Andrzej Lepper wydeptał rolnikom więcej zboża, niż zniszczyła susza
Chleb po trzy złote, benzyna po pięć złotych, euro za znacznie ponad cztery złote. A w rezultacie - zahamowanie wzrostu gospodarczego. Takie czarne scenariusze piszą na początek tegorocznej jesieni liczne media, wielu przedsiębiorców i część ekonomistów. Jeden z tabloi-dów domaga się od rządu "dodatku drożyźnianego" w wysokości 450 zł dla emerytów i rencistów, który zrekompensuje im koszty nadciągających podwyżek. Wszystkiemu winne mają być susza, konflikt na Bliskim Wschodzie, surowcożerne gospodarki Azji.
Objawom cenowej paniki u przeciętnego Polaka trudno się dziwić, skoro w przekonaniu, że płynie "Titanikiem", utwierdza go co rano sprzedawca z warzywniaka czy lokalny piekarz. - Musimy się liczyć z przerwami w produkcji, bowiem nawet największe młyny nie są w stanie zagwarantować nam dostaw. Mąki dla wszystkich nie wystarczy. To przełoży się na co najmniej kilkunastoprocentowe podwyżki cen chleba - mówi Jarosław Zawadzki, prezes firmy Nowakowski Piekarnie (zużywa ona 2 tys. ton mąki miesięcznie). On i jego koledzy wieszczą, że w następstwie niskich zbiorów zbóż podwyżki cen chleba sięgną nawet 25 proc. Do tego doszły pesymistyczne prognozy niektórych analityków po tym, jak inflacja według GUS wzrosła z 0,8 proc. w czerwcu do 1,1 proc. w lipcu (w skali roku). Aż strach się bać powrotu z urlopu do domu: zdrożeć ma niemal cała żywność, paliwa i wiele innych towarów i usług. Na szczęście te czarne proroctwa za miesiąc, dwa trzeba będzie odwoływać. Spodziewana "gwałtowna inflacja" jest na razie bardzo niska i jeśli się zwiększy, to nieznacznie. Szokującej drożyzny nie będzie, a Polska pozostanie krajem o najniższej inflacji w Unii Europejskiej.
Klęska, której nie było
Z "politycznej" suszy wyniknąć może tylko "polityczna" drożyzna, czyli żadna. Upalne lato oczywiście było w całej Europie i wszędzie ludziom i gospodarce dokuczyło. Próżno szukać jednak w Brukseli, Paryżu czy Rzymie objawów takiej cenowej psychozy jak u nas. Owszem, wskaźnik inflacji w unii między majem i lipcem podniósł się o punkt procentowy (do 2,4 proc.), ale zostało to przyjęte spokojnie. Na ten wzrost "zapracowano" bowiem w sporej mierze w państwach bałtyckich, gdzie inflacja zwiększa się w następstwie "przegrzania" szybko rozwijających się gospodarek. W Belgii, Finlandii, Grecji czy na Cyprze ceny nawet nie drgnęły.
W Polsce susza urosła do rozmiarów klęski głównie w wyobraźni wicepremiera i ministra rolnictwa Andrzeja Leppera, który korzysta z okazji zatroszczenia się o elektorat. Ministerstwo Rolnictwa straty w uprawach spowodowane upałami szacuje nawet na 25-30 proc., ale w rzeczywistości więcej Lepper chłopom zboża wydeptał, prężąc się na polach przed telewizyjnymi kamerami, niż rzeczywiście tego zboża ubyło. W lipcu, czyli w czasie największych upałów, GUS szacował, że tegoroczne zbiory zbóż wyniosą 23,2--24,2 mln ton - o 3-7 proc. mniej od ubiegłorocznych. Jeśli przyjmiemy bliższą prawdy górną granicę strat, wyjdzie na to, że zboża będzie mniej raptem o mniej więcej 750 tys. ton. Zboże bowiem jest uprawą ciepłolubną i przy suchym lecie (choć słomy jest mniej) ziarna ubywa niewiele, a na dodatek nie jest ono mokre, co redukuje straty w przechowalnictwie. Dodatkowo spore zapasy mają Agencja Rynku Rolnego, sami rolnicy i przetwórcy. - W magazynach mamy około 0,5 mln ton zbóż z rezerwy Komisji Europejskiej, a w całej unii tych zapasów jest 13 mln ton - informują pracownicy ARR.
