Niemcy mają problem z akceptacją prawa Polski do prowadzenia suwerennej polityki
Tozadziwiające, jak łatwo wskrzesić w Niemczech stereotyp Polski jako kraju antydemokratycznego. Mało tego, kraju, w którym narzuca się mediom antyniemiecką nagonkę. Czy stosunki polsko-niemieckie weszły na dobre w fazę zimnej wojny? Jeśli nawet tak nie jest, nowy, niepokojący standard we wzajemnych relacjach stworzyły wypowiedzi Güntera Nooke, pełnomocnika rządu RFN ds. praw człowieka. Wyraził on zaniepokojenie sytuacją praw człowieka w Polsce.
Gdy prezydent Lech Kaczyński obwiniał "TAZ" za ataki na siebie, zarówno w Polsce, jak i w Niemczech oburzano się, że głowa państwa nie rozumie zasad wolności słowa. Gdy jednak członek niemieckiego rządu sugeruje, że polscy dziennikarze są poddawani rządowym naciskom, aby źle pisać o wystawie Eriki Steinbach, równie wielkiego oburzenia nie słychać. A przecież jest to supozycja zrównująca Polskę z Białorusią. Szczególnie zaś fatalnie w ustach Niemca zabrzmiały słowa oskarżające polskie władze o chęć zglajszaltowania życia publicznego. Przecież jest już sugestia o nieledwie nazistowskim charakterze polskiej ekipy rządzącej. Łagodzące ten wyskok wypowiedzi kanclerz Angeli Merkel uznano za światełko nadziei. Ludzie, którym leży na sercu polsko-niemieckie pojednanie, mają nadzieję, że od tego dna można się już tylko odbić.
Debata bez debaty
Wyjście z dyplomatycznego zaułka może się zacząć od refleksji po obu stronach Odry nad przyczynami kryzysu. Tyle że dyskusja o przyczynach popsucia się polsko-niemieckich relacji nie rozwija się ani w Polsce, ani w Niemczech. Czytając niemiecką prasę, można uznać, że Polacy irracjonalnie ulegli jakiemuś przewrażliwieniu. Niemiecka lewica i liberałowie sugerują nawrót nacjonalizmu i ksenofobii, połączonych ze zdradą idei europejskiej z racji flirtu z Amerykanami. Konserwatyści z CDU akcentują z kolei uprzedzenia antyniemieckie i zbyt nachalne przekonanie o moralnej wyższości Polaków w sporach historycznych. W Polsce dla odmiany nie sposób oderwać dyskusji nad przyczynami ochłodzenia relacji z Niemcami od silnego krytycyzmu wobec polityki PiS. Politycy z orbity PO i SLD wypowiadają się o polityce zagranicznej jako o aspekcie ogólnie krytykowanej polityki braci Kaczyńskich. Z kolei analitycy - sieroty po Unii Wolności - mają nawyk postrzeganiu kryzysu na linii Berlin - Warszawa jako wyniku antyeuropejskości i zaściankowości prawicy.
Co ciekawe, w analizach niezwykle rzadko dokonuje się oceny działań i sposobu myślenia strony niemieckiej. Pytanie, czy wraz z powstaniem "republiki berlińskiej" coś się zmieniło w niemieckiej polityce, jest odbijane stwierdzeniem: "Skupmy się przede wszystkim na naszych błędach". Ten brak symetrii w dyskusji po polskiej i niemieckiej stronie jest coraz bardziej widoczny. Gdy Lech Kaczyński uchylił się od udziału w spotkaniu trójkąta weimarskiego, ostro skrytykowali go byli szefowie polskiej dyplomacji. Po stronie niemieckiej nie słyszymy o podobnych listach ludzi zaangażowanych w dialog z Polską, którzy przestrzegaliby na przykład chadecję przed zbytnim angażowaniem się w popieranie inicjatyw Eriki Steinbach, czy przed trwonieniem z trudem zbudowanego kapitału zaufania. Niemiecka lewica i prawica nie są zasadniczo podzielone w sprawie stawiania wobec Polski kwestii uczczenia "wypędzeń", choć mogą się różnić w tym, komu powierzyć dokumentowanie deportacji - Związkowi Wypędzonych czy sieci Pamięć i Solidarność.
