Amerykańska opinia publiczna zniesie w polityce wszystko, ale nie śmieszność
Wiceprezydent Dick Cheney pomylił 78-letniego prawnika z przepiórką i postrzelił go na polowaniu z guldynki. Harry`ego Whittingtona dosięgnęło od 5 do 150 kawałków śrutu, powodując lekki zawał serca. Wiceprezydent ma się gorzej. Dosięgnęła go medialna nawałnica i zmasowane uderzenie ze strony satyryków, komików i komediantów. Nie pomogło Cheneyowi to, że jego ludzie przez 18 godzin nie poinformowali o wypadku nie tylko mediów, ale nawet prezydenta. Podczas gdy ofiara polowania wraca do zdrowia, dziennikarze poczynają sobie względem wiceprezydenta, jakby nie strzelał z guldynki, ale zorganizował zamach stanu. Tym gorszy, że śmieszny.
Zemsta mediów
Z Dickiem Cheneyem jest jak z aktorem Erichem von Stroheimem - publiczność uwielbia go nienawidzić. Media nie cierpią wiceprezydenta; nie lubią go zbytnio nawet konserwatywnie usposobieni Amerykanie. A on ma to za nic i pozostaje najbardziej wpływowym wiceprezydentem w historii USA. Chodzi jednak nie o jego wpływy, ale o aurę bezwzględnej szarej eminencji. Gdyby Dumas pisał "Trzech muszkieterów" dzisiaj, miejsce kard. Richelieu zająłby Dick Cheney, a puste składy broni masowego rażenia w Iraku zostałyby zapełnione przez podróbki, sporządzone naprędce przez straż wiceprezydencką. Media nie wybaczyły Cheneyowi, że wbrew faktom nie przestał twierdzić, iż Saddam Husajn dysponował bronią nuklearną, a Mohamed Atta spotykał się w Pradze z irackim wywiadem. Za karę satyryk Jon Stewart tak skomentował wypadek na polowaniu: "Wiceprezydent nadal uznaje swoją decyzję, by postrzelić Harry`ego Whittingtona, za słuszną. Według ostatnich informacji wywiadu, przepiórki zostały schowane w krzakach". Zemsta, choć leniwa, zagnała Cheneya w sieci dziennikarzy - komentarze na temat wypadku, poważne i niepoważne, przez tydzień nie schodziły z pierwszych stron gazet. Prasa zawsze pastwi się nad gafami prezydentów. Dzięki niej Jimmy Carter przejdzie do historii jako niedoszła ofiara zająca ludojada, który zaatakował prezydenta podczas wypadu na ryby. Teraz jednak nie chodzi o wyszydzanie nieudolności polityka. Dziennikarze poczuli się jak agenci federalni, którym udało się dopaść Ala Capone za... przestępstwa podatkowe.
Kij na Cheneya
Legendarny mafioso nie przesiedział ani dnia za swoje najmroczniejsze uczynki, zniszczyła go kreatywna księgowość. Jeśli zaś chodzi o Cheneya, to ani mediom, ani prawnikom nie udało się nadwerężyć pozycji wiceprezydenta, mimo że od dnia objęcia urzędu naraża się on opinii publicznej. Od początku był podejrzewany o to, że w administracji Busha reprezentuje interesy lobby energetycznego i koncernu Halliburton, któremu wcześniej przewodził. Jakby na potwierdzenie tych plotek Cheney doprowadził do powstania ustawy o energetyce za drzwiami swego gabinetu, w towarzystwie prezesów z branży naftowej. Gdy pod naciskiem opinii publicznej wszczęto dochodzenie w sprawie praworządności takiego postępowania, a sprawa zawędrowała przed Sąd Najwyższy, wiceprezydent udał się na polowanie, zabierając na pokład Air Force Two Antonina Scalię. Scalia, szczegół istotny, jest sędzią Sądu Najwyższego.
Nie było też końca śledztwom dziennikarskim w sprawie kontraktów w Iraku, które z pominięciem oficjalnego przetargu przyznano firmie Halliburton i jej spółce--córce Kellog, Brown and Root (KBR). W powszechnym mniemaniu uprzywilejowana pozycja Halliburtona i KBR (na co wskazuje też przyznanie kontraktów w stanach zniszczonych przez huragan Katrina) ma wiele wspólnego z siłą przekonywania, którą dysponuje Dick Cheney. Siła ta musi być ogromna, skoro te firmy zachowały kontrakty irackie nawet po tym, gdy wyszło na jaw, że zawyżały ceny swoich usług, za które płacił rząd, ergo - amerykańscy podatnicy. Śledztwo w sprawie ujawnienia tożsamości agentki CIA Valerie Plame (w USA jest to poważne przestępstwo federalne), które doprowadziło do postawienia przed sądem Lewisa Libby`ego, byłego szefa kancelarii wiceprezydenta, wróciło na pierwsze strony gazet. Libby zeznał, że "spalił" tożsamość Plame za wiedzą swego przełożonego.
