W niemieckich mediach bracia Kaczyńscy są gorsi od Łukaszenki
Sytuacja w Polsce jest gorsza niż na Białorusi, nie mówiąc już o Putinowskiej Rosji. Takie wrażenie można odnieść, czytając doniesienia niemieckiej prasy. Można by w tym dostrzegać nadmierne, ale zrozumiałe wyczulenie na zagrożenie wolności i demokracji. Można by, gdyby nie to, że w innych wypadkach pobłażliwość i wyrozumiałość niemieckich mediów wydają się bezgraniczne.
Podwójna moralność
Gdy w Moskwie w czasie zakazanej demonstracji homoseksualistów pobito posła Bundestagu Volkera Becka, niektórzy politycy CDU twierdzili, że sam jest sobie winny, bo powinien szanować prawa kraju, do którego się wybrał. Ta wyjątkowa wyrozumiałość dla rosyjskich obyczajów i szacunek dla rosyjskiego prawa jest widać regułą. Kiedy tuż przed lipcowym spotkaniem grupy G-8 w Petersburgu dwaj niemieccy dziennikarze zostali aresztowani przez rosyjskie siły bezpieczeństwa, a inny dotkliwie pobity, doradcy kanclerz Merkel natychmiast oświadczyli, że wprawdzie te incydenty są "nieprzyjemne" i w Rosji występują pewne "deficyty", ale że nie należy dramatyzować. Takie drobne problemy nie mogą zakłócić rosyjsko-niemieckiej przyjaźni ani zaszkodzić znakomitym kontaktom Angeli Merkel i Władimira Putina. Co więcej, Niemcy chcą odgrywać rolę pośrednika między Rosją a innymi państwami grupy G-8, szczególnie USA. ("Frankfurter Allgemeine Zeitung" z 15 lipca 2006 r.).
Gdyby Polska, nie dysponująca złożami ropy i gazu, mogła liczyć choćby na cząstkę takiej niezachwianej przyjaźni jak między Niemcami a Rosją, nie doszłoby zapewne do obecnego napięcia, do oskarżeń i niepotrzebnych emocji. Nie zdobyto się przecież choćby na jedno zdanie, które wskazywałoby, że niemiecki rząd, szanując wolność prasy, nie pochwala paszkwilu, zwanego satyrą, opublikowanego w "Die Tageszeitung". Do tej pory nikt także nie wypowiedział się na temat wystawy Eriki Steinbach. Najwyraźniej uznano, że najlepszą taktyką jest przeczekanie. Natomiast niemiecki rzecznik praw człowieka wyraził zaniepokojenie, że negatywna ocena tej wystawy jest wynikiem presji polskiego rządu na opinię publiczną. ("Die Welt" z 18 sierpnia 2006 r.)
Podwójne standardy w stosunku do Polski i innych są tym widoczniejsze, że w pewnych wypadkach niemieckie władze są skłonne interweniować. Jak doniosła "Sźddeutsche Zeitung", w czasie niedawnej demonstracji podczas Christopher Street Day w Monachium pojazdem mającym imitować papamobil wieziono figurę Benedykta XVI z prezerwatywami na palcach i peruką w wesołych kolorach tęczy na głowie. Monachijska policja nie tylko zakazała pokazywania tej figury i niektórych plakatów, ale postanowiła wszcząć śledztwo w związku z podejrzeniem o obrazę głowy obcego państwa. Burmistrz Monachium Christian Ude (SPD) zaapelował do gejów i lesbijek o tolerancję dla moralnych przekonań Kościoła katolickiego i innych wyznań. Nie należy popadać w "dawne stereotypy" - podkreślił. ("Sźddeutsche Zeitung" z 14 sierpnia 2006 r.). Okazuje się zatem, że nawet w Niemczech uznaje się zasadę, iż nie należy obrażać najwyższych przedstawicieli innych państw. Tyle że nie stosowało się jej do Jana Pawła II i nie stosuje się obecnie do Lecha Kaczyńskiego. Trudno przy tym sobie wyobrazić, że odtąd media będą nieustannie tropiły homofobię w Monachium.