Dla kontrastu, trudno ostatnio w Polsce zauważyć oznaki jakiegoś konsensusu między koalicją a opozycją w kwestii sposobu reagowania na twardy ton dyplomacji w Berlinie. Ten temat nie staje się przedmiotem szczegółowej refleksji, a jedynie okazją do narzekań na nieudolność obecnej władzy. Z emeryckiego zacisza wraca na scenę szef naszej dyplomacji z początku lat 90., Krzysztof Skubiszewski. Po podpisaniu listu krytykującego prezydenta Kaczyńskiego za odłożenie szczytu weimarskiego Skubiszewski wybiera się właśnie na uroczyste spotkanie w Weimarze z okazji 15--lecia trójkąta, gdzie spotka się ze swoimi ówczesnymi partnerami: Hansem-Dietrichem Genscherem i Rolandem Dumasem. Jak można podejrzewać, niemieccy gospodarze nie będą szczędzić pochwał Skubiszewskiemu jako symbolowi "dobrych czasów" w polsko-niemieckich relacjach. Czy jednak owe czasy winny być dla Polski wzorem dbałości o własne interesy?
Traktatowy grzech pierworodny
Minister Krzysztof Skubiszewski, opracowując w 1991 r. traktat o dobrym sąsiedztwie i współpracy między RP a RFN, dopuścił do podpisania go bez klauzuli o ostatecznym zamknięciu roszczeń majątkowych z obu stron. Taka klauzula mogłaby położyć kres zarówno roszczeniom obywateli Niemiec dotyczącym mienia pozostawionego na polskich ziemiach zachodnich, jak i polskim odszkodowaniom za straty wojenne. Wówczas, w 1991 r., nie tylko dyplomaci niemieccy, ale i reprezentanci wielkich mocarstw przekonywali polski rząd, że kwestia wzajemnych roszczeń jest ostatecznie zamknięta.
Uspokajająca retoryka Niemców wynikała także z braku odwagi kanclerza Kohla. Lider CDU, dbając o głosy "wypędzonych", nie zdecydował się na traktatowe zamknięcie tej sprawy raz na zawsze. Jeśli jednak spojrzeć z perspektywy czasu na zepsucie się relacji polsko-niemieckich po 1999 r., to niezamknięcie rozrachunków z ostatniej wojny przyczyniło się pośrednio do zatrucia wzajemnych relacji. Na tej luce prawnej bazują dziś pozwy Powiernictwa Pruskiego. A działalność Rudiego Pawelki - nawet przy wyraźnym dystansowaniu się rządu RFN i Eriki Steinbach od jego inicjatyw - wzbudziła aurę nieufności w naszych stosunkach. Kwestia ostatniej wojny jest wciąż zbyt bolesna, by można było skutecznie wzywać Polaków do uznania Pawelki za nieistotny margines. Wielu Polaków słusznie pyta, dlaczego istnieją ciągle zapisy konstytucji RFN, na które może się powoływać Powiernictwo Pruskie, a jej szef może pozostawać członkiem CDU.
Ziomkostwa Quasi-państwowe
Niemcy są jedynym krajem zachodnim, gdzie ruch "wypędzonych" jest wpływowym politycznym lobby. Podobnego statusu nie uzyskali we Francji uchodźcy z Algierii, we Włoszech uciekinierzy z Istrii i Dalmacji czy w Grecji uchodźcy z Turcji. Polacy mają moralne prawo wskazywania z niepokojem na ten akurat czynnik sceny politycznej RFN, gdyż sami potrafili się uporać mentalnie z utratą Kresów Wschodnich. W Polsce stowarzyszenia kresowian nie wpływają na politykę PiS.
Wszystko to winno skłaniać zarówno koalicję, jak i opozycję do postulowania wobec Niemców ustawowego zamknięcia kwestii wzajemnych roszczeń. Unikanie tej kwestii pokazuje, jak bardzo Merkel wciąż liczy się z ziomkowskim elektoratem. Jest to tym bardziej zdumiewające, że czynnik biologiczny sprawił, iż szeregi Związku Wypędzonych rzedną z upływem czasu. Tym dziwniejsze wydaje się dopieszczanie przez niemieckie władze tej coraz mniej licznej organizacji. Mimo to szef bawarskiej CSU Edmund Stoiber regularnie jest gościem na zjazdach ziomkostw.
Nie można wykluczyć, że Związek Wypędzonych może ewoluować w jakimś rozsądnym kierunku. Na wystawie "Wymuszone drogi" prócz budzącej sprzeciw koncepcji ekspozycji były też dowody na samorefleksję i otwarcie się na tragiczne polskie doświadczenia. Ale na razie warto, by niemieccy politycy zastanowili się raczej, dlaczego Erika Steinbach budzi nad Wisłą kontrowersje, zamiast pouczać Polaków, że są na punkcie szefowej Związku Wypędzonych zbyt przewrażliwieni. To przewrażliwienie będzie słabło, jeśli Polacy znajdą w Berlinie miejsca pamięci mówiące także o cierpieniach ich rodaków. Zapowiedzi stworzenia w Berlinie muzeum robotników przymusowych i osobnego, nowego muzeum historycznego dokumentującego zbrodnie III Rzeszy muszą łagodzić obawy Polaków o uczczenie deportowanych przy milczeniu o cierpieniach Polaków pod rządami swastyki.
