Generalnie, ci pisarze to niewąscy jajcarze, tylko te profesorki od podręczników robią z nich takie mumie
Wyszedłem po pietruszkę i wróciłem po pół dnia. Wystarczyło, że przekartkowałem pierwszą książeczkę ściągę ze sterty w supermarkecie. Sterta piętrzyła się obok tornistrów, druga przy pedigree, trzecia przy stoisku mięsnym. Na stercie - literatura polska w skrótach, w esemesach, w różnych "ABC" i "przewodnikach maturzysty". Krótko, bez ściemy i w promocji. Łypnąłem na jedną stroniczkę i już wiedziałem, że moment jest historyczny. W ręku miałem historię literatury, o jakiej marzy widownia serialu "M jak miłość". Czyli wszyscy.
Wielkie przetasowanie już w życiorysach. Myślałby taki Bryll Ernest, że mu w notce dla maturzystów postawią przy nazwisku choć jeden tytuł sztuki czy wierszyka. Ady tam! "Ernest Bryll - od kilku lat kierownik literacki serialu "Złotopolscy". Tak przechodzi do historii. A Jerzy Andrzejewski? Ani słowa, że jakiś "Popiół i diament", że "Miazga". Kogo to dzisiaj? Za to w notce, która liczy linijek pięć, stoi twardo, że Andrzejewski był posłem na Sejm. Jak najsłuszniej. Bo taki pisarzyna wpada na listy lektur i wypada. W zależności, czy kolejnemu Giertychowi on akurat leży, czy przeciwnie. A być posłem to jest - bez gadania - duża rzecz. Konwicki? To tylko "Wyborcza" urządza mu urodziny na całą kolumnę ze zdjęciem. W poręcznej książeczce za 5 zł Konwicki to pogodny pierdoła, który przed laty puścił w obieg jakieś wileńskie wspominki. A teraz? "W porze śniadaniowej pisarza można spotkać w kawiarni Bliklego, gdzie jada śniadania z Gustawem Holoubkiem i chętnie rozdaje autografy". Ot i cała kariera, panie Konwicki. Ale nie tylko Pańska. W książeczce wymieniony też jest zasłużony reżyser "kina moralnego niepokoju". Niejaki Zanussi.
Różnie się tym pisarczykom układało, bo jak wiadomo, "życie jest nowelą". Na saksy trafił Tadeusz Borowski: "przebywał m.in. w Dachau, gdzie pracował w bardzo ciężkich warunkach". Tak wyszło. Innym się poszczęściło, zwłaszcza gdy mieli "parcie na media". Najlepszy był w te klocki Sienkiewicz. Co mu ściąga sprawiedliwie oddaje, tzn. nie pisze wprawdzie tytułu książki, ale donosi, że ten spryciarz publikował ją w odcinkach jednocześnie w trzech gazetach. I z każdej z osobna ściągał wierszówkę. Inni też się starają. Taki Janusz Głowacki mógł sobie dłubać te opowiadanka, ale dopiero "Rejs" "stał się prawdziwym przebojem." A Manuela Gretkowska? Gdyby wykreślić z jej notki, że była felietonistką "Cosmopolitan", "Elle", "Polityki", "Machiny", "Wprost" i "Cogito", toby już naprawdę niewiele zostało. Przez media do sławy drapią się i duchowni. Ksiądz Twardowski mógł tam sobie ściubić przez całe lata o żuczkach i biedronkach. I może ze trzy magisterki by o tym powstały. Ale księżulo się sprawił i, proszę, ma notkę z wyrazami uznania: "jego poezja odniosła duży sukces rynkowy". I tylko o połowę krótszą niż Miłosz. A sam Miłosz? Owszem, te Noble i Nike są ważne, ale bez przesady. Dla młodzieży zasłużył się z całkiem innej strony: "pisze komunikatywnie, zachowuje obiektywizm". Zgadza się - cały Miłosz.
Zdarzały się też typy żałosne, które się do literatury nie załapały nawet wejściem kuchennym, przez felieton. Więc korzystały, że mają bodaj facjatę podobną do jakiegoś człowieka sukcesu. To przypadek Marka Hłaski. "Prasa nazywała go wschodnioeuropejskim Jamesem Deanem, bo był do niego uderzająco podobny. Wczuł się więc w swoją rolę, demolując puby i restauracje" - przeczytają kursanci. Bóg łaskaw, że chociaż podobny, bo przepadł-by bez ratunku. Bywało, że literatom sodówka uderzyła do głowy i już się nie pozbierali. Podobne przypadki widownia seriali zna i nad nimi ubolewa. Taki Lechoń - "pierwsze tomy przyniosły mu rozgłos, który tak go przytłoczył, że nie pisał aż do wojny". Mówi połowa notki o poecie. A druga połowa, że skoczył z okna. Krótko, na temat i po co więcej. A Bruno Schulz? "W rodzinnym Drohobyczu znany był jako nieśmiały i życzliwy wszystkim człowiek" - czytamy. Ale nie! Jemu zachciało się Nałkowskiej, warszawki i książek. Jakby się nie pchał na świecznik, toby się może i uchował. A tak - zastrzelił go jeden gestapowiec, bo go wkurzało, że się Żyd puszy. A w kalendarzu stał akurat rok 1942.
