Herbertowi trzeba stawiać pytania uczciwe, a nie tendencyjnie przepisane z esbeckich papierów
Niefortunna publikacja "Wprost" o zapiskach SB na temat rozmów Zbigniewa Herberta z tajną policją polityczną PRL pokazuje, jak łatwo pod pretekstem stawiania tzw. trudnych pytań wpaść w pułapki tkwiące w esbeckich papierach. Publikacja wywołała słuszne protesty wskazujące na jednostronne i niezwykle wybiórcze odczytanie przez Jakuba Urbańskiego dokumentów, jakie na temat Zbigniewa Herberta opublikowali Małgorzata Ptasińska-Wójcik i Grzegorz Majchrzak w "Zeszytach Historycznych". Skoro już o tym mowa, warto przy okazji poruszyć kilka innych spraw, które są być może nie mniej ważne niż publikacja o Herbercie w poprzednim numerze "Wprost".
Był ofiarą, nie współpracownikiem
W błąd wprowadza szczególnie tytuł artykułu "Donos Pana Cogito" oraz podtytuł - "Przez ponad trzy lata Zbigniew Herbert kontaktował się z bezpieką", jednoznacznie sugerujący, że Herbert dobrowolnie był informatorem SB. Redakcja wprawdzie się broni, że przecież wyraźnie napisała, że Herberta nigdy nie udało się zwerbować, ale prawda jest inna. Czytelnik zabiera się do lektury spreparowany wbitą do głowy wiadomością, że Herbert donosił. Zwłaszcza że w tekście Urbańskiego aż roi się od insynuacji i komentarzy, że spotkania Herberta z "łapsami" z SB miały jednak w sobie coś głęboko niemoralnego, czego poeta w istocie powinien się wstydzić.
Urbański wybiera z publikacji w "Zeszytach Historycznych" wyłącznie to, co pasuje do tezy, którą wykłada na początku swego tekstu: "Niezłomny poeta (...) był cennym informatorem peerelowskiej służby bezpieczeństwa". Otóż ocena nie jest prawdziwa. W żadnym znanym dokumencie SB nie została bowiem zawarta taka ocena spotkań z poetą oraz informacji przez niego udzielanych. Wręcz przeciwnie, spotykający się z Herbertem funkcjonariusze tajnej policji politycznej w swych raportach podkreślali, że nie jest wobec nich lojalny i ukrywa istotne informacje. "W prowadzonych rozmowach Herbert nie powiedział wszystkiego o swoich znajomościach i możliwościach dotarcia do interesujących nas obiektów. Warto zauważyć, że był bardzo ostrożny w swoich sformułowaniach i starał się pomniejszać swoje kontakty, jak i zaangażowanie we wrogich nam środowiskach" - głosi notatka z 30 września 1967 r. "W kilkugodzinnych rozmowach nie podał żadnych szczegółów mogących dać obraz tej działalności bądź w jakiś sposób kompromitować ludzi, których wymienia jako znanych mu osobiście i powiązanych z tymi ośrodkami" - zapisano w notatce z 8, 10 i 12 kwietnia 1969 r. "Stwierdzono, że znajomości Herberta na Zachodzie, jakkolwiek dla nas interesujące, nie charakteryzuje ich pod kątem wrogiej działalności, w którą jak twierdzi nie wnikał. (...) Tłumaczy się nieznajomością faktów, związków i ludzi organizujących ową propagandę oraz tym, że jest pochłonięty swoimi problemami i pracą literacką" - to z kolei pojawia się w notatce z 19 kwietnia 1969 r.
Jakub Urbański nie przytacza także konkluzji, którą zapisał prowadzący rozpracowanie poety oficer: "W świetle rozmów należy stwierdzić, że Herbert na agenta dla wykonywania zadań operacyjnych nie nadaje się. Może on być pomocny do dokonywania ogólnego rozpoznania politycznego i prowadzenia rozmów inspiracyjnych z pozycji polskiej wobec intelektualistów na Zachodzie, głównie we Francji i NRF". Dodać trzeba, że dalsze takie rozmowy w ogóle się nie odbyły.