Polskie ziemie zachodnie
Zamknięcie wojennej epoki wymaga, by niemieckie państwo zadbało o to, żeby pielęgnowaniu pamięci o deportacjach Niemców nie towarzyszyło nic, co mogłoby dać asumpt do kultywowania wrogości wobec Polski jako "sprawcy bezprawnych wypędzeń". Przekazanie Polsce ziem zachodnich musi zostać uznane za trwały wynik wojny, bez jakichkolwiek zastrzeżeń dotyczących ich utraty czy podkreślania wątpliwego charakteru moralnego oderwania tych ziem od Niemiec.
Polska nie była równoprawnym uczestnikiem poczdamskiej konferencji. Przesunięcie granic Polski na zachód było decyzją Stalina, która miała pomóc Polakom znieść ograbienie ich z Wileńszczyzny i Lwowa. Ale to przesunięcie zbudowało obecny kształt naszych granic. Większość Polaków uznała je za swoiste odszkodowanie za straty wojenne. Nie może być więc nam obojętne dyskredytowanie ogólnego sensu poczdamskich decyzji w kwestii deportacji Niemców. Oczywiście, nie wyklucza to potępienia poszczególnych wypadków bezprawia podczas wysiedleń. Ale mieszanie dezaprobaty dla ludzkich cierpień z uogólnianiem deportacji jako bezprawia może się z czasem skojarzyć z moralnym kwestionowaniem granicy na Odrze i Nysie. Niedawno w "Sźddeutsche Zeitung" mogliśmy przeczytać ironiczne uwagi o "jakoby historycznych prawach Polski do Mazur, Pomorza i Śląska". Polską racją stanu jest przypominanie, w jakim momencie dziejów naszego kontynentu otrzymaliśmy ziemie zachodnie, że było to konsekwencją polityki Niemiec. W przeciwnym razie za pewien czas może się pojawić teza, że Polacy nad Odrą i Nysą są bezprawnymi gośćmi. Doświadczenia z ostatnich kilku lat przypomniały nam, jak łatwo wraca się do zamkniętych wydawałoby się kwestii we wzajemnych relacjach.
Niesolidarna Polska
Jeśliby dziś posłuchać opinii polityków SLD, PO i UW o stanie naszych relacji z Niemcami, można by dojść do wniosku, że katastrofa zaczęła się wraz z dojściem do władzy braci Kaczyńskich. A przecież kryzys zaczął się pod koniec lat 90. To rząd Leszka Millera wystąpił w obronie traktatu nicejskiego. To SLD ściągnął na siebie gromy, gdy poparliśmy interwencję USA w Iraku. To przecież posłowie wszystkich partii, od LPR do SLD, niemal jednogłośnie przyjęli uchwałę przypominającą, że Polska nie otrzymała od Niemiec stosownej rekompensaty za straty wojenne. Jeszcze dwa lat temu także politycy lewicy przyznawali, że niemiecka dyplomacja ma kłopot z zaakceptowaniem Polski jako kraju mogącego podejmować decyzje sprzeczne z życzeniami RFN. Mało kto pamięta, że PiS lojalnie wspierało rząd Leszka Millera w jego krytycznym stosunku do konstytucji europejskiej i w tłumaczeniu naszym zachodnim partnerom, dlaczego dla Polski tak ważne są specjalne relacje z USA. Teraz powstaje wrażenie, że ta ówczesna lojalność działała tylko w jedną stronę. Opozycja krytykuje rząd, gdy postępowanie strony niemieckiej powinno budzić reakcje solidarnościowe.
Oczywiście, swoboda poruszania się po dyplomatycznych salonach prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego łagodziła najbardziej ostre kontrowersje, ale także niewiele pomagała, gdy dochodziło do poważnych kontrowersji z Paryżem i Berlinem.
Obecny rząd jest ostro krytykowany za brak obycia. Czy jednak opozycja, nie pozostawiając suchej nitki na prezydencie za jego reakcję na tekst w "Die Tageszeitung", nie powinna się też zdobyć na refleksję nad niepokojącą zmianą tonu w pisaniu o Polsce w niemieckiej prasie? Czy opozycyjni politycy nie mają zbytniej skłonności do winienia tylko PiS za historyczne kontrowersje z Niemcami?
