantów. I tak nieszczęśliwe upadki uniemożliwiły podobno zajęcie wysokiego miejsca saneczkarce Ewelinie Staszulonek i panczeniście Arturowi Wasiowi. A Rafał Skarbek-Malczewski przewracając się, przekreślił szanse awansu do półfinału w snowboardowym crossie. Z kolei zatrucie Macieja Kreczmera sprawiło, że nasza drużyna narciarska zajęła siódme miejsce, zamiast czwartego-piątego. Jakby tego było mało, Dorocie Zagórskiej ręka zaplątała się w krawat jej partnera Mariusza Siudka, przez co zawodniczka straciła równowagę, a oboje stracili szansę na miejsce w ścisłej czołówce w konkurencji par sportowych w łyżwiarstwie figurowym. Jeśli do tego doliczyć pudła na strzelnicy biatlonisty Tomasza Sikory (był 21. i 20.), to można odnieść wrażenie, że w Turynie pech naszych nie opuszczał.
Dziwne tylko, że żadnemu polskiemu sportowcowi nie udało się zająć wyższej lokaty dzięki pechowi konkurenta. Właściwie tylko Dariusz Kulesza w short-tracku może mówić o szczęściu - jechał na ostatnim miejscu w biegu eliminacyjnym na 1000 m, gdy nagle upadło przed nim dwóch zawodników i dzięki temu nasz zawodnik zakwalifikował się do drugiej rundy eliminacji.
Sparaliżowani na starcie
Słabi polscy sportowcy próbują maskować swoją nieudolność biadoleniem o pechu. To nie przypadek, że jedynym naszym zawodnikiem, który umiał otwarcie przyznać się do porażki, był Adam Małysz. W wywiadach po starcie na średniej skoczni nie tłumaczył się tendencyjnymi sędziami, lecz uczciwie stwierdził, że źle się wybił z progu. Mistrzowi po prostu nie wypada pleść dyrdymałów o spisku światowych potęg przeciw biednym Polakom - jak to robiła Ligocka.
Polscy sportowcy są w Turynie słabi fizycznie i psychicznie. Olimpijski start zdaje się ich wręcz paraliżować. W efekcie wypadają na igrzyskach gorzej niż na innych zawodach. Przykładem są starty Sikory, pary Zagórska - Siudek czy panczenisty Pawła Zygmunta, który w biegu na 5000 metrów osiągnął czas o 12 sekund gorszy niż w czasie olimpijskich kwalifikacji.
System odpychania medali
Za słabe starty nie można winić samych zawodników, bowiem na sukcesy pracuje sztab ludzi. A błędy popełniane przez Polaków w Turynie pokazują, że ten sztab pracuje źle. Przykładem był start narciarki Justyny Kowalczyk na 10 km stylem klasycznym. "Mój organizm da radę się zregenerować po wszystkich startach" - opowiadała zawodniczka po zwycięstwie w styczniowych mistrzostwach Polski w narciarstwie klasycznym. Po nich wystartowała jeszcze dwukrotnie w zawodach o Puchar Świata, a także odniosła dwa zwycięstwa w mistrzostwach świata juniorów. Jadąc do Turynu, zapowiadała, że stać ją na miejsce w pierwszej szóstce. I z dużej chmury oczekiwań spadł mały deszcz wyników. W biegu łączonym Kowalczyk zajęła jeszcze przyzwoite 8. miejsce, ale występ na jej koronnym dystansie, 10 km techniką klasyczną, zakończył się katastrofą. Nie wytrzymała narzuconego sobie tempa i 2 km przed metą zeszła z trasy. - Kowalczyk została wyraźnie zarżnięta. Nie można tak młodej dziewczynie fundować maratonu zawodów tuż przed najważniejszym występem olimpijskim - tłumaczy Erwina Ryś-Ferens, była panczenistka. Błędnie prowadzono także shorttrackowca Dariusza Kuleszę, który zajął ostatnie miejsce w biegu na 1500 m.
Holender Jan de Zeeuw w latach 1978--1988 był menedżerem polskiej kadry panczenistów. Dzięki niemu Polski Związek Łyżwiarstwa Szybkiego miał jako pierwszy w naszym kraju zagranicznego sponsora - holenderski koncern UNICO. Później jednak menedżer i sponsor odeszli. Twierdzą, że dlatego, iż w polskim sporcie nie zaczęły działać rynkowe reguły. - Do władzy w związku doszli ludzie, którzy dbali tylko o własne interesy. Zrozumiałem, że to wszystko idzie w złym kierunku i dałem sobie spokój - mówi "Wprost" Jan de Zeeuw.