Charakterystyczny dla rzetelności publikacji jest następujący zabieg: Urbański pisze o obiedzie, jaki Herbert jadł z płk. Julianem Pieniążkiem w hotelu Metropol w Warszawie. Nie dodaje jednak, o czym wspomina w swym raporcie płk Pieniążek, że Herbert dopiero w czasie obiadu dowiedział się, że jego rozmówca jest oficerem SB. Tak samo tytuł ostatniego podrozdziału "Zadanie dla ČBemaÇ" sugeruje, że mamy do czynienia z kimś, kto uwikłany jest w agenturalną współpracę. Zwłaszcza że w całym tekście nie pada informacja, że Herbert był w tej operacji figurantem, czyli osobą rozpracowywaną, a nie współpracownikiem. Nie miał pojęcia, że SB nadała mu pseudonim "Bem", pod którym był opisywany w esbeckich raportach i notatkach.
Dwie skrajności
W dyskursie na temat znaczenia dokumentów wytworzonych przez bezpiekę dla poznania prawdy o przeszłości ścierają się dwa przeciwstawne stanowiska. Oba, moim zdaniem, błędne. Jedni arbitralnie podważają jakąkolwiek wiarygodność dokumentów bezpieki, głosząc z przekonaniem tezę o rzekomo nagminnych praktykach fałszowania operacyjnej dokumentacji przez oficerów SB. Inaczej mówiąc, tajna policja totalitarnego państwa przez 45 lat masowo zajmowałaby się produkowaniem fałszywych dokumentów, okłamując samą siebie oraz nadzorującą jej działalność komunistyczną partię. Cały system wewnętrznej kontroli, służący do wykrywania takich nadużyć, w gruncie rzeczy byłby działaniem pozornym, kamuflażem sankcjonującym podobne praktyki.
Zwolennicy takich poglądów czasami są ludźmi dobrej woli, których wiara w kogoś w konfrontacji z informacjami o agenturalnych związkach doznała tak głębokiego zranienia, że gotowi są wesprzeć się każdym wyjaśnieniem, aby tylko móc z ulgą odetchnąć i powiedzieć: ależ oczywiście, że to nieprawda. Ubecy pisali, co chcieli. Jeżeli im uwierzymy, będzie to pośmiertne zwycięstwo bezpieki. Obawiam się jednak, że znacznie częściej w wypadku głosicieli teorii o fałszywych aktach bezpieki mamy do czynienia z ludźmi, którzy nie bronią sprawy, lecz siebie i swoich dwuznacznych postaw i wyborów w przeszłości.
Nie mniej groźni i szkodliwi dla procesu rozliczenia z przeszłością są także wyznawcy tezy, że wszystko, co jest zapisane w ubeckich papierach, to szczera prawda. Skoro więc oficer SB napisał, że Herbert we współpracę z SB "szczerze się zaangażował" i jest "skrupulatny i dokładny", to Jakub Urbański i wielu jego naśladowców będzie przepisywać te zdania, z całą powagą traktując je jako absolutnie wiarygodne świadectwo. Nieważny jest kontekst dokumentu, jego wewnętrzne sprzeczności czy braki formalne. Wyznawcy tej teorii nie mają żadnej wątpliwości, że skoro ktoś został zarejestrowany jako tajny współpracownik, to z pewnością nim był. Brak innych dowodów świadczących o agenturalnej działalności w takiej perspektywie jest interpretowany wyłącznie jako dowód obciążający. Nie ma na kogoś dokumentów, choć figuruje w ewidencji, to znaczy, że był ważnym agentem, dlatego jego akta zostały zniszczone. Podobnie postępuje Urbański. Wprawdzie ubecy napisali, że nie udało im się zwerbować Herberta, ale dziennikarz ma już na to własną odpowiedź. Nie udało im się, bo Herbert był paplą i o kontaktach z "łapsami" informował znajomych. Nieważne dla niego są moralne rozterki poety, o których pisał w publikowanych przecież listach do przyjaciół. Nieważny jest widoczny gołym okiem na każdej stronie esbeckiego meldunku wysiłek poety, aby wyłgać się z trudnej sytuacji. Coś takiego, że Herbert nie został agentem SB, gdyż po prostu nie dał się zwerbować, w logice Urbańskiego niestety się nie mieści. A przecież wystarczyło jeszcze raz zajrzeć do "Potęgi smaku", aby znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego "parciana retoryka" tajniaków nie mogła zachwiać kimś, kto przez całe życie miał w nadmiarze "odrobinę niezbędnej odwagi".