"Frankfurter Allegmeine Zeitung" doniosła - fałszywie zresztą, co w wypadku artykułów dotyczących Polski zdarza się bardzo często - że burmistrz Berlina odmówił odwiedzania Polski, dopóki prezydentem będzie homofob Lech Kaczyński. W przeciwieństwie do części polskich mediów, które ostro skrytykowały odwołanie wizyty w Berlinie przez Kazimierza Marcinkiewicza, nikt w Niemczech nie strofował burmistrza Berlina, że bojkotuje Warszawę. Nikomu także nie przyjdzie do głowy poprosić go o więcej tolerancji dla polskich katolików. I nikt nie odważyłby się w niemieckich mediach nazwać Benedetyka XVI homofobem, mimo jego stanowczego, bezkompromisowego stanowiska w kwestii homoseksualizmu.
Spisek braci Kaczyńskich
W doniesieniach niemieckiej prasy "Nasz Dziennik" jest traktowany jako organ prasowy polskiego rządu. Nie brakuje przy tym przypomnień o antysemickich wypowiedziach, jakie można podobno znaleźć na łamach tej gazety, co sugeruje, że są one wyrazem nastawienia rządzących. Każde zdanie posła Wojciecha Wierzejskiego (LPR) na temat mniejszości seksualnych jest traktowane jako oficjalne stanowisko Polski. Gdy natomiast Erika Steinbach, posłanka do Bundestagu (CDU), polityk nieporównanie wybitniejszy i bardziej prominentny, organizuje wystawę, twierdzi się, że jest ona osobą prywatną. Gdy "Nasz Dziennik", zupełnie niepotrzebnie zaogniając atmosferę, opublikował listę korespondentów niemieckich w Polsce, zaczęto sugerować, że czai się w tym jakaś groźba pod ich adresem i sprawą powinny się zająć organy ścigania. Dopiero Aleksander Smolar musiał wyjaśniać w "Die Tageszeitung" (z 12 sierpnia 2006 r.), że publikacja takiej listy nie jest czynem karalnym (szkoda tylko, że przy okazji nie wyjaśnił innych nieporozumień, a raczej je utwierdził.
Wedle oryginalnej interpretacji "Frankfurter Allgemeine Zeitung", pogorszenie polsko-niemieckich stosunków jest wynikiem antyniemieckiego spisku braci Kaczyńskich, zmuszających do milczenia cały kraj z zadziwiającym wyjątkiem arcybiskupa Józefa Michalika, choć nie jest to hierarcha zazwyczaj potępiający nacjonalizm i antysemityzm. ("FAZ" z 17 sierpnia 2006 r.). Zgodnie z tą logiką trzeba przyjąć, że to Kaczyńscy podburzają Erikę Steinbach, wmawiając jej, że "wypędzeni" są niewinnymi ofiarami polskiego nacjonalizmu. To Kaczyńscy namówili Grassa do niewczesnych wynurzeń, demonizując przy okazji Waffen SS, podczas gdy wiadomo, że była to organizacja niemal charytatywna, a teraz zamierzają wykraść dzwon z "Gustloffa" z Kronprinzenpalais. "Oberbeyerisches Volksblatt" w artykule "Polska awantura" (z 15 czerwca 2006 r.) twierdzi, że brak zrozumienia dla berlińskiej wystawy sprawia, iż droga Polski pod autorytarnymi rządami braci bliźniaków wiedzie nie do środka Europy, lecz do miejsca, gdzie politycznie trędowaci odbywają kwarantannę.
Źli Kaczyńscy,dobrzy komuniści
Ciekawe, że graniczącej już z obsesją krytyce prezydenta i premiera RP towarzyszy przypływ nostalgicznej miłości do komunistów i postkomunistów. "Franfurter Allgemeine Zeitung" zamieściła ostatnio rozmowę z gen. Wojciechem Jaruzelskim, prezentując go jako potencjalną ofiarę polskiego wymiaru sprawiedliwości i jako człowieka, który w pełni akceptuje swoją odpowiedzialność przed historią ("FAZ" z 7 sierpnia 2006 r.). Na tyle empatii, taktu i zrozumienia, ile dziennikarze wykazali w rozmowie z Jaruzelskim, nie może liczyć żaden polityk nie tylko z PiS, ale i PO, której już dawno wybaczono hasło "Nicea albo śmierć".