Konflikt interesów
Publicyści nie przepadający za obecną ekipą mają zapewne sporo racji, gdy podkreślają wagę kooperowania z Niemcami na polach wolnych od bezpośrednich zadrażnień. Sam przyklaskuję im, gdy pytają, jak Jarosław Kaczyński szykuje się do prezydencji niemieckiej w unii, rozpoczynającej się już za kilka miesięcy. Ale eksperckie zaplecze opozycji nie może też uciekać od kwestii, na jakie uwagę zwraca PiS - pytań o zakres suwerenności Polski w polityce europejskiej i ostrzeżeń przed przegrywaniem przez Polskę gier na polu polityki historycznej.
Bez odniesienia się do istotnych przyczyn ochłodzenia relacji z Niemcami nie wyjdziemy z impasu. Czasem warto przyznać rację Kaczyńskim, gdy wskazują na fakt, że stajemy coraz częściej wobec bardzo twardego stawiania przez Niemcy swoich interesów. I to interesów wykraczających poza ramy europejskiej integracji, czego symbolem jest projekt bałtyckiego rurociągu z Rosji.
Zbyt silne przekonanie niemieckich dyplomatów, że Polska będzie prawie zawsze podążała za polityką Niemiec, jeszcze nie tak dawno nurtowało także liderów platformy. Czy naprawdę nie można dziś dyskutować o tym ponad podziałem koalicja - opozycja?
Wraz z wejściem do unii Polacy boleśnie się zorientowali, że interesy narodowe i rozrachunki historyczne nie tylko nie zanikają, ale stają się coraz poważniejszym problemem. Polskie elity mogą próbować razem znajdować na to remedium lub dawać się rozgrywać interesom naszych partnerów - pod efektownymi sztandarami "europejskości". Powtarzanie, że od Niemiec nie uciekniemy, nie pomoże Polsce zbudować partnerskiej pozycji w stosunkach z Berlinem.
Ilustracja: D. Krupa
Gdy prezydent Lech Kaczyński obwiniał "TAZ" za ataki na siebie, zarówno w Polsce, jak i w Niemczech oburzano się, że głowa państwa nie rozumie zasad wolności słowa. Gdy jednak członek niemieckiego rządu sugeruje, że polscy dziennikarze są poddawani rządowym naciskom, aby źle pisać o wystawie Eriki Steinbach, równie wielkiego oburzenia nie słychać. A przecież jest to supozycja zrównująca Polskę z Białorusią. Szczególnie zaś fatalnie w ustach Niemca zabrzmiały słowa oskarżające polskie władze o chęć zglajszaltowania życia publicznego. Przecież jest już sugestia o nieledwie nazistowskim charakterze polskiej ekipy rządzącej. Łagodzące ten wyskok wypowiedzi kanclerz Angeli Merkel uznano za światełko nadziei. Ludzie, którym leży na sercu polsko-niemieckie pojednanie, mają nadzieję, że od tego dna można się już tylko odbić.
Debata bez debaty
Wyjście z dyplomatycznego zaułka może się zacząć od refleksji po obu stronach Odry nad przyczynami kryzysu. Tyle że dyskusja o przyczynach popsucia się polsko-niemieckich relacji nie rozwija się ani w Polsce, ani w Niemczech. Czytając niemiecką prasę, można uznać, że Polacy irracjonalnie ulegli jakiemuś przewrażliwieniu. Niemiecka lewica i liberałowie sugerują nawrót nacjonalizmu i ksenofobii, połączonych ze zdradą idei europejskiej z racji flirtu z Amerykanami. Konserwatyści z CDU akcentują z kolei uprzedzenia antyniemieckie i zbyt nachalne przekonanie o moralnej wyższości Polaków w sporach historycznych. W Polsce dla odmiany nie sposób oderwać dyskusji nad przyczynami ochłodzenia relacji z Niemcami od silnego krytycyzmu wobec polityki PiS. Politycy z orbity PO i SLD wypowiadają się o polityce zagranicznej jako o aspekcie ogólnie krytykowanej polityki braci Kaczyńskich. Z kolei analitycy - sieroty po Unii Wolności - mają nawyk postrzeganiu kryzysu na linii Berlin - Warszawa jako wyniku antyeuropejskości i zaściankowości prawicy.