Szok, którego nie ma
Nakręconą przez Andrzeja Leppera atmosferę paniki rolnicy wykorzystali skwapliwie. - Rolnicy orientują się w cenach zboża na świecie i kalkulują, czy opłaca im się je sprzedawać, czy nie. Zobaczyli, że zbiory są małe, więc magazynują zboże i czekają, aż zdrożeje. Dziś za tonę zboża płacimy w skupie 600 zł, a cena zmienia się co godzinę - mówi Piotr Szysz, dyrektor ds. skupu w spółce Polskie Młyny SA (jeden z największych w kraju producentów mąki). Średnia cena tony mąki wzrosła o 200-250 zł. Ceny zboża i mąki mogą jeszcze wzrosnąć, ale dobijają już do granicy opłacalności: tona importowanej węgierskiej pszenicy kosztuje około 505 zł (do tego trzeba doliczyć około 97 zł kosztów spedycji) - powyżej tej granicy polskie zboże przestaje być konkurencyjne.
- O ile wcześniej ceny żywności spadały, w lipcu po raz pierwszy wzrosły, o 0,4 proc. Trudno to jednak uznać za cenowy szok - uważa Janusz Jankowiak, główny ekonomista Polskiej Rady Biznesu. Owszem, ceny pieczywa, owoców lub warzyw wzrosną w następstwie trochę mniejszych zbiorów, dla przeciętnego konsumenta istotne jest jednak, jak duże realnie będą to podwyżki i czy odczuje je w ogóle w domowym budżecie. Kilogram mąki sprzedawanej przez młyny zdrożał ostatnio z około 60 gr do 70-90 gr (w zależności od firmy, regionu), stąd paniczne reakcje właścicieli piekarni czy wytwórni makaronów. Ale mąka to tylko część ceny chleba, a ta nie powinna się zwiększyć o więcej niż przeciętnie 10-20 gr. Podobnie będzie w wypadku innych artykułów spożywczych, których ceny ostatnio wzrosły, na przykład mięsa. Widmo klęski nieurodzaju wywindowało ceny trzody chlewnej o 10 proc., ale ponieważ hodowla rozwijała się bardzo dynamicznie i pogłowie uros-ło do 18,5 mln sztuk, ceny żywca w wysokości 4 zł za kilogram najpewniej długo się nie utrzymają. Janusz Jankowiak uważa, że susza przełoży się na wzrost średniorocznej inflacji o 0,2-0,3 punktu procentowego, ale wciąż pozostanie ona bardzo niska (1-1,1 proc.).
Horror mniemany
Nie bardzo widać inne zagrożenia, które miałyby mocno nakręcić inflację w Polsce. Politycy i publicyści darzący rządy PiS mniej niż umiarkowaną sympatią od dawna wieszczą krach walutowy. Pogarszanie się naszego wizerunku za granicą skłonić ma bowiem zagranicznych inwestorów finansowych do wycofania się z rynku polskiego, a to wywoła załamanie się kursu złotego. Gwałtowna dewaluacja oznaczać będzie "import inflacji" w postaci skokowego wzrostu ilości sprowadzanych z zagranicy produktów. Jest to scenariusz atrakcyjnego publicystycznie horroru ekonomicznego. Ma tylko jedną wadę - nie bardzo chce się sprawdzać. Mimo kryzysu budżetowego na Węgrzech, przyspieszenia inflacji w Turcji i innych niekorzystnych wydarzeń na tzw. rynkach wschodzących akurat Polskę zagraniczny kapitał jakoś lubi. Euro, które w połowie czerwca kosztowało nieco ponad 4 zł, spadło do 3,9 zł i stoi.
Nie sprawdza się również scenariusz nakręcenia wzrostu cen przez "przegrzaną" gospodarkę. Produkcja przemysłowa w skali roku w lipcu wzrosła o 14,3 proc., a ponieważ na ogół towarzyszy temu wzrost cen produktów, pojawił się kolejny powód do straszenia inflacją. Wprawdzie ceny produkcji przemysłowej są o 3,5 proc. wyższe niż przed rokiem, ale na ten wskaźnik zapracowało głównie górnictwo (ceny w przemyśle przetwórczym wzrosły o 1,8 proc., czyli mniej, niż przewidywali analitycy), gdzie ceny zwiększyły się o 20 proc. Z kolei w branży górniczej winne tego wzrostu były głównie ceny miedzi, wywindowane na światowych giełdach m.in. z powodu strajku w największej na świecie kopalni miedzi Escondida w Chile. Polska "drożyzna" dotykająca zresztą niewielu odbiorców jest zatem niewielką ceną, jaką płacimy za duże zyski kopalń.