Owszem, także w prasie innych krajów Zachodu rządy PiS bywają ostro krytykowane. Konserwatyści nie cieszą się sympatią w Europie - tym bardziej rządy konserwatywne w krajach peryferyjnych, zmierzające do wzmocnienia państwa i ograniczenia gospodarczych i politycznych wpływów zewnętrznych. Ale krytykując metody, nie podważa się celu - konieczności reform w Polsce - i przypomina się, że PiS dlatego wygrało wybory i cieszy się nadal poparciem, że chce je przeprowadzić. Niedawno "The Economist" (z 12 sierpnia 2006 r.) zakończył swój krytyczny, lecz obiektywny tekst, napisany bez zajadłości, jaką znajdujemy w większości artykułów prasy niemieckiej, stwierdzeniem, że "oczyszczenie życia publicznego w Polsce jest celem godnym pochwały. Kazało ono na siebie tak długo czekać, że szkoda byłoby, gdyby nie wykonano tego w sposób właściwy". Niestety, niemiecki czytelnik nic o tym godnym pochwały celu nie wie. Zamiast tego bombarduje się go wiadomościami o rzekomym autorytaryzmie zagrażającym Polsce.
Ofiary moralnej wyższości
W emocjonalnym sporze o historię niektórzy zagalopowali się już tak daleko, że zarzucają Polakom, iż ciągle postrzegają się jako ofiary Niemców. W nowym przetransformowanym dyskursie o II wojnie światowej przypominanie o wyrwanym z kontekstu losie "wypędzonych", uznawane kiedyś także w Niemczech za rewanżyzm, uchodzi za wyraz postawy liberalnej, proeuropejskiej i nadzwyczaj moralnej. Natomiast przypominanie ofiar Stutthof jest wyrazem ciasnego nacjonalizmu, antyeuropeizmu oraz resentymentów. Przy okazji późnego wyznania Gźntera Grassa ci, którzy go bronią, przypominają, że przecież wtedy niemal wszyscy entuzjastycznie popierali Hitlera i siedemnastolatek nie miał żadnych szans, by nie stać się jego fanatycznym zwolennikiem. Pozostaje to jednak w zupełnym oderwaniu od dyskusji o "wypędzeniu". Nie należy liczyć na to, że powrót pamięci Gźntera Grassa przerwie częściową amnezję Eriki Steinbach.
Niedawno Thomas Urban z "Sźddeutsche Zeitung" znakomicie uchwycił jeden z najważniejszych motywów podsycających spór o przeszłość. Napisał mianowicie, że Polacy z powodu swej historii czują się moralnie lepsi od Niemców. Tak rzeczywiście jest i nie tylko dla Thomasa Urbana to problem nie do zniesienia. Tego, co Niemcy muszą nolens volens zaakceptować u Amerykanów, Anglików, Francuzów, Holendrów i Rosjan, nie są w stanie zaakceptować u Polaków. Dlatego polskie obrachunki z ciemnymi stronami własnej przeszłości - od Jedwabnego, przez akcję "Wisła" do "wypędzenia" - są traktowane jako przywracanie moralnej równowagi. Toteż przepojone złymi emocjami polityczne komentarze i doniesienia z Polski nie są pisane z punktu widzenia bezstronnego obserwatora, lecz uczestnika sporu, niezdolnego do samokrytyki i autoironii.
Na szczęście są jeszcze inne Niemcy. Ba, Niemcy są w ogóle zupełnie inni, niż można by sądzić na podstawie zawziętych, ponurych tekstów podszytych resentymentem. Nie tylko obraz medialny Polski, ale także obraz Niemiec i Niemców jest zniekształcony. Niemcy są krajem demokratycznym, otwartym, praworządnym - krajem, który nie tylko można cenić, ale i lubić. Niemcy są ludźmi uczynnymi, przyjaznymi i tolerancyjnymi (w nieideologicznym sensie tego słowa). Spacerując po Bremie, siedząc nad Wezerą i rozmawiając ze studentami - miłymi, inteligentnymi, bez żadnych resentymentów, kompleksów i neowilhelmińskich ambicji - można na szczęście zapomnieć o spóźnionych wyznaniach Grassa, o fałszywych "wypędzonych" z Rumi i atawistycznej wojnie prasowej. Trudno oczywiście zupełnie ignorować nieprzyjemne aspekty niemieckiej rzeczywistości, ale trzeba umieć widzieć je we właściwych proporcjach. Nie bierzmy tego wszystkiego, co czytamy lub słyszymy, zbyt serio i nie zapominajmy o istnieniu tych innych, o wiele bardziej realnych Niemiec. Mimo bagażu historii, mimo wszystkich różnic, z Niemcami naprawdę warto rozmawiać, przyjaźnić sięi budować wspólną Europę - kontynent przyjaznych, równouprawnionych narodów.