Co ciekawe, w analizach niezwykle rzadko dokonuje się oceny działań i sposobu myślenia strony niemieckiej. Pytanie, czy wraz z powstaniem "republiki berlińskiej" coś się zmieniło w niemieckiej polityce, jest odbijane stwierdzeniem: "Skupmy się przede wszystkim na naszych błędach". Ten brak symetrii w dyskusji po polskiej i niemieckiej stronie jest coraz bardziej widoczny. Gdy Lech Kaczyński uchylił się od udziału w spotkaniu trójkąta weimarskiego, ostro skrytykowali go byli szefowie polskiej dyplomacji. Po stronie niemieckiej nie słyszymy o podobnych listach ludzi zaangażowanych w dialog z Polską, którzy przestrzegaliby na przykład chadecję przed zbytnim angażowaniem się w popieranie inicjatyw Eriki Steinbach, czy przed trwonieniem z trudem zbudowanego kapitału zaufania. Niemiecka lewica i prawica nie są zasadniczo podzielone w sprawie stawiania wobec Polski kwestii uczczenia "wypędzeń", choć mogą się różnić w tym, komu powierzyć dokumentowanie deportacji - Związkowi Wypędzonych czy sieci Pamięć i Solidarność.
Dla kontrastu, trudno ostatnio w Polsce zauważyć oznaki jakiegoś konsensusu między koalicją a opozycją w kwestii sposobu reagowania na twardy ton dyplomacji w Berlinie. Ten temat nie staje się przedmiotem szczegółowej refleksji, a jedynie okazją do narzekań na nieudolność obecnej władzy. Z emeryckiego zacisza wraca na scenę szef naszej dyplomacji z początku lat 90., Krzysztof Skubiszewski. Po podpisaniu listu krytykującego prezydenta Kaczyńskiego za odłożenie szczytu weimarskiego Skubiszewski wybiera się właśnie na uroczyste spotkanie w Weimarze z okazji 15--lecia trójkąta, gdzie spotka się ze swoimi ówczesnymi partnerami: Hansem-Dietrichem Genscherem i Rolandem Dumasem. Jak można podejrzewać, niemieccy gospodarze nie będą szczędzić pochwał Skubiszewskiemu jako symbolowi "dobrych czasów" w polsko-niemieckich relacjach. Czy jednak owe czasy winny być dla Polski wzorem dbałości o własne interesy?
Traktatowy grzech pierworodny
Minister Krzysztof Skubiszewski, opracowując w 1991 r. traktat o dobrym sąsiedztwie i współpracy między RP a RFN, dopuścił do podpisania go bez klauzuli o ostatecznym zamknięciu roszczeń majątkowych z obu stron. Taka klauzula mogłaby położyć kres zarówno roszczeniom obywateli Niemiec dotyczącym mienia pozostawionego na polskich ziemiach zachodnich, jak i polskim odszkodowaniom za straty wojenne. Wówczas, w 1991 r., nie tylko dyplomaci niemieccy, ale i reprezentanci wielkich mocarstw przekonywali polski rząd, że kwestia wzajemnych roszczeń jest ostatecznie zamknięta.
Uspokajająca retoryka Niemców wynikała także z braku odwagi kanclerza Kohla. Lider CDU, dbając o głosy "wypędzonych", nie zdecydował się na traktatowe zamknięcie tej sprawy raz na zawsze. Jeśli jednak spojrzeć z perspektywy czasu na zepsucie się relacji polsko-niemieckich po 1999 r., to niezamknięcie rozrachunków z ostatniej wojny przyczyniło się pośrednio do zatrucia wzajemnych relacji. Na tej luce prawnej bazują dziś pozwy Powiernictwa Pruskiego. A działalność Rudiego Pawelki - nawet przy wyraźnym dystansowaniu się rządu RFN i Eriki Steinbach od jego inicjatyw - wzbudziła aurę nieufności w naszych stosunkach. Kwestia ostatniej wojny jest wciąż zbyt bolesna, by można było skutecznie wzywać Polaków do uznania Pawelki za nieistotny margines. Wielu Polaków słusznie pyta, dlaczego istnieją ciągle zapisy konstytucji RFN, na które może się powoływać Powiernictwo Pruskie, a jej szef może pozostawać członkiem CDU.
Ziomkostwa Quasi-państwowe
Niemcy są jedynym krajem zachodnim, gdzie ruch "wypędzonych" jest wpływowym politycznym lobby. Podobnego statusu nie uzyskali we Francji uchodźcy z Algierii, we Włoszech uciekinierzy z Istrii i Dalmacji czy w Grecji uchodźcy z Turcji. Polacy mają moralne prawo wskazywania z niepokojem na ten akurat czynnik sceny politycznej RFN, gdyż sami potrafili się uporać mentalnie z utratą Kresów Wschodnich. W Polsce stowarzyszenia kresowian nie wpływają na politykę PiS.