Spokojnie, to tylko podwyżka
Inflacja tak czy inaczej będzie w Polsce rosła. Sytuacja, w której gospodarka przez długi czas rozwija się w tempie 5 proc. i więcej, a ceny idą w górę o mniej niż procent rocznie, jest wyjątkowa. Pytanie, czy rzeczywiście odczujemy to w naszych kieszeniach.
Pamiętajmy, że wskaźnik inflacji jest liczony dla pewnego wyimaginowanego przeciętnego koszyka dóbr, ustalonego przez GUS. Może się zdarzyć, że nie ma ani jednej osoby, której struktura zakupów idealnie pokrywałaby się z owym koszykiem. Dlatego przy małych zmianach cen większy wpływ na nasze wydatki od ogólnej tendencji mają nasze indywidualne zachowania konsumpcyjne.
Na to, by inflacja osiągnęła w tym roku 2,5 proc. (taką górną granicę założyła na koniec 2006 r. Rada Polityki Pieniężnej), nie ma szans. Ale nawet jeśli będzie ona taka pod koniec przyszłego roku, drożyzny nie będzie. Po pierwsze, taka inflacja i tak nie byłby przesadnie wysoka na tle innych państw unii. Po drugie, znacznie szybciej zwiększają się płace Polaków. Średnie wynagrodzenie wzrosło w ciągu roku o 5,6 proc. (do 2547,8 zł brutto), czyli sporo ponad inflację. Widać to zresztą po zachowaniach obywateli, którzy coraz więcej gotówki odkładają i inwestują. W czerwcu suma oszczędności Polaków osiągnęła rekordowe 370 mld zł. Co ważniejsze, wzrost zarobków wcale nie oznacza u nas przyspieszenia inflacji. - Znacznie szybciej niż płace rośnie wydajność pracowników. Mimo podwyżek firmy wciąż są w stanie zachować konkurencyjność, zwiększają sprzedaż - wyjaśnia Janusz Jankowiak.
Może się oczywiście zdarzyć w Polsce trzęsienie ziemi, a wojna na Bliskim Wschodzie może się rozszerzyć, windując cenę ropy do 200 dolarów za baryłkę. To wszystko może się zdarzyć, choć prawdopodobieństwo podobnych zjawisk jest małe. Mimo to Polska nadal będzie państwem o jednym z najniższych wskaźników inflacji w unii, a nasi rodacy poradzą sobie bez kuriozalnych "dodatków drożyźnianych".
Objawom cenowej paniki u przeciętnego Polaka trudno się dziwić, skoro w przekonaniu, że płynie "Titanikiem", utwierdza go co rano sprzedawca z warzywniaka czy lokalny piekarz. - Musimy się liczyć z przerwami w produkcji, bowiem nawet największe młyny nie są w stanie zagwarantować nam dostaw. Mąki dla wszystkich nie wystarczy. To przełoży się na co najmniej kilkunastoprocentowe podwyżki cen chleba - mówi Jarosław Zawadzki, prezes firmy Nowakowski Piekarnie (zużywa ona 2 tys. ton mąki miesięcznie). On i jego koledzy wieszczą, że w następstwie niskich zbiorów zbóż podwyżki cen chleba sięgną nawet 25 proc. Do tego doszły pesymistyczne prognozy niektórych analityków po tym, jak inflacja według GUS wzrosła z 0,8 proc. w czerwcu do 1,1 proc. w lipcu (w skali roku). Aż strach się bać powrotu z urlopu do domu: zdrożeć ma niemal cała żywność, paliwa i wiele innych towarów i usług. Na szczęście te czarne proroctwa za miesiąc, dwa trzeba będzie odwoływać. Spodziewana "gwałtowna inflacja" jest na razie bardzo niska i jeśli się zwiększy, to nieznacznie. Szokującej drożyzny nie będzie, a Polska pozostanie krajem o najniższej inflacji w Unii Europejskiej.
Klęska, której nie było
Z "politycznej" suszy wyniknąć może tylko "polityczna" drożyzna, czyli żadna. Upalne lato oczywiście było w całej Europie i wszędzie ludziom i gospodarce dokuczyło. Próżno szukać jednak w Brukseli, Paryżu czy Rzymie objawów takiej cenowej psychozy jak u nas. Owszem, wskaźnik inflacji w unii między majem i lipcem podniósł się o punkt procentowy (do 2,4 proc.), ale zostało to przyjęte spokojnie. Na ten wzrost "zapracowano" bowiem w sporej mierze w państwach bałtyckich, gdzie inflacja zwiększa się w następstwie "przegrzania" szybko rozwijających się gospodarek. W Belgii, Finlandii, Grecji czy na Cyprze ceny nawet nie drgnęły.