Obawiam się, że ci, którzy bezkrytycznie wierzą aktom SB, wkrótce będą mieli sporo powodów do zadowolenia, gdy IPN, realizując nową ustawę, opublikuje pełny zestaw tzw. osobowych źródeł informacji. Wszystkie przypadki wrzucone więc zostaną do jednego wora, rzekomo w imię jawności i dla dobra moralności publicznej. Uważam przyjętą przez Sejm nowelizację ustawy o IPN za twór wadliwy pod względem prawnym oraz społecznie szkodliwy. Nie przyczyni się do wyjaśnienia czegokolwiek, natomiast pozwoli zwolennikom obu opisanych powyżej postaw okopać się na swoich pozycjach, ze szkodą dla prawdy oraz rzetelnego rozliczenia z przeszłością. W sposób ewidentny nowelizacja krzywdzi ludzi, którzy jak Herbert walczyli z systemem, jest natomiast niezasłużoną premią dla dekowników, którzy nie splamili się żadnym oporem wobec PRL, oraz młokosów, których data urodzenia zwalnia w tej materii od wszelkich rozterek i dylematów moralnych. Dlatego między innymi nie przyjąłem propozycji, aby kandydować na kolejną kadencję do Kolegium IPN.
Uczciwe pytania
Herbert zajmuje wyjątkowe miejsce nie tylko w naszej kulturze, ale i ideowej biografii kilku pokoleń, także mojego. Zwłaszcza "Raport z oblężonego miasta" odczytywany w czasach podziemnej "Solidarności" miał siłę niezwykłą. Pamiętam także dramatyczny telewizyjny apel Herberta o pomoc dla Czeczenii zimą 1995 r., gdy zaczynała się pierwsza wojna czeczeńska. Pod jego wpływem zgłosiłem się wówczas jako wolontariusz do transportu Caritas, który jako pierwszy z Polski dotarł do oblężonego przez Rosjan Groznego. Tam doświadczyłem, jak bardzo uniwersalne jest przesłanie Pana Cogito. Wielkość Herberta i siła jego twórczości nie oznaczają jednak, że nie można tej biografii stawiać trudnych pytań. Myślę, że takiego podejścia nie zaakceptowałby przede wszystkim sam Herbert. Do ważniejszych rzeczy, jak własny życiorys, potrafił przecież podchodzić z dystansem, ironią, przekąsem. Rozmowy z funkcjonariuszami tajnej policji były dla niego bolesnym i przykrym doświadczeniem. Wskazują, jak w gruncie rzeczy łajdackim krajem była PRL, gdzie każdego, kto coś znaczył, kto się wybijał ponad przeciętność, starano się zamoczyć w esbeckim szambie. Ilu miało siłę Herberta, aby wyjść z tego obronną ręką? Obawiam się, że niewielu, i to także jakoś tłumaczy gwałtowność reakcji na tekst we "Wprost".
Oczywiście, może ktoś zapytać, po co w ogóle Herbert rozmawiał z ubekami. Dlaczego nie powiedział im po prostu: idźcie do diabła! Myślę, że nigdy nie chodziło mu o puste gesty. Wiedział, że gdyby tak zrobił, nie otrzymałby paszportu - ze wszystkimi tego konsekwencjami dla niego i dla naszej kultury. Czy był to wybór zupełnie bezdyskusyjny? Tego nie twierdzę. Jest oczywiste, że pytania w tej sprawie mogą i być może powinny być stawiane. Dlatego zupełnie nie zgadzam się z argumentem, że skoro badacze z IPN opublikowali skądinąd bardo dobry tekst na ten temat, to sprawa jest zakończona i nie ma powodu, aby do niej wracać. Wracać do niej będą z pewnością następne pokolenia, dla których Herbert będzie nadal nauczycielem trudnych wyborów moralnych. Chodzi tylko o to, aby stawiać mu pytania uczciwe, a nie tendencyjnie przepisane z esbeckich papierów.