Wszystko to winno skłaniać zarówno koalicję, jak i opozycję do postulowania wobec Niemców ustawowego zamknięcia kwestii wzajemnych roszczeń. Unikanie tej kwestii pokazuje, jak bardzo Merkel wciąż liczy się z ziomkowskim elektoratem. Jest to tym bardziej zdumiewające, że czynnik biologiczny sprawił, iż szeregi Związku Wypędzonych rzedną z upływem czasu. Tym dziwniejsze wydaje się dopieszczanie przez niemieckie władze tej coraz mniej licznej organizacji. Mimo to szef bawarskiej CSU Edmund Stoiber regularnie jest gościem na zjazdach ziomkostw.
Nie można wykluczyć, że Związek Wypędzonych może ewoluować w jakimś rozsądnym kierunku. Na wystawie "Wymuszone drogi" prócz budzącej sprzeciw koncepcji ekspozycji były też dowody na samorefleksję i otwarcie się na tragiczne polskie doświadczenia. Ale na razie warto, by niemieccy politycy zastanowili się raczej, dlaczego Erika Steinbach budzi nad Wisłą kontrowersje, zamiast pouczać Polaków, że są na punkcie szefowej Związku Wypędzonych zbyt przewrażliwieni. To przewrażliwienie będzie słabło, jeśli Polacy znajdą w Berlinie miejsca pamięci mówiące także o cierpieniach ich rodaków. Zapowiedzi stworzenia w Berlinie muzeum robotników przymusowych i osobnego, nowego muzeum historycznego dokumentującego zbrodnie III Rzeszy muszą łagodzić obawy Polaków o uczczenie deportowanych przy milczeniu o cierpieniach Polaków pod rządami swastyki.
Polskie ziemie zachodnie
Zamknięcie wojennej epoki wymaga, by niemieckie państwo zadbało o to, żeby pielęgnowaniu pamięci o deportacjach Niemców nie towarzyszyło nic, co mogłoby dać asumpt do kultywowania wrogości wobec Polski jako "sprawcy bezprawnych wypędzeń". Przekazanie Polsce ziem zachodnich musi zostać uznane za trwały wynik wojny, bez jakichkolwiek zastrzeżeń dotyczących ich utraty czy podkreślania wątpliwego charakteru moralnego oderwania tych ziem od Niemiec.
Polska nie była równoprawnym uczestnikiem poczdamskiej konferencji. Przesunięcie granic Polski na zachód było decyzją Stalina, która miała pomóc Polakom znieść ograbienie ich z Wileńszczyzny i Lwowa. Ale to przesunięcie zbudowało obecny kształt naszych granic. Większość Polaków uznała je za swoiste odszkodowanie za straty wojenne. Nie może być więc nam obojętne dyskredytowanie ogólnego sensu poczdamskich decyzji w kwestii deportacji Niemców. Oczywiście, nie wyklucza to potępienia poszczególnych wypadków bezprawia podczas wysiedleń. Ale mieszanie dezaprobaty dla ludzkich cierpień z uogólnianiem deportacji jako bezprawia może się z czasem skojarzyć z moralnym kwestionowaniem granicy na Odrze i Nysie. Niedawno w "Sźddeutsche Zeitung" mogliśmy przeczytać ironiczne uwagi o "jakoby historycznych prawach Polski do Mazur, Pomorza i Śląska". Polską racją stanu jest przypominanie, w jakim momencie dziejów naszego kontynentu otrzymaliśmy ziemie zachodnie, że było to konsekwencją polityki Niemiec. W przeciwnym razie za pewien czas może się pojawić teza, że Polacy nad Odrą i Nysą są bezprawnymi gośćmi. Doświadczenia z ostatnich kilku lat przypomniały nam, jak łatwo wraca się do zamkniętych wydawałoby się kwestii we wzajemnych relacjach.
Niesolidarna Polska
Jeśliby dziś posłuchać opinii polityków SLD, PO i UW o stanie naszych relacji z Niemcami, można by dojść do wniosku, że katastrofa zaczęła się wraz z dojściem do władzy braci Kaczyńskich. A przecież kryzys zaczął się pod koniec lat 90. To rząd Leszka Millera wystąpił w obronie traktatu nicejskiego. To SLD ściągnął na siebie gromy, gdy poparliśmy interwencję USA w Iraku. To przecież posłowie wszystkich partii, od LPR do SLD, niemal jednogłośnie przyjęli uchwałę przypominającą, że Polska nie otrzymała od Niemiec stosownej rekompensaty za straty wojenne. Jeszcze dwa lat temu także politycy lewicy przyznawali, że niemiecka dyplomacja ma kłopot z zaakceptowaniem Polski jako kraju mogącego podejmować decyzje sprzeczne z życzeniami RFN. Mało kto pamięta, że PiS lojalnie wspierało rząd Leszka Millera w jego krytycznym stosunku do konstytucji europejskiej i w tłumaczeniu naszym zachodnim partnerom, dlaczego dla Polski tak ważne są specjalne relacje z USA. Teraz powstaje wrażenie, że ta ówczesna lojalność działała tylko w jedną stronę. Opozycja krytykuje rząd, gdy postępowanie strony niemieckiej powinno budzić reakcje solidarnościowe.