Generalnie, ci pisarze to niewąscy jajcarze, tylko te profesorki od podręczników robią z nich takie mumie. A tu nie ma co się pieścić w rękawiczkach. Profesorki piszą, że jajcarz Gombrowicz w "Ferdydurke" "odkształca świat". Lanie po ścianie! Nie "odkształca", tylko - czytam w supermarkecie - "pokazuje pojedynek na miny i szczekających chłopów na wsi". "Ferdydurke" - nic dodać, nic ująć. I po co się tak napinać, panowie profesorowie?
Ilustracja: D. Krupa
Wielkie przetasowanie już w życiorysach. Myślałby taki Bryll Ernest, że mu w notce dla maturzystów postawią przy nazwisku choć jeden tytuł sztuki czy wierszyka. Ady tam! "Ernest Bryll - od kilku lat kierownik literacki serialu "Złotopolscy". Tak przechodzi do historii. A Jerzy Andrzejewski? Ani słowa, że jakiś "Popiół i diament", że "Miazga". Kogo to dzisiaj? Za to w notce, która liczy linijek pięć, stoi twardo, że Andrzejewski był posłem na Sejm. Jak najsłuszniej. Bo taki pisarzyna wpada na listy lektur i wypada. W zależności, czy kolejnemu Giertychowi on akurat leży, czy przeciwnie. A być posłem to jest - bez gadania - duża rzecz. Konwicki? To tylko "Wyborcza" urządza mu urodziny na całą kolumnę ze zdjęciem. W poręcznej książeczce za 5 zł Konwicki to pogodny pierdoła, który przed laty puścił w obieg jakieś wileńskie wspominki. A teraz? "W porze śniadaniowej pisarza można spotkać w kawiarni Bliklego, gdzie jada śniadania z Gustawem Holoubkiem i chętnie rozdaje autografy". Ot i cała kariera, panie Konwicki. Ale nie tylko Pańska. W książeczce wymieniony też jest zasłużony reżyser "kina moralnego niepokoju". Niejaki Zanussi.
Różnie się tym pisarczykom układało, bo jak wiadomo, "życie jest nowelą". Na saksy trafił Tadeusz Borowski: "przebywał m.in. w Dachau, gdzie pracował w bardzo ciężkich warunkach". Tak wyszło. Innym się poszczęściło, zwłaszcza gdy mieli "parcie na media". Najlepszy był w te klocki Sienkiewicz. Co mu ściąga sprawiedliwie oddaje, tzn. nie pisze wprawdzie tytułu książki, ale donosi, że ten spryciarz publikował ją w odcinkach jednocześnie w trzech gazetach. I z każdej z osobna ściągał wierszówkę. Inni też się starają. Taki Janusz Głowacki mógł sobie dłubać te opowiadanka, ale dopiero "Rejs" "stał się prawdziwym przebojem." A Manuela Gretkowska? Gdyby wykreślić z jej notki, że była felietonistką "Cosmopolitan", "Elle", "Polityki", "Machiny", "Wprost" i "Cogito", toby już naprawdę niewiele zostało. Przez media do sławy drapią się i duchowni. Ksiądz Twardowski mógł tam sobie ściubić przez całe lata o żuczkach i biedronkach. I może ze trzy magisterki by o tym powstały. Ale księżulo się sprawił i, proszę, ma notkę z wyrazami uznania: "jego poezja odniosła duży sukces rynkowy". I tylko o połowę krótszą niż Miłosz. A sam Miłosz? Owszem, te Noble i Nike są ważne, ale bez przesady. Dla młodzieży zasłużył się z całkiem innej strony: "pisze komunikatywnie, zachowuje obiektywizm". Zgadza się - cały Miłosz.
Zdarzały się też typy żałosne, które się do literatury nie załapały nawet wejściem kuchennym, przez felieton. Więc korzystały, że mają bodaj facjatę podobną do jakiegoś człowieka sukcesu. To przypadek Marka Hłaski. "Prasa nazywała go wschodnioeuropejskim Jamesem Deanem, bo był do niego uderzająco podobny. Wczuł się więc w swoją rolę, demolując puby i restauracje" - przeczytają kursanci. Bóg łaskaw, że chociaż podobny, bo przepadł-by bez ratunku. Bywało, że literatom sodówka uderzyła do głowy i już się nie pozbierali. Podobne przypadki widownia seriali zna i nad nimi ubolewa. Taki Lechoń - "pierwsze tomy przyniosły mu rozgłos, który tak go przytłoczył, że nie pisał aż do wojny". Mówi połowa notki o poecie. A druga połowa, że skoczył z okna. Krótko, na temat i po co więcej. A Bruno Schulz? "W rodzinnym Drohobyczu znany był jako nieśmiały i życzliwy wszystkim człowiek" - czytamy. Ale nie! Jemu zachciało się Nałkowskiej, warszawki i książek. Jakby się nie pchał na świecznik, toby się może i uchował. A tak - zastrzelił go jeden gestapowiec, bo go wkurzało, że się Żyd puszy. A w kalendarzu stał akurat rok 1942.
Generalnie, ci pisarze to niewąscy jajcarze, tylko te profesorki od podręczników robią z nich takie mumie. A tu nie ma co się pieścić w rękawiczkach. Profesorki piszą, że jajcarz Gombrowicz w "Ferdydurke" "odkształca świat". Lanie po ścianie! Nie "odkształca", tylko - czytam w supermarkecie - "pokazuje pojedynek na miny i szczekających chłopów na wsi". "Ferdydurke" - nic dodać, nic ująć. I po co się tak napinać, panowie profesorowie?
Ilustracja: D. Krupa
Więcej możesz przeczytać w 35/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.