Podwójna moralność
Gdy w Moskwie w czasie zakazanej demonstracji homoseksualistów pobito posła Bundestagu Volkera Becka, niektórzy politycy CDU twierdzili, że sam jest sobie winny, bo powinien szanować prawa kraju, do którego się wybrał. Ta wyjątkowa wyrozumiałość dla rosyjskich obyczajów i szacunek dla rosyjskiego prawa jest widać regułą. Kiedy tuż przed lipcowym spotkaniem grupy G-8 w Petersburgu dwaj niemieccy dziennikarze zostali aresztowani przez rosyjskie siły bezpieczeństwa, a inny dotkliwie pobity, doradcy kanclerz Merkel natychmiast oświadczyli, że wprawdzie te incydenty są "nieprzyjemne" i w Rosji występują pewne "deficyty", ale że nie należy dramatyzować. Takie drobne problemy nie mogą zakłócić rosyjsko-niemieckiej przyjaźni ani zaszkodzić znakomitym kontaktom Angeli Merkel i Władimira Putina. Co więcej, Niemcy chcą odgrywać rolę pośrednika między Rosją a innymi państwami grupy G-8, szczególnie USA. ("Frankfurter Allgemeine Zeitung" z 15 lipca 2006 r.).
Gdyby Polska, nie dysponująca złożami ropy i gazu, mogła liczyć choćby na cząstkę takiej niezachwianej przyjaźni jak między Niemcami a Rosją, nie doszłoby zapewne do obecnego napięcia, do oskarżeń i niepotrzebnych emocji. Nie zdobyto się przecież choćby na jedno zdanie, które wskazywałoby, że niemiecki rząd, szanując wolność prasy, nie pochwala paszkwilu, zwanego satyrą, opublikowanego w "Die Tageszeitung". Do tej pory nikt także nie wypowiedział się na temat wystawy Eriki Steinbach. Najwyraźniej uznano, że najlepszą taktyką jest przeczekanie. Natomiast niemiecki rzecznik praw człowieka wyraził zaniepokojenie, że negatywna ocena tej wystawy jest wynikiem presji polskiego rządu na opinię publiczną. ("Die Welt" z 18 sierpnia 2006 r.)
Podwójne standardy w stosunku do Polski i innych są tym widoczniejsze, że w pewnych wypadkach niemieckie władze są skłonne interweniować. Jak doniosła "Sźddeutsche Zeitung", w czasie niedawnej demonstracji podczas Christopher Street Day w Monachium pojazdem mającym imitować papamobil wieziono figurę Benedykta XVI z prezerwatywami na palcach i peruką w wesołych kolorach tęczy na głowie. Monachijska policja nie tylko zakazała pokazywania tej figury i niektórych plakatów, ale postanowiła wszcząć śledztwo w związku z podejrzeniem o obrazę głowy obcego państwa. Burmistrz Monachium Christian Ude (SPD) zaapelował do gejów i lesbijek o tolerancję dla moralnych przekonań Kościoła katolickiego i innych wyznań. Nie należy popadać w "dawne stereotypy" - podkreślił. ("Sźddeutsche Zeitung" z 14 sierpnia 2006 r.). Okazuje się zatem, że nawet w Niemczech uznaje się zasadę, iż nie należy obrażać najwyższych przedstawicieli innych państw. Tyle że nie stosowało się jej do Jana Pawła II i nie stosuje się obecnie do Lecha Kaczyńskiego. Trudno przy tym sobie wyobrazić, że odtąd media będą nieustannie tropiły homofobię w Monachium.
"Frankfurter Allegmeine Zeitung" doniosła - fałszywie zresztą, co w wypadku artykułów dotyczących Polski zdarza się bardzo często - że burmistrz Berlina odmówił odwiedzania Polski, dopóki prezydentem będzie homofob Lech Kaczyński. W przeciwieństwie do części polskich mediów, które ostro skrytykowały odwołanie wizyty w Berlinie przez Kazimierza Marcinkiewicza, nikt w Niemczech nie strofował burmistrza Berlina, że bojkotuje Warszawę. Nikomu także nie przyjdzie do głowy poprosić go o więcej tolerancji dla polskich katolików. I nikt nie odważyłby się w niemieckich mediach nazwać Benedetyka XVI homofobem, mimo jego stanowczego, bezkompromisowego stanowiska w kwestii homoseksualizmu.