Oczywiście, swoboda poruszania się po dyplomatycznych salonach prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego łagodziła najbardziej ostre kontrowersje, ale także niewiele pomagała, gdy dochodziło do poważnych kontrowersji z Paryżem i Berlinem.
Obecny rząd jest ostro krytykowany za brak obycia. Czy jednak opozycja, nie pozostawiając suchej nitki na prezydencie za jego reakcję na tekst w "Die Tageszeitung", nie powinna się też zdobyć na refleksję nad niepokojącą zmianą tonu w pisaniu o Polsce w niemieckiej prasie? Czy opozycyjni politycy nie mają zbytniej skłonności do winienia tylko PiS za historyczne kontrowersje z Niemcami?
Konflikt interesów
Publicyści nie przepadający za obecną ekipą mają zapewne sporo racji, gdy podkreślają wagę kooperowania z Niemcami na polach wolnych od bezpośrednich zadrażnień. Sam przyklaskuję im, gdy pytają, jak Jarosław Kaczyński szykuje się do prezydencji niemieckiej w unii, rozpoczynającej się już za kilka miesięcy. Ale eksperckie zaplecze opozycji nie może też uciekać od kwestii, na jakie uwagę zwraca PiS - pytań o zakres suwerenności Polski w polityce europejskiej i ostrzeżeń przed przegrywaniem przez Polskę gier na polu polityki historycznej.
Bez odniesienia się do istotnych przyczyn ochłodzenia relacji z Niemcami nie wyjdziemy z impasu. Czasem warto przyznać rację Kaczyńskim, gdy wskazują na fakt, że stajemy coraz częściej wobec bardzo twardego stawiania przez Niemcy swoich interesów. I to interesów wykraczających poza ramy europejskiej integracji, czego symbolem jest projekt bałtyckiego rurociągu z Rosji.
Zbyt silne przekonanie niemieckich dyplomatów, że Polska będzie prawie zawsze podążała za polityką Niemiec, jeszcze nie tak dawno nurtowało także liderów platformy. Czy naprawdę nie można dziś dyskutować o tym ponad podziałem koalicja - opozycja?
Wraz z wejściem do unii Polacy boleśnie się zorientowali, że interesy narodowe i rozrachunki historyczne nie tylko nie zanikają, ale stają się coraz poważniejszym problemem. Polskie elity mogą próbować razem znajdować na to remedium lub dawać się rozgrywać interesom naszych partnerów - pod efektownymi sztandarami "europejskości". Powtarzanie, że od Niemiec nie uciekniemy, nie pomoże Polsce zbudować partnerskiej pozycji w stosunkach z Berlinem.