Co tam jednak tożsamość agentki w zestawieniu z tym, że wiceprezydent jest uważany za architekta fundamentów polityki energetycznej USA, a jeden z nich podobno opiera się na rosyjskich rezerwach ropy i gazu. Wbrew rekomendacjom CIA - jak twierdzi w książce "Amerykańska dynastia" Kevin Phillips. Zarzuty, które pod adresem wiceprezydenta wysuwa od lat prasa, można by ciągnąć w nieskończoność. Nigdy jednak nie udało się skumulować tylu podejrzeń i dowodów, by w najmniejszym choć stopniu zaszkodzić pozycji Cheneya. Teraz media uzyskały rzecz niesłychaną - pierwsze publiczne przeprosiny wiceprezydenta.
Masa krytyczna
Pierwszy morał z tej opowieści zdaje się taki, że coraz bardziej apatyczna opinia publiczna w USA zniesie w polityce wszystko, ale nie śmieszność. Niekorzystne nakrycie głowy lub gafa mogą zaszkodzić mężowi stanu bardziej niż - na przykład - zarzuty o klientyzm. Nadużycie przez Cheneya władzy w sprawie polityki energetycznej mniej go zdegradowało politycznie niż komizm skądinąd niebezpiecznego wypadku. Po pięciu dniach dyskusji w mediach na temat tego, jak można pomylić leciwego prawnika z przepiórką, Biały Dom musiał zmienić strategię. Wcześniej polegała ona na rytualnym składaniu mediom ofiary z rzecznika prasowego Scotta McClellana, który przez kilka dni usiłował zainteresować korpus prasowy Białego Domu reformą ubezpieczeń medycznych i innymi sprawami wagi państwowej. Morał drugi powinien więc brzmieć chyba tak: nawet współczesny Richelieu nie powinien się zbyt długo narażać mediom. Mimo wolt McClellana wietrzący krew dziennikarze pytali, dlaczego wiceprezydent nie miał pozwolenia na odstrzał przepiórek (za 7 dolarów) i dlaczego przez 18 godzin nie poinformował szefa ani policji o postrzeleniu wpływowego działacza Partii Republikańskiej. Pojawiły się domniemania, że wiceprezydent był pod wpływem alkoholu. Po kilku dniach nierównej walki McClellan poległ, uzyskawszy od prasy przydomek "inwalidy w zakresie mówienia prawdy".
Liczba anegdot w programach telewizyjnych i Internecie osiągnęła masę krytyczną. Dick Cheney, który nigdy wcześniej nie wyraził skruchy ani nie przyznał się do błędu, wydał oświadczenie z przeprosinami. Jaki mógłby być trzeci morał z tej historii? Być może taki, że pozycja prezydenta zacznie ulegać stopniowej korozji (bo jak tu być wpływowym, skoro jest się śmiesznym), a następne etapy dochodzeń w sprawie ustawy energetycznej lub ujawnienia tożsamości agentki CIA staną się dla wiceprezydenta znacznie bardziej szkodliwe niż poprzednie.
Zemsta mediów
Z Dickiem Cheneyem jest jak z aktorem Erichem von Stroheimem - publiczność uwielbia go nienawidzić. Media nie cierpią wiceprezydenta; nie lubią go zbytnio nawet konserwatywnie usposobieni Amerykanie. A on ma to za nic i pozostaje najbardziej wpływowym wiceprezydentem w historii USA. Chodzi jednak nie o jego wpływy, ale o aurę bezwzględnej szarej eminencji. Gdyby Dumas pisał "Trzech muszkieterów" dzisiaj, miejsce kard. Richelieu zająłby Dick Cheney, a puste składy broni masowego rażenia w Iraku zostałyby zapełnione przez podróbki, sporządzone naprędce przez straż wiceprezydencką. Media nie wybaczyły Cheneyowi, że wbrew faktom nie przestał twierdzić, iż Saddam Husajn dysponował bronią nuklearną, a Mohamed Atta spotykał się w Pradze z irackim wywiadem. Za karę satyryk Jon Stewart tak skomentował wypadek na polowaniu: "Wiceprezydent nadal uznaje swoją decyzję, by postrzelić Harry`ego Whittingtona, za słuszną. Według ostatnich informacji wywiadu, przepiórki zostały schowane w krzakach". Zemsta, choć leniwa, zagnała Cheneya w sieci dziennikarzy - komentarze na temat wypadku, poważne i niepoważne, przez tydzień nie schodziły z pierwszych stron gazet. Prasa zawsze pastwi się nad gafami prezydentów. Dzięki niej Jimmy Carter przejdzie do historii jako niedoszła ofiara zająca ludojada, który zaatakował prezydenta podczas wypadu na ryby. Teraz jednak nie chodzi o wyszydzanie nieudolności polityka. Dziennikarze poczuli się jak agenci federalni, którym udało się dopaść Ala Capone za... przestępstwa podatkowe.