Spisek braci Kaczyńskich
W doniesieniach niemieckiej prasy "Nasz Dziennik" jest traktowany jako organ prasowy polskiego rządu. Nie brakuje przy tym przypomnień o antysemickich wypowiedziach, jakie można podobno znaleźć na łamach tej gazety, co sugeruje, że są one wyrazem nastawienia rządzących. Każde zdanie posła Wojciecha Wierzejskiego (LPR) na temat mniejszości seksualnych jest traktowane jako oficjalne stanowisko Polski. Gdy natomiast Erika Steinbach, posłanka do Bundestagu (CDU), polityk nieporównanie wybitniejszy i bardziej prominentny, organizuje wystawę, twierdzi się, że jest ona osobą prywatną. Gdy "Nasz Dziennik", zupełnie niepotrzebnie zaogniając atmosferę, opublikował listę korespondentów niemieckich w Polsce, zaczęto sugerować, że czai się w tym jakaś groźba pod ich adresem i sprawą powinny się zająć organy ścigania. Dopiero Aleksander Smolar musiał wyjaśniać w "Die Tageszeitung" (z 12 sierpnia 2006 r.), że publikacja takiej listy nie jest czynem karalnym (szkoda tylko, że przy okazji nie wyjaśnił innych nieporozumień, a raczej je utwierdził.
Wedle oryginalnej interpretacji "Frankfurter Allgemeine Zeitung", pogorszenie polsko-niemieckich stosunków jest wynikiem antyniemieckiego spisku braci Kaczyńskich, zmuszających do milczenia cały kraj z zadziwiającym wyjątkiem arcybiskupa Józefa Michalika, choć nie jest to hierarcha zazwyczaj potępiający nacjonalizm i antysemityzm. ("FAZ" z 17 sierpnia 2006 r.). Zgodnie z tą logiką trzeba przyjąć, że to Kaczyńscy podburzają Erikę Steinbach, wmawiając jej, że "wypędzeni" są niewinnymi ofiarami polskiego nacjonalizmu. To Kaczyńscy namówili Grassa do niewczesnych wynurzeń, demonizując przy okazji Waffen SS, podczas gdy wiadomo, że była to organizacja niemal charytatywna, a teraz zamierzają wykraść dzwon z "Gustloffa" z Kronprinzenpalais. "Oberbeyerisches Volksblatt" w artykule "Polska awantura" (z 15 czerwca 2006 r.) twierdzi, że brak zrozumienia dla berlińskiej wystawy sprawia, iż droga Polski pod autorytarnymi rządami braci bliźniaków wiedzie nie do środka Europy, lecz do miejsca, gdzie politycznie trędowaci odbywają kwarantannę.
Źli Kaczyńscy,dobrzy komuniści
Ciekawe, że graniczącej już z obsesją krytyce prezydenta i premiera RP towarzyszy przypływ nostalgicznej miłości do komunistów i postkomunistów. "Franfurter Allgemeine Zeitung" zamieściła ostatnio rozmowę z gen. Wojciechem Jaruzelskim, prezentując go jako potencjalną ofiarę polskiego wymiaru sprawiedliwości i jako człowieka, który w pełni akceptuje swoją odpowiedzialność przed historią ("FAZ" z 7 sierpnia 2006 r.). Na tyle empatii, taktu i zrozumienia, ile dziennikarze wykazali w rozmowie z Jaruzelskim, nie może liczyć żaden polityk nie tylko z PiS, ale i PO, której już dawno wybaczono hasło "Nicea albo śmierć".