W Polsce susza urosła do rozmiarów klęski głównie w wyobraźni wicepremiera i ministra rolnictwa Andrzeja Leppera, który korzysta z okazji zatroszczenia się o elektorat. Ministerstwo Rolnictwa straty w uprawach spowodowane upałami szacuje nawet na 25-30 proc., ale w rzeczywistości więcej Lepper chłopom zboża wydeptał, prężąc się na polach przed telewizyjnymi kamerami, niż rzeczywiście tego zboża ubyło. W lipcu, czyli w czasie największych upałów, GUS szacował, że tegoroczne zbiory zbóż wyniosą 23,2--24,2 mln ton - o 3-7 proc. mniej od ubiegłorocznych. Jeśli przyjmiemy bliższą prawdy górną granicę strat, wyjdzie na to, że zboża będzie mniej raptem o mniej więcej 750 tys. ton. Zboże bowiem jest uprawą ciepłolubną i przy suchym lecie (choć słomy jest mniej) ziarna ubywa niewiele, a na dodatek nie jest ono mokre, co redukuje straty w przechowalnictwie. Dodatkowo spore zapasy mają Agencja Rynku Rolnego, sami rolnicy i przetwórcy. - W magazynach mamy około 0,5 mln ton zbóż z rezerwy Komisji Europejskiej, a w całej unii tych zapasów jest 13 mln ton - informują pracownicy ARR.
Szok, którego nie ma
Nakręconą przez Andrzeja Leppera atmosferę paniki rolnicy wykorzystali skwapliwie. - Rolnicy orientują się w cenach zboża na świecie i kalkulują, czy opłaca im się je sprzedawać, czy nie. Zobaczyli, że zbiory są małe, więc magazynują zboże i czekają, aż zdrożeje. Dziś za tonę zboża płacimy w skupie 600 zł, a cena zmienia się co godzinę - mówi Piotr Szysz, dyrektor ds. skupu w spółce Polskie Młyny SA (jeden z największych w kraju producentów mąki). Średnia cena tony mąki wzrosła o 200-250 zł. Ceny zboża i mąki mogą jeszcze wzrosnąć, ale dobijają już do granicy opłacalności: tona importowanej węgierskiej pszenicy kosztuje około 505 zł (do tego trzeba doliczyć około 97 zł kosztów spedycji) - powyżej tej granicy polskie zboże przestaje być konkurencyjne.
- O ile wcześniej ceny żywności spadały, w lipcu po raz pierwszy wzrosły, o 0,4 proc. Trudno to jednak uznać za cenowy szok - uważa Janusz Jankowiak, główny ekonomista Polskiej Rady Biznesu. Owszem, ceny pieczywa, owoców lub warzyw wzrosną w następstwie trochę mniejszych zbiorów, dla przeciętnego konsumenta istotne jest jednak, jak duże realnie będą to podwyżki i czy odczuje je w ogóle w domowym budżecie. Kilogram mąki sprzedawanej przez młyny zdrożał ostatnio z około 60 gr do 70-90 gr (w zależności od firmy, regionu), stąd paniczne reakcje właścicieli piekarni czy wytwórni makaronów. Ale mąka to tylko część ceny chleba, a ta nie powinna się zwiększyć o więcej niż przeciętnie 10-20 gr. Podobnie będzie w wypadku innych artykułów spożywczych, których ceny ostatnio wzrosły, na przykład mięsa. Widmo klęski nieurodzaju wywindowało ceny trzody chlewnej o 10 proc., ale ponieważ hodowla rozwijała się bardzo dynamicznie i pogłowie uros-ło do 18,5 mln sztuk, ceny żywca w wysokości 4 zł za kilogram najpewniej długo się nie utrzymają. Janusz Jankowiak uważa, że susza przełoży się na wzrost średniorocznej inflacji o 0,2-0,3 punktu procentowego, ale wciąż pozostanie ona bardzo niska (1-1,1 proc.).