Był ofiarą, nie współpracownikiem
W błąd wprowadza szczególnie tytuł artykułu "Donos Pana Cogito" oraz podtytuł - "Przez ponad trzy lata Zbigniew Herbert kontaktował się z bezpieką", jednoznacznie sugerujący, że Herbert dobrowolnie był informatorem SB. Redakcja wprawdzie się broni, że przecież wyraźnie napisała, że Herberta nigdy nie udało się zwerbować, ale prawda jest inna. Czytelnik zabiera się do lektury spreparowany wbitą do głowy wiadomością, że Herbert donosił. Zwłaszcza że w tekście Urbańskiego aż roi się od insynuacji i komentarzy, że spotkania Herberta z "łapsami" z SB miały jednak w sobie coś głęboko niemoralnego, czego poeta w istocie powinien się wstydzić.
Urbański wybiera z publikacji w "Zeszytach Historycznych" wyłącznie to, co pasuje do tezy, którą wykłada na początku swego tekstu: "Niezłomny poeta (...) był cennym informatorem peerelowskiej służby bezpieczeństwa". Otóż ocena nie jest prawdziwa. W żadnym znanym dokumencie SB nie została bowiem zawarta taka ocena spotkań z poetą oraz informacji przez niego udzielanych. Wręcz przeciwnie, spotykający się z Herbertem funkcjonariusze tajnej policji politycznej w swych raportach podkreślali, że nie jest wobec nich lojalny i ukrywa istotne informacje. "W prowadzonych rozmowach Herbert nie powiedział wszystkiego o swoich znajomościach i możliwościach dotarcia do interesujących nas obiektów. Warto zauważyć, że był bardzo ostrożny w swoich sformułowaniach i starał się pomniejszać swoje kontakty, jak i zaangażowanie we wrogich nam środowiskach" - głosi notatka z 30 września 1967 r. "W kilkugodzinnych rozmowach nie podał żadnych szczegółów mogących dać obraz tej działalności bądź w jakiś sposób kompromitować ludzi, których wymienia jako znanych mu osobiście i powiązanych z tymi ośrodkami" - zapisano w notatce z 8, 10 i 12 kwietnia 1969 r. "Stwierdzono, że znajomości Herberta na Zachodzie, jakkolwiek dla nas interesujące, nie charakteryzuje ich pod kątem wrogiej działalności, w którą jak twierdzi nie wnikał. (...) Tłumaczy się nieznajomością faktów, związków i ludzi organizujących ową propagandę oraz tym, że jest pochłonięty swoimi problemami i pracą literacką" - to z kolei pojawia się w notatce z 19 kwietnia 1969 r.
Jakub Urbański nie przytacza także konkluzji, którą zapisał prowadzący rozpracowanie poety oficer: "W świetle rozmów należy stwierdzić, że Herbert na agenta dla wykonywania zadań operacyjnych nie nadaje się. Może on być pomocny do dokonywania ogólnego rozpoznania politycznego i prowadzenia rozmów inspiracyjnych z pozycji polskiej wobec intelektualistów na Zachodzie, głównie we Francji i NRF". Dodać trzeba, że dalsze takie rozmowy w ogóle się nie odbyły.