Owszem, także w prasie innych krajów Zachodu rządy PiS bywają ostro krytykowane. Konserwatyści nie cieszą się sympatią w Europie - tym bardziej rządy konserwatywne w krajach peryferyjnych, zmierzające do wzmocnienia państwa i ograniczenia gospodarczych i politycznych wpływów zewnętrznych. Ale krytykując metody, nie podważa się celu - konieczności reform w Polsce - i przypomina się, że PiS dlatego wygrało wybory i cieszy się nadal poparciem, że chce je przeprowadzić. Niedawno "The Economist" (z 12 sierpnia 2006 r.) zakończył swój krytyczny, lecz obiektywny tekst, napisany bez zajadłości, jaką znajdujemy w większości artykułów prasy niemieckiej, stwierdzeniem, że "oczyszczenie życia publicznego w Polsce jest celem godnym pochwały. Kazało ono na siebie tak długo czekać, że szkoda byłoby, gdyby nie wykonano tego w sposób właściwy". Niestety, niemiecki czytelnik nic o tym godnym pochwały celu nie wie. Zamiast tego bombarduje się go wiadomościami o rzekomym autorytaryzmie zagrażającym Polsce.
Ofiary moralnej wyższości
W emocjonalnym sporze o historię niektórzy zagalopowali się już tak daleko, że zarzucają Polakom, iż ciągle postrzegają się jako ofiary Niemców. W nowym przetransformowanym dyskursie o II wojnie światowej przypominanie o wyrwanym z kontekstu losie "wypędzonych", uznawane kiedyś także w Niemczech za rewanżyzm, uchodzi za wyraz postawy liberalnej, proeuropejskiej i nadzwyczaj moralnej. Natomiast przypominanie ofiar Stutthof jest wyrazem ciasnego nacjonalizmu, antyeuropeizmu oraz resentymentów. Przy okazji późnego wyznania Gźntera Grassa ci, którzy go bronią, przypominają, że przecież wtedy niemal wszyscy entuzjastycznie popierali Hitlera i siedemnastolatek nie miał żadnych szans, by nie stać się jego fanatycznym zwolennikiem. Pozostaje to jednak w zupełnym oderwaniu od dyskusji o "wypędzeniu". Nie należy liczyć na to, że powrót pamięci Gźntera Grassa przerwie częściową amnezję Eriki Steinbach.
Niedawno Thomas Urban z "Sźddeutsche Zeitung" znakomicie uchwycił jeden z najważniejszych motywów podsycających spór o przeszłość. Napisał mianowicie, że Polacy z powodu swej historii czują się moralnie lepsi od Niemców. Tak rzeczywiście jest i nie tylko dla Thomasa Urbana to problem nie do zniesienia. Tego, co Niemcy muszą nolens volens zaakceptować u Amerykanów, Anglików, Francuzów, Holendrów i Rosjan, nie są w stanie zaakceptować u Polaków. Dlatego polskie obrachunki z ciemnymi stronami własnej przeszłości - od Jedwabnego, przez akcję "Wisła" do "wypędzenia" - są traktowane jako przywracanie moralnej równowagi. Toteż przepojone złymi emocjami polityczne komentarze i doniesienia z Polski nie są pisane z punktu widzenia bezstronnego obserwatora, lecz uczestnika sporu, niezdolnego do samokrytyki i autoironii.
Na szczęście są jeszcze inne Niemcy. Ba, Niemcy są w ogóle zupełnie inni, niż można by sądzić na podstawie zawziętych, ponurych tekstów podszytych resentymentem. Nie tylko obraz medialny Polski, ale także obraz Niemiec i Niemców jest zniekształcony. Niemcy są krajem demokratycznym, otwartym, praworządnym - krajem, który nie tylko można cenić, ale i lubić. Niemcy są ludźmi uczynnymi, przyjaznymi i tolerancyjnymi (w nieideologicznym sensie tego słowa). Spacerując po Bremie, siedząc nad Wezerą i rozmawiając ze studentami - miłymi, inteligentnymi, bez żadnych resentymentów, kompleksów i neowilhelmińskich ambicji - można na szczęście zapomnieć o spóźnionych wyznaniach Grassa, o fałszywych "wypędzonych" z Rumi i atawistycznej wojnie prasowej. Trudno oczywiście zupełnie ignorować nieprzyjemne aspekty niemieckiej rzeczywistości, ale trzeba umieć widzieć je we właściwych proporcjach. Nie bierzmy tego wszystkiego, co czytamy lub słyszymy, zbyt serio i nie zapominajmy o istnieniu tych innych, o wiele bardziej realnych Niemiec. Mimo bagażu historii, mimo wszystkich różnic, z Niemcami naprawdę warto rozmawiać, przyjaźnić sięi budować wspólną Europę - kontynent przyjaznych, równouprawnionych narodów.
Więcej możesz przeczytać w 35/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.