Igrzyska przekręciarzy
Gdyby do olimpijskich dyscyplin dorzucono korupcję prezesów krajowych federacji, mielibyśmy murowanych kilka złotych medali. O wyczynach Pawła Włodarczyka w Polskim Związku Narciarskim zapisano już tony papieru. Obecnie zawieszony jest zarząd Polskiego Związku Snowboardu - pod zarzutem niegospodarności. Wszystkich przebił jednak prezes Polskiego Związku Biathlonu Krzysztof Lewicki. Już po olimpiadzie w Salt Lake City Stefan Paszczyk, prezes PKOl, a także polscy biatloniści zapowiadali, że nie wyobrażają sobie dalszej współpracy z Lewickim. I rzeczywiście tak się stało - Paszczyk i większość zawodników została odstawiona na boczny tor, a prezes nadal kieruje związkiem. Ostatnio do prokuratury trafiła sprawa przeciw niemu. Okazało się, że 170 tys. zł z międzynarodowej federacji, które miały wesprzeć rozwój tej dyscypliny w kraju, były przelewane na jego prywatne konto w szwajcarskim banku. Lewicki w imieniu PZB pokwitował także odbiór podarowanego przez światową federację służbowego minibusa volkswagena sharana.
Na każdego naszego olimpijczyka w Turynie przypada działacz. W ekipie nie było za to miejsca dla najwybitniejszych przedstawicieli sportów zimowych: Erwiny Ryś-Ferens, Józefa Łuszczka czy Wojciecha Fortuny. Polskę reprezentowali Irena Szewińska, prezes związku lekkoatletycznego, Kajetan Broniewski, były kajakarz, czy Adam Krzesiński, były szermierz. Znaleźli się w składzie polskiej misji olimpijskiej. Zręcznym posunięciem wydawało się mianowanie Zbigniewa Bońka attach� reprezentacji - jego znane we Włoszech nazwisko miało zwrócić uwagę na naszą reprezentację. Tyle że Zibi był niewidoczny na zapleczu zmagań olimpijskich.
Wygląda na to, że największy sukces na olimpiadzie odniesie klan Ligockich. Umiejętnie podgrzewając przedolimpijskie oczekiwania, podpisał kilka dobrych kontraktów reklamowych, do jakich na pewno nie upoważniała klasa sportowa zawodników. Przebić sukces Ligockich może tylko Paweł Zygmunt, jeśli uda mu się zostać członkiem komisji zawodniczej MKOl. Ta sztuka nie udała się wcześniej nawet Robertowi Korzeniowskiemu, wybitnemu lekkoatlecie. Czy jednak dla osiągnięcia takich "sukcesów" do Turynu Polska musiała wysłać na dwutygodniowe wakacje aż 47 sportowców?
Marcin Harasimowicz jest dziennikarzem "Nowego Dnia"
Ręka w krawacie
"Ale mamy pecha. Maciek jechał uważnie, miał znakomity pierwszy bieg. Niestety, w drugim przez minimalny błąd przewrócił się i stracił szansę na dobre miejsce" - tak występ panczenisty Macieja Ustynowicza w biegu na 5000 metrów skomentowała jego trenerka Ewa Białkowska. Jej tłumaczenia o pechu, jaki zdaje się prześladować łyżwiarzy, to irytująca mantra powtarzana po kolejnych startach naszych reprezentantów. I tak nieszczęśliwe upadki uniemożliwiły podobno zajęcie wysokiego miejsca saneczkarce Ewelinie Staszulonek i panczeniście Arturowi Wasiowi. A Rafał Skarbek-Malczewski przewracając się, przekreślił szanse awansu do półfinału w snowboardowym crossie. Z kolei zatrucie Macieja Kreczmera sprawiło, że nasza drużyna narciarska zajęła siódme miejsce, zamiast czwartego-piątego. Jakby tego było mało, Dorocie Zagórskiej ręka zaplątała się w krawat jej partnera Mariusza Siudka, przez co zawodniczka straciła równowagę, a oboje stracili szansę na miejsce w ścisłej czołówce w konkurencji par sportowych w łyżwiarstwie figurowym. Jeśli do tego doliczyć pudła na strzelnicy biatlonisty Tomasza Sikory (był 21. i 20.), to można odnieść wrażenie, że w Turynie pech naszych nie opuszczał.
Dziwne tylko, że żadnemu polskiemu sportowcowi nie udało się zająć wyższej lokaty dzięki pechowi konkurenta. Właściwie tylko Dariusz Kulesza w short-tracku może mówić o szczęściu - jechał na ostatnim miejscu w biegu eliminacyjnym na 1000 m, gdy nagle upadło przed nim dwóch zawodników i dzięki temu nasz zawodnik zakwalifikował się do drugiej rundy eliminacji.
Sparaliżowani na starcie
Słabi polscy sportowcy próbują maskować swoją nieudolność biadoleniem o pechu. To nie przypadek, że jedynym naszym zawodnikiem, który umiał otwarcie przyznać się do porażki, był Adam Małysz. W wywiadach po starcie na średniej skoczni nie tłumaczył się tendencyjnymi sędziami, lecz uczciwie stwierdził, że źle się wybił z progu. Mistrzowi po prostu nie wypada pleść dyrdymałów o spisku światowych potęg przeciw biednym Polakom - jak to robiła Ligocka.
Polscy sportowcy są w Turynie słabi fizycznie i psychicznie. Olimpijski start zdaje się ich wręcz paraliżować. W efekcie wypadają na igrzyskach gorzej niż na innych zawodach. Przykładem są starty Sikory, pary Zagórska - Siudek czy panczenisty Pawła Zygmunta, który w biegu na 5000 metrów osiągnął czas o 12 sekund gorszy niż w czasie olimpijskich kwalifikacji.