Kij na Cheneya
Legendarny mafioso nie przesiedział ani dnia za swoje najmroczniejsze uczynki, zniszczyła go kreatywna księgowość. Jeśli zaś chodzi o Cheneya, to ani mediom, ani prawnikom nie udało się nadwerężyć pozycji wiceprezydenta, mimo że od dnia objęcia urzędu naraża się on opinii publicznej. Od początku był podejrzewany o to, że w administracji Busha reprezentuje interesy lobby energetycznego i koncernu Halliburton, któremu wcześniej przewodził. Jakby na potwierdzenie tych plotek Cheney doprowadził do powstania ustawy o energetyce za drzwiami swego gabinetu, w towarzystwie prezesów z branży naftowej. Gdy pod naciskiem opinii publicznej wszczęto dochodzenie w sprawie praworządności takiego postępowania, a sprawa zawędrowała przed Sąd Najwyższy, wiceprezydent udał się na polowanie, zabierając na pokład Air Force Two Antonina Scalię. Scalia, szczegół istotny, jest sędzią Sądu Najwyższego.
Nie było też końca śledztwom dziennikarskim w sprawie kontraktów w Iraku, które z pominięciem oficjalnego przetargu przyznano firmie Halliburton i jej spółce--córce Kellog, Brown and Root (KBR). W powszechnym mniemaniu uprzywilejowana pozycja Halliburtona i KBR (na co wskazuje też przyznanie kontraktów w stanach zniszczonych przez huragan Katrina) ma wiele wspólnego z siłą przekonywania, którą dysponuje Dick Cheney. Siła ta musi być ogromna, skoro te firmy zachowały kontrakty irackie nawet po tym, gdy wyszło na jaw, że zawyżały ceny swoich usług, za które płacił rząd, ergo - amerykańscy podatnicy. Śledztwo w sprawie ujawnienia tożsamości agentki CIA Valerie Plame (w USA jest to poważne przestępstwo federalne), które doprowadziło do postawienia przed sądem Lewisa Libby`ego, byłego szefa kancelarii wiceprezydenta, wróciło na pierwsze strony gazet. Libby zeznał, że "spalił" tożsamość Plame za wiedzą swego przełożonego.
Co tam jednak tożsamość agentki w zestawieniu z tym, że wiceprezydent jest uważany za architekta fundamentów polityki energetycznej USA, a jeden z nich podobno opiera się na rosyjskich rezerwach ropy i gazu. Wbrew rekomendacjom CIA - jak twierdzi w książce "Amerykańska dynastia" Kevin Phillips. Zarzuty, które pod adresem wiceprezydenta wysuwa od lat prasa, można by ciągnąć w nieskończoność. Nigdy jednak nie udało się skumulować tylu podejrzeń i dowodów, by w najmniejszym choć stopniu zaszkodzić pozycji Cheneya. Teraz media uzyskały rzecz niesłychaną - pierwsze publiczne przeprosiny wiceprezydenta.
Masa krytyczna
Pierwszy morał z tej opowieści zdaje się taki, że coraz bardziej apatyczna opinia publiczna w USA zniesie w polityce wszystko, ale nie śmieszność. Niekorzystne nakrycie głowy lub gafa mogą zaszkodzić mężowi stanu bardziej niż - na przykład - zarzuty o klientyzm. Nadużycie przez Cheneya władzy w sprawie polityki energetycznej mniej go zdegradowało politycznie niż komizm skądinąd niebezpiecznego wypadku. Po pięciu dniach dyskusji w mediach na temat tego, jak można pomylić leciwego prawnika z przepiórką, Biały Dom musiał zmienić strategię. Wcześniej polegała ona na rytualnym składaniu mediom ofiary z rzecznika prasowego Scotta McClellana, który przez kilka dni usiłował zainteresować korpus prasowy Białego Domu reformą ubezpieczeń medycznych i innymi sprawami wagi państwowej. Morał drugi powinien więc brzmieć chyba tak: nawet współczesny Richelieu nie powinien się zbyt długo narażać mediom. Mimo wolt McClellana wietrzący krew dziennikarze pytali, dlaczego wiceprezydent nie miał pozwolenia na odstrzał przepiórek (za 7 dolarów) i dlaczego przez 18 godzin nie poinformował szefa ani policji o postrzeleniu wpływowego działacza Partii Republikańskiej. Pojawiły się domniemania, że wiceprezydent był pod wpływem alkoholu. Po kilku dniach nierównej walki McClellan poległ, uzyskawszy od prasy przydomek "inwalidy w zakresie mówienia prawdy".
Liczba anegdot w programach telewizyjnych i Internecie osiągnęła masę krytyczną. Dick Cheney, który nigdy wcześniej nie wyraził skruchy ani nie przyznał się do błędu, wydał oświadczenie z przeprosinami. Jaki mógłby być trzeci morał z tej historii? Być może taki, że pozycja prezydenta zacznie ulegać stopniowej korozji (bo jak tu być wpływowym, skoro jest się śmiesznym), a następne etapy dochodzeń w sprawie ustawy energetycznej lub ujawnienia tożsamości agentki CIA staną się dla wiceprezydenta znacznie bardziej szkodliwe niż poprzednie.
Więcej możesz przeczytać w 8/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.