Państwowe cokolwiek potrzebuje dwa razy więcej ludzi niż prywatne cokolwiek
Otzw. terenie w czasach "pryla" (czyli PRL) śpiewał w legendarnej audycji "60 minut na godzinę" Andrzej Fedorowicz: "Tam rozpoznasz z miną zbożną niewydolność i niedrożność...". Wiele w Polsce się zmieniło na lepsze po upadku komunizmu. Niestety, niewydolność i niedrożność jest wszędzie tam, gdzie zamiast prywatnego właściciela nadal mamy do czynienia z państwem - tym ulubionym instrumentem zmian (oczywiście na gorsze!) rządzącej hordy majsterkowiczów - zmieniło się więc niewiele lub zgoła nic. Sam się o tym przekonałem niedawno w skali mikro.
Pod wpływem upału
Najwyraźniej pod wpływem wysokich temperatur spowalniających procesy myślowe zdecydowałem się wyjechać na wakacje do sanatorium. Pomyślałem tylko o tym, że na ewentualne zabiegi będę miał bliżej, w tym samym budynku, i szybciej będzie można wyruszać na piękne szlaki Beskidu Śląskiego. Stłamszony upałem mózg nie zaprotestował, że sanatoria - jak cała infrastruktura ochrony zdrowia - są przecież państwowe. I konsekwencje odczułem natychmiast. Okazało się, że "w pakiecie" bez wyboru są wszystkie posiłki (kiepskie zresztą, o niebo gorsze niż w prywatnych pensjonatach). Płacić trzeba było za "pakiet", mimo że obiady jadałem po zejściu ze szlaku, przecież za każdym razem innego. Płaciłem więc za coś, czego nie potrzebowałem (i przedtem w prywatnym pensjonacie za to nie płaciłem).
Zabiegi lecznicze też diabli wzięli. Nie przebrnąłem nawet przez pielęgniarkę robiącą "rozpiskę" i wizytę u lekarza, gdyż zawsze siedział tam tabun paniuś, dla których poczekalnia stanowi substytut klubu dyskusyjnego. Po tygodniu zaglądania dałem sobie spokój i stwierdziłem, że samo chodzenie po szlakach górskich też daje zdrowie. Ktoś może powiedzieć, że na "klub dyskusyjny", zaludniający poczekalnie lekarzy, nie dałaby rady i prywatyzacja, ale ja uważam inaczej. Drobna, wręcz symboliczna, opłata za wizytę u lekarza odstraszyłaby trzy czwarte paniuś. Sprawdzono to już w wielu krajach uginających się pod ciężarem przerośniętego "socjalu".
Żadne pieniądze nie uzdrowią zdrowia!
Mój problem w skali mikro ma zresztą swoje odzwierciedlenie w skali makro. Pamiętam dyskusję w TVP, w której zresztą brał też udział obecny minister prof. Religa. I wtedy, i teraz nie miał racji; a jeszcze mniej mieli jej dzielni związkowcy z różnych politycznych stajni, ale o jednakowej orientacji (dać więcej pieniędzy, nikogo nie zwalniać i nic nie zmieniać!).
Powiedziałem wtedy, że żadne reorganizacje i żadne podwyżki czy umorzenia długów niczego nie zmienią. Dopóki wszystko jest państwowe, dopóty ci, którzy doskonale żyją z bałaganu, marnotrawstwa i niemożności wyegzekwowania jakości pracy personelu, będą się domagać kolejnych pieniędzy, które pozwolą funkcjonować "od nowa po staremu". Tak było i tak pozostało (niezależnie od zapowiadanej góry pieniędzy).
Z tego, że lekarzy traktowano niegodziwie, zarówno za "pryla", jak i w Polsce postkomunistycznej, nie wynika wcale, że gdy dostaną pieniądze, będą pracować lepiej. Ani ich zwierzchnicy, ani oni sami nie mają bowiem w państwowej ochronie zdrowia żadnych bodźców do lepszej pracy. Lepiej będą musieli pracować tylko po prywatyzacji.
Prywatyzacja, prywatyzacja...
Étak jej nie lubi nasza nacja, bowiem państwowe to atrakcja - prywatyzacja nie!" - można by powiedzieć, parafrazując piosenkę innego autora "Sześćdziesiątki", też Fedorowicza zresztą (Jacka, nie Andrzeja). Tylu przecież można mianować prezesów państwowych przedsiębiorstw, dyrektorów szpitali, ZOZ-ów, i wszystkiego, co da się obsadzić kolesiami, krewnymi i krewnymi krewnych. I dlatego cała ta zdemoralizowana polityczna hałastra tak walczy o utrzymanie "polskich", "narodowych" kopalni, stoczni, zakładów produkcyjnych, szpitali, sanatoriów i wszystkiego innego.
Polityków popierają w tym inni. Dyrektorzy, którzy zapewne nie ostaliby się przy wymagającym prywatnym właścicielu, związkowcy, którzy uwili sobie ciepłe gniazdka na państwowym i wreszcie pracownicy, którzy mniej więcej zdają sobie sprawę, jak pracują i że prywatny właściciel potrzebowałby ich zapewne połowę. "Żelazne prawo Winieckiego" głosi bowiem, że państwowe cokolwiek potrzebuje dwa razy więcej ludzi niż prywatne cokolwiek. I dlatego jest jak jest i będzie tak do kolejnego kryzysu. W służbie zdrowia kryzys zresztą już jest, bo jak pisali na transparentach młodzi lekarze: "We speak English", zapowiadając emigrację z ojczyzny do liberalnej normalności...