System odpychania medali
Za słabe starty nie można winić samych zawodników, bowiem na sukcesy pracuje sztab ludzi. A błędy popełniane przez Polaków w Turynie pokazują, że ten sztab pracuje źle. Przykładem był start narciarki Justyny Kowalczyk na 10 km stylem klasycznym. "Mój organizm da radę się zregenerować po wszystkich startach" - opowiadała zawodniczka po zwycięstwie w styczniowych mistrzostwach Polski w narciarstwie klasycznym. Po nich wystartowała jeszcze dwukrotnie w zawodach o Puchar Świata, a także odniosła dwa zwycięstwa w mistrzostwach świata juniorów. Jadąc do Turynu, zapowiadała, że stać ją na miejsce w pierwszej szóstce. I z dużej chmury oczekiwań spadł mały deszcz wyników. W biegu łączonym Kowalczyk zajęła jeszcze przyzwoite 8. miejsce, ale występ na jej koronnym dystansie, 10 km techniką klasyczną, zakończył się katastrofą. Nie wytrzymała narzuconego sobie tempa i 2 km przed metą zeszła z trasy. - Kowalczyk została wyraźnie zarżnięta. Nie można tak młodej dziewczynie fundować maratonu zawodów tuż przed najważniejszym występem olimpijskim - tłumaczy Erwina Ryś-Ferens, była panczenistka. Błędnie prowadzono także shorttrackowca Dariusza Kuleszę, który zajął ostatnie miejsce w biegu na 1500 m.
Holender Jan de Zeeuw w latach 1978--1988 był menedżerem polskiej kadry panczenistów. Dzięki niemu Polski Związek Łyżwiarstwa Szybkiego miał jako pierwszy w naszym kraju zagranicznego sponsora - holenderski koncern UNICO. Później jednak menedżer i sponsor odeszli. Twierdzą, że dlatego, iż w polskim sporcie nie zaczęły działać rynkowe reguły. - Do władzy w związku doszli ludzie, którzy dbali tylko o własne interesy. Zrozumiałem, że to wszystko idzie w złym kierunku i dałem sobie spokój - mówi "Wprost" Jan de Zeeuw.
Igrzyska przekręciarzy
Gdyby do olimpijskich dyscyplin dorzucono korupcję prezesów krajowych federacji, mielibyśmy murowanych kilka złotych medali. O wyczynach Pawła Włodarczyka w Polskim Związku Narciarskim zapisano już tony papieru. Obecnie zawieszony jest zarząd Polskiego Związku Snowboardu - pod zarzutem niegospodarności. Wszystkich przebił jednak prezes Polskiego Związku Biathlonu Krzysztof Lewicki. Już po olimpiadzie w Salt Lake City Stefan Paszczyk, prezes PKOl, a także polscy biatloniści zapowiadali, że nie wyobrażają sobie dalszej współpracy z Lewickim. I rzeczywiście tak się stało - Paszczyk i większość zawodników została odstawiona na boczny tor, a prezes nadal kieruje związkiem. Ostatnio do prokuratury trafiła sprawa przeciw niemu. Okazało się, że 170 tys. zł z międzynarodowej federacji, które miały wesprzeć rozwój tej dyscypliny w kraju, były przelewane na jego prywatne konto w szwajcarskim banku. Lewicki w imieniu PZB pokwitował także odbiór podarowanego przez światową federację służbowego minibusa volkswagena sharana.
Na każdego naszego olimpijczyka w Turynie przypada działacz. W ekipie nie było za to miejsca dla najwybitniejszych przedstawicieli sportów zimowych: Erwiny Ryś-Ferens, Józefa Łuszczka czy Wojciecha Fortuny. Polskę reprezentowali Irena Szewińska, prezes związku lekkoatletycznego, Kajetan Broniewski, były kajakarz, czy Adam Krzesiński, były szermierz. Znaleźli się w składzie polskiej misji olimpijskiej. Zręcznym posunięciem wydawało się mianowanie Zbigniewa Bońka attach� reprezentacji - jego znane we Włoszech nazwisko miało zwrócić uwagę na naszą reprezentację. Tyle że Zibi był niewidoczny na zapleczu zmagań olimpijskich.
Wygląda na to, że największy sukces na olimpiadzie odniesie klan Ligockich. Umiejętnie podgrzewając przedolimpijskie oczekiwania, podpisał kilka dobrych kontraktów reklamowych, do jakich na pewno nie upoważniała klasa sportowa zawodników. Przebić sukces Ligockich może tylko Paweł Zygmunt, jeśli uda mu się zostać członkiem komisji zawodniczej MKOl. Ta sztuka nie udała się wcześniej nawet Robertowi Korzeniowskiemu, wybitnemu lekkoatlecie. Czy jednak dla osiągnięcia takich "sukcesów" do Turynu Polska musiała wysłać na dwutygodniowe wakacje aż 47 sportowców?
Marcin Harasimowicz jest dziennikarzem "Nowego Dnia"
Więcej możesz przeczytać w 8/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.