Horror mniemany
Nie bardzo widać inne zagrożenia, które miałyby mocno nakręcić inflację w Polsce. Politycy i publicyści darzący rządy PiS mniej niż umiarkowaną sympatią od dawna wieszczą krach walutowy. Pogarszanie się naszego wizerunku za granicą skłonić ma bowiem zagranicznych inwestorów finansowych do wycofania się z rynku polskiego, a to wywoła załamanie się kursu złotego. Gwałtowna dewaluacja oznaczać będzie "import inflacji" w postaci skokowego wzrostu ilości sprowadzanych z zagranicy produktów. Jest to scenariusz atrakcyjnego publicystycznie horroru ekonomicznego. Ma tylko jedną wadę - nie bardzo chce się sprawdzać. Mimo kryzysu budżetowego na Węgrzech, przyspieszenia inflacji w Turcji i innych niekorzystnych wydarzeń na tzw. rynkach wschodzących akurat Polskę zagraniczny kapitał jakoś lubi. Euro, które w połowie czerwca kosztowało nieco ponad 4 zł, spadło do 3,9 zł i stoi.
Nie sprawdza się również scenariusz nakręcenia wzrostu cen przez "przegrzaną" gospodarkę. Produkcja przemysłowa w skali roku w lipcu wzrosła o 14,3 proc., a ponieważ na ogół towarzyszy temu wzrost cen produktów, pojawił się kolejny powód do straszenia inflacją. Wprawdzie ceny produkcji przemysłowej są o 3,5 proc. wyższe niż przed rokiem, ale na ten wskaźnik zapracowało głównie górnictwo (ceny w przemyśle przetwórczym wzrosły o 1,8 proc., czyli mniej, niż przewidywali analitycy), gdzie ceny zwiększyły się o 20 proc. Z kolei w branży górniczej winne tego wzrostu były głównie ceny miedzi, wywindowane na światowych giełdach m.in. z powodu strajku w największej na świecie kopalni miedzi Escondida w Chile. Polska "drożyzna" dotykająca zresztą niewielu odbiorców jest zatem niewielką ceną, jaką płacimy za duże zyski kopalń.
Spokojnie, to tylko podwyżka
Inflacja tak czy inaczej będzie w Polsce rosła. Sytuacja, w której gospodarka przez długi czas rozwija się w tempie 5 proc. i więcej, a ceny idą w górę o mniej niż procent rocznie, jest wyjątkowa. Pytanie, czy rzeczywiście odczujemy to w naszych kieszeniach.
Pamiętajmy, że wskaźnik inflacji jest liczony dla pewnego wyimaginowanego przeciętnego koszyka dóbr, ustalonego przez GUS. Może się zdarzyć, że nie ma ani jednej osoby, której struktura zakupów idealnie pokrywałaby się z owym koszykiem. Dlatego przy małych zmianach cen większy wpływ na nasze wydatki od ogólnej tendencji mają nasze indywidualne zachowania konsumpcyjne.
Na to, by inflacja osiągnęła w tym roku 2,5 proc. (taką górną granicę założyła na koniec 2006 r. Rada Polityki Pieniężnej), nie ma szans. Ale nawet jeśli będzie ona taka pod koniec przyszłego roku, drożyzny nie będzie. Po pierwsze, taka inflacja i tak nie byłby przesadnie wysoka na tle innych państw unii. Po drugie, znacznie szybciej zwiększają się płace Polaków. Średnie wynagrodzenie wzrosło w ciągu roku o 5,6 proc. (do 2547,8 zł brutto), czyli sporo ponad inflację. Widać to zresztą po zachowaniach obywateli, którzy coraz więcej gotówki odkładają i inwestują. W czerwcu suma oszczędności Polaków osiągnęła rekordowe 370 mld zł. Co ważniejsze, wzrost zarobków wcale nie oznacza u nas przyspieszenia inflacji. - Znacznie szybciej niż płace rośnie wydajność pracowników. Mimo podwyżek firmy wciąż są w stanie zachować konkurencyjność, zwiększają sprzedaż - wyjaśnia Janusz Jankowiak.
Może się oczywiście zdarzyć w Polsce trzęsienie ziemi, a wojna na Bliskim Wschodzie może się rozszerzyć, windując cenę ropy do 200 dolarów za baryłkę. To wszystko może się zdarzyć, choć prawdopodobieństwo podobnych zjawisk jest małe. Mimo to Polska nadal będzie państwem o jednym z najniższych wskaźników inflacji w unii, a nasi rodacy poradzą sobie bez kuriozalnych "dodatków drożyźnianych".
Więcej możesz przeczytać w 35/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.