Charakterystyczny dla rzetelności publikacji jest następujący zabieg: Urbański pisze o obiedzie, jaki Herbert jadł z płk. Julianem Pieniążkiem w hotelu Metropol w Warszawie. Nie dodaje jednak, o czym wspomina w swym raporcie płk Pieniążek, że Herbert dopiero w czasie obiadu dowiedział się, że jego rozmówca jest oficerem SB. Tak samo tytuł ostatniego podrozdziału "Zadanie dla ČBemaÇ" sugeruje, że mamy do czynienia z kimś, kto uwikłany jest w agenturalną współpracę. Zwłaszcza że w całym tekście nie pada informacja, że Herbert był w tej operacji figurantem, czyli osobą rozpracowywaną, a nie współpracownikiem. Nie miał pojęcia, że SB nadała mu pseudonim "Bem", pod którym był opisywany w esbeckich raportach i notatkach.
Dwie skrajności
W dyskursie na temat znaczenia dokumentów wytworzonych przez bezpiekę dla poznania prawdy o przeszłości ścierają się dwa przeciwstawne stanowiska. Oba, moim zdaniem, błędne. Jedni arbitralnie podważają jakąkolwiek wiarygodność dokumentów bezpieki, głosząc z przekonaniem tezę o rzekomo nagminnych praktykach fałszowania operacyjnej dokumentacji przez oficerów SB. Inaczej mówiąc, tajna policja totalitarnego państwa przez 45 lat masowo zajmowałaby się produkowaniem fałszywych dokumentów, okłamując samą siebie oraz nadzorującą jej działalność komunistyczną partię. Cały system wewnętrznej kontroli, służący do wykrywania takich nadużyć, w gruncie rzeczy byłby działaniem pozornym, kamuflażem sankcjonującym podobne praktyki.
Zwolennicy takich poglądów czasami są ludźmi dobrej woli, których wiara w kogoś w konfrontacji z informacjami o agenturalnych związkach doznała tak głębokiego zranienia, że gotowi są wesprzeć się każdym wyjaśnieniem, aby tylko móc z ulgą odetchnąć i powiedzieć: ależ oczywiście, że to nieprawda. Ubecy pisali, co chcieli. Jeżeli im uwierzymy, będzie to pośmiertne zwycięstwo bezpieki. Obawiam się jednak, że znacznie częściej w wypadku głosicieli teorii o fałszywych aktach bezpieki mamy do czynienia z ludźmi, którzy nie bronią sprawy, lecz siebie i swoich dwuznacznych postaw i wyborów w przeszłości.
Nie mniej groźni i szkodliwi dla procesu rozliczenia z przeszłością są także wyznawcy tezy, że wszystko, co jest zapisane w ubeckich papierach, to szczera prawda. Skoro więc oficer SB napisał, że Herbert we współpracę z SB "szczerze się zaangażował" i jest "skrupulatny i dokładny", to Jakub Urbański i wielu jego naśladowców będzie przepisywać te zdania, z całą powagą traktując je jako absolutnie wiarygodne świadectwo. Nieważny jest kontekst dokumentu, jego wewnętrzne sprzeczności czy braki formalne. Wyznawcy tej teorii nie mają żadnej wątpliwości, że skoro ktoś został zarejestrowany jako tajny współpracownik, to z pewnością nim był. Brak innych dowodów świadczących o agenturalnej działalności w takiej perspektywie jest interpretowany wyłącznie jako dowód obciążający. Nie ma na kogoś dokumentów, choć figuruje w ewidencji, to znaczy, że był ważnym agentem, dlatego jego akta zostały zniszczone. Podobnie postępuje Urbański. Wprawdzie ubecy napisali, że nie udało im się zwerbować Herberta, ale dziennikarz ma już na to własną odpowiedź. Nie udało im się, bo Herbert był paplą i o kontaktach z "łapsami" informował znajomych. Nieważne dla niego są moralne rozterki poety, o których pisał w publikowanych przecież listach do przyjaciół. Nieważny jest widoczny gołym okiem na każdej stronie esbeckiego meldunku wysiłek poety, aby wyłgać się z trudnej sytuacji. Coś takiego, że Herbert nie został agentem SB, gdyż po prostu nie dał się zwerbować, w logice Urbańskiego niestety się nie mieści. A przecież wystarczyło jeszcze raz zajrzeć do "Potęgi smaku", aby znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego "parciana retoryka" tajniaków nie mogła zachwiać kimś, kto przez całe życie miał w nadmiarze "odrobinę niezbędnej odwagi".