ODWILŻE I PRZYMROZKI |
---|
12 LISTOPADA 1989 Msza pojednania w Krzyżowej z udziałem premiera Polski Tadeusza Mazowieckiego i kanclerza Niemiec Helmuta Konia. Politycy przekazują sobie znak pokoju, wydaje się, że wielowiekowe spory odchodzą w przeszłość 14 LISTOPADA 1990 Podpisanie traktatu o potwierdzeniu istniejącej granicy polsko-niemieckiej. Zjednoczone Niemcy uznają ostateczny charakter polskiej granicy zachodniej 17 CZERWCA 1991 Podpisanie polsko--niemieckiego traktatu o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy. Minister Krzysztof Skubiszewski godzi się na pozostawienie nie rozstrzygniętej kwestii roszczeń majątkowych 29 SIERPNIA 1991 Powstanie trójkąta weimarskiego. Niemcy i Francuzi zapraszają Polskę do swojego grona, jednak trójkąt pozostaje właściwie jedynie figurą retoryczną L SIERPNIA 1994 Prezydent Niemiec Roman Herzog mówi w Warszawie: "Pochylam głowę przed bojownikami powstania warszawskiego, jak też przed wszystkimi polskimi ofiarami wojny. Proszę o przebaczenie za to, co im wszystkim zostało wyrządzone przez Niemców". Niemcy zaczynają zauważać, że w Warszawie były dwa powstania 9 LUTEGO 1995 Kanclerz Helmut Kohl w trakcie rozmów z prezydentem USA Billem Clintonem wypowiada się przeciw ustalaniu wiążących terminów przyjęcia Polski i innych krajów środkowoeuropejskich do NATO. Szef niemieckiego rządu proponuje trzymanie Polski w przedpokoju 6-8 LIPCA 1995 Kanclerz Helmut Kohl odwiedza Polskę i daje do zrozumienia, że popiera szybkie przystąpienie naszego kraju do NATO i UE. Na szczęście kanclerz uznał, że Polacy są częścią europejskiego systemu wartości 13 GRUDNIA 1997 Premier Jerzy Buzek w trakcie spotkania z kanclerzem Helmutem Kohlem, podczas szczytu UE w Luksemburgu, otrzymuje oficjalne zaproszenie do podjęcia negocjacji w sprawie członkostwa Polski w U E. Niemcy mogą się pochwalić, że są adwokatem Polski 29 MAJA 1998 Bundestag ogłasza rezolucję "Wypędzeni, przesiedleńcy i mniejszości niemieckie pomostem między Niemcami i ich wschodnimi sąsiadami", w której postuluje, by zapewnić byłym mieszkańcom byłych wschodnich obszarów Rzeszy prawo do swobodnego osiedlania się na tych terenach. Temat, który wydawał się dawno pogrzebany, ożywa 5 WRZEŚNIA 1998 Przewodnicząca Związku Wypędzonych Erika Steinbach w trakcie obchodów Dni Ojczyzny w Berlinie uzależnia przyjęcie Polski i Czech do UE od spełnienia żądań Związku Wypędzonych. Steinbach posuwa się do szantażu 3 WRZEŚNIA 2000 Na zjeździe Związku Wypędzonych w Berlinie kanclerz Gerhard Schroder odrzuca żądania wypędzonych, aby uzależnić przyjęcie Polski i Czech do UE od uchylenia przez nie ustaw sankcjonujących wysiedlenie i konfiskatę mienia niemieckiego. Na szczęście szantaż Steinbach okazuje się nieudany 23 CZERWCA 2002 W Lipsku na zjeździe Ziomkostwa Niemców z Prus Wschodnich Edmund Stoiber w swoim przemówieniu zwrócił się do Polski, Czech i innych krajów z żądaniem uchylenia "dekretów sankcjonujących wypędzenia i wywłaszczenia Niemców po II wojnie światowej". Szef CSU nigdy się jednak nie odważył wystawić aliantom rachunku za zniszczenie Drezna czy dopominać się od Rosji odszkodowań dla niemieckich kobiet zgwałconych przez czerwonoarmistów 16 LIPCA 2004 Do Polski przyjeżdża ze swoją pierwszą zagraniczną wizytą prezydent RFN Horst Köhler. Nowy niemiecki prezydent daje sygnał do ocieplenia stosunków 8 WRZEŚNIA 2005 Rosyjski Gazprom i niemieckie firmy E.ON Ruhrgas oraz BASF zawierają w Berlinie umowę o budowie gazociągu północnego. Po przegranych przez SPD wyborach okaże się, że kanclerz Schroder dostanie w nagrodę dobrze płatną pracę w koncernie zajmującym się budową rury 5 GRUDNIA 2005 Wizyta kanclerz Niemiec Angeli Merkel w Warszawie. Pierwsza wizyta nowej szefowej niemieckiego rządu nie przynosi przełomu 8 MARCA 2006 Wizyta Lecha Kaczyńskiego w Niemczech. Kaczyński wytrzymuje wściekłe protesty środowisk homoseksualnych. Jak się wydaje, zależy mu na porozumieniu z Niemcami LIPIEC 2006 Po artykule w "Die Tageszeitung" wybucha "afera kartoflana", Lech Kaczyński odwołuje wyjazd na spotkanie trójkąta weimarskiego. Niemcy szydzą sobie z matki Kaczyńskich i wyliczenia strat wojennych Warszawy 10 SIERPNIA 2006 Erika Steinach otwiera w Berlinie wystawę "Wymuszone drogi. Ucieczka i wypędzenie w Europie XX wieku". Szefowa Związku Wypędzonych czyni kolejny krok w kierunku Centrum przeciw Wypędzeniom i zyskuje uznanie niemieckich elit zarówno z prawej, jaki lewej strony sceny politycznej |
Ilustracja: D. Krupa
Więcej możesz przeczytać w 35/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.