Ilustracja: D. Krupa
Fot: Z. Furman
Pod wpływem upału
Najwyraźniej pod wpływem wysokich temperatur spowalniających procesy myślowe zdecydowałem się wyjechać na wakacje do sanatorium. Pomyślałem tylko o tym, że na ewentualne zabiegi będę miał bliżej, w tym samym budynku, i szybciej będzie można wyruszać na piękne szlaki Beskidu Śląskiego. Stłamszony upałem mózg nie zaprotestował, że sanatoria - jak cała infrastruktura ochrony zdrowia - są przecież państwowe. I konsekwencje odczułem natychmiast. Okazało się, że "w pakiecie" bez wyboru są wszystkie posiłki (kiepskie zresztą, o niebo gorsze niż w prywatnych pensjonatach). Płacić trzeba było za "pakiet", mimo że obiady jadałem po zejściu ze szlaku, przecież za każdym razem innego. Płaciłem więc za coś, czego nie potrzebowałem (i przedtem w prywatnym pensjonacie za to nie płaciłem).
Zabiegi lecznicze też diabli wzięli. Nie przebrnąłem nawet przez pielęgniarkę robiącą "rozpiskę" i wizytę u lekarza, gdyż zawsze siedział tam tabun paniuś, dla których poczekalnia stanowi substytut klubu dyskusyjnego. Po tygodniu zaglądania dałem sobie spokój i stwierdziłem, że samo chodzenie po szlakach górskich też daje zdrowie. Ktoś może powiedzieć, że na "klub dyskusyjny", zaludniający poczekalnie lekarzy, nie dałaby rady i prywatyzacja, ale ja uważam inaczej. Drobna, wręcz symboliczna, opłata za wizytę u lekarza odstraszyłaby trzy czwarte paniuś. Sprawdzono to już w wielu krajach uginających się pod ciężarem przerośniętego "socjalu".
Żadne pieniądze nie uzdrowią zdrowia!
Mój problem w skali mikro ma zresztą swoje odzwierciedlenie w skali makro. Pamiętam dyskusję w TVP, w której zresztą brał też udział obecny minister prof. Religa. I wtedy, i teraz nie miał racji; a jeszcze mniej mieli jej dzielni związkowcy z różnych politycznych stajni, ale o jednakowej orientacji (dać więcej pieniędzy, nikogo nie zwalniać i nic nie zmieniać!).
Powiedziałem wtedy, że żadne reorganizacje i żadne podwyżki czy umorzenia długów niczego nie zmienią. Dopóki wszystko jest państwowe, dopóty ci, którzy doskonale żyją z bałaganu, marnotrawstwa i niemożności wyegzekwowania jakości pracy personelu, będą się domagać kolejnych pieniędzy, które pozwolą funkcjonować "od nowa po staremu". Tak było i tak pozostało (niezależnie od zapowiadanej góry pieniędzy).
Z tego, że lekarzy traktowano niegodziwie, zarówno za "pryla", jak i w Polsce postkomunistycznej, nie wynika wcale, że gdy dostaną pieniądze, będą pracować lepiej. Ani ich zwierzchnicy, ani oni sami nie mają bowiem w państwowej ochronie zdrowia żadnych bodźców do lepszej pracy. Lepiej będą musieli pracować tylko po prywatyzacji.
Prywatyzacja, prywatyzacja...
Étak jej nie lubi nasza nacja, bowiem państwowe to atrakcja - prywatyzacja nie!" - można by powiedzieć, parafrazując piosenkę innego autora "Sześćdziesiątki", też Fedorowicza zresztą (Jacka, nie Andrzeja). Tylu przecież można mianować prezesów państwowych przedsiębiorstw, dyrektorów szpitali, ZOZ-ów, i wszystkiego, co da się obsadzić kolesiami, krewnymi i krewnymi krewnych. I dlatego cała ta zdemoralizowana polityczna hałastra tak walczy o utrzymanie "polskich", "narodowych" kopalni, stoczni, zakładów produkcyjnych, szpitali, sanatoriów i wszystkiego innego.
Polityków popierają w tym inni. Dyrektorzy, którzy zapewne nie ostaliby się przy wymagającym prywatnym właścicielu, związkowcy, którzy uwili sobie ciepłe gniazdka na państwowym i wreszcie pracownicy, którzy mniej więcej zdają sobie sprawę, jak pracują i że prywatny właściciel potrzebowałby ich zapewne połowę. "Żelazne prawo Winieckiego" głosi bowiem, że państwowe cokolwiek potrzebuje dwa razy więcej ludzi niż prywatne cokolwiek. I dlatego jest jak jest i będzie tak do kolejnego kryzysu. W służbie zdrowia kryzys zresztą już jest, bo jak pisali na transparentach młodzi lekarze: "We speak English", zapowiadając emigrację z ojczyzny do liberalnej normalności...
Ilustracja: D. Krupa
Fot: Z. Furman
Więcej możesz przeczytać w 35/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.