Obawiam się, że ci, którzy bezkrytycznie wierzą aktom SB, wkrótce będą mieli sporo powodów do zadowolenia, gdy IPN, realizując nową ustawę, opublikuje pełny zestaw tzw. osobowych źródeł informacji. Wszystkie przypadki wrzucone więc zostaną do jednego wora, rzekomo w imię jawności i dla dobra moralności publicznej. Uważam przyjętą przez Sejm nowelizację ustawy o IPN za twór wadliwy pod względem prawnym oraz społecznie szkodliwy. Nie przyczyni się do wyjaśnienia czegokolwiek, natomiast pozwoli zwolennikom obu opisanych powyżej postaw okopać się na swoich pozycjach, ze szkodą dla prawdy oraz rzetelnego rozliczenia z przeszłością. W sposób ewidentny nowelizacja krzywdzi ludzi, którzy jak Herbert walczyli z systemem, jest natomiast niezasłużoną premią dla dekowników, którzy nie splamili się żadnym oporem wobec PRL, oraz młokosów, których data urodzenia zwalnia w tej materii od wszelkich rozterek i dylematów moralnych. Dlatego między innymi nie przyjąłem propozycji, aby kandydować na kolejną kadencję do Kolegium IPN.
Uczciwe pytania
Herbert zajmuje wyjątkowe miejsce nie tylko w naszej kulturze, ale i ideowej biografii kilku pokoleń, także mojego. Zwłaszcza "Raport z oblężonego miasta" odczytywany w czasach podziemnej "Solidarności" miał siłę niezwykłą. Pamiętam także dramatyczny telewizyjny apel Herberta o pomoc dla Czeczenii zimą 1995 r., gdy zaczynała się pierwsza wojna czeczeńska. Pod jego wpływem zgłosiłem się wówczas jako wolontariusz do transportu Caritas, który jako pierwszy z Polski dotarł do oblężonego przez Rosjan Groznego. Tam doświadczyłem, jak bardzo uniwersalne jest przesłanie Pana Cogito. Wielkość Herberta i siła jego twórczości nie oznaczają jednak, że nie można tej biografii stawiać trudnych pytań. Myślę, że takiego podejścia nie zaakceptowałby przede wszystkim sam Herbert. Do ważniejszych rzeczy, jak własny życiorys, potrafił przecież podchodzić z dystansem, ironią, przekąsem. Rozmowy z funkcjonariuszami tajnej policji były dla niego bolesnym i przykrym doświadczeniem. Wskazują, jak w gruncie rzeczy łajdackim krajem była PRL, gdzie każdego, kto coś znaczył, kto się wybijał ponad przeciętność, starano się zamoczyć w esbeckim szambie. Ilu miało siłę Herberta, aby wyjść z tego obronną ręką? Obawiam się, że niewielu, i to także jakoś tłumaczy gwałtowność reakcji na tekst we "Wprost".
Oczywiście, może ktoś zapytać, po co w ogóle Herbert rozmawiał z ubekami. Dlaczego nie powiedział im po prostu: idźcie do diabła! Myślę, że nigdy nie chodziło mu o puste gesty. Wiedział, że gdyby tak zrobił, nie otrzymałby paszportu - ze wszystkimi tego konsekwencjami dla niego i dla naszej kultury. Czy był to wybór zupełnie bezdyskusyjny? Tego nie twierdzę. Jest oczywiste, że pytania w tej sprawie mogą i być może powinny być stawiane. Dlatego zupełnie nie zgadzam się z argumentem, że skoro badacze z IPN opublikowali skądinąd bardo dobry tekst na ten temat, to sprawa jest zakończona i nie ma powodu, aby do niej wracać. Wracać do niej będą z pewnością następne pokolenia, dla których Herbert będzie nadal nauczycielem trudnych wyborów moralnych. Chodzi tylko o to, aby stawiać mu pytania uczciwe, a nie tendencyjnie przepisane z esbeckich papierów.
Więcej możesz przeczytać w 35/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.