Wdowę po Rydzu-Śmigłym zamordowano i okradziono z pamiętników jej męża, które mogłyby zmienić historiografię Polski
Była piękna, inteligentna i bezwzględna wobec wszystkich, którzy ją kochali. Nosiła się jak królowa i zachowywała jak władczyni, którą zresztą miała niebawem zostać. W 1940 r. jej mąż miał objąć prezydenturę Polski. Dwa lata wcześniej wyjechała więc do Francji, by się jak najlepiej przygotować do nowej roli. Kilkanaście lat później, w lipcu 1951 r., francuska policja natknęła się na ciało kobiety. Ściślej biorąc, na to, co z tego ciała pozostało, to jest korpus bez głowy, bez rąk i bez nóg. Żmudne, wielotygodniowe, śledztwo pozwoliło ustalić, że kobiece szczątki były wszystkim, co pozostało z Marty Thomas-Zaleskiej, żony marszałka Polski Edwarda Rydza-Śmigłego. Dlaczego i przez kogo została zamordowana - na zawsze miało pozostać zagadką. Wszyscy, którzy próbowali zrozumieć jej tajemnicę, pewni byli tylko tego, że jak żadna inna zasłużyła w naszych dziejach na tytuł femme fatale, kobiety, która sprowadzała na swych mężczyzn zgubę.
Porucznik, nagan i ten trzeci
W jej historii właściwie wszystko jest zagadką. Wiadomo, że urodziła się w 1895 r. w Żytomierzu. Była starszą córką miejscowego aptekarza. Zaraz po maturze w żytomierskim gimnazjum osiemnastoletnia wyróżniająca się urodą Marta zakochała się w paniczu Zaleskim, równie młodym, lecz nieporównanie bardziej bogatym dziedzicu wielkiego kresowego majątku. Historia nie jest zgodna co do tego, czy było mu na imię Michał, czy Stanisław, jest natomiast pewna tego, że ich wielka miłość została niebawem poddana próbie wojennej rozłąki. Młody carski porucznik Zaleski znalazł się na froncie I wojny światowej, a opuszczona żona - w wojennym Kijowie. Dość powiedzieć, że nie wiadomo, jak i nie do końca wiadomo, z kim Marta Zaleska znalazła swą nową wielką miłość. Powiadomiony przez "życzliwych" mąż zdołał się wyrwać z wojennych okopów i przybył do Kijowa, by w pokoju hotelowym zastać tylko kochanka. Działo się to wszystko w tych czasach, kiedy ludzie powodowani nie znaną nam dzisiaj szlachetnością potrafili przezwyciężyć w imię miłości nawet ból zdradzonego serca. Podobnie porucznik Zaleski, miast czynić gachowi czcze wyrzuty, począł go serdecznie namawiać, by w imię ich szczęścia połączył się z Martą. W odpowiedzi usłyszeć miał jedynie szyderczy śmiech. Wyjął więc oficerski nagan i zawartość magazynka wpakował w niegodnego rywala. Jeśli wierzyć historycznym przekazom, ostatnią kulę zamiarował, jak to się kiedyś mówiło, wpakować sobie w łeb, ale tak się zapamiętał w szlachetnym oburzeniu, że zapomniał. Usiadł więc z pustym magazynkiem nad ciałem rywala i czekał na sąd. Aresztowany, znalazł się w kijowskim więzieniu, gdzie - jak niesie fama - kazał sobie sprowadzić kinematograf i na ścianie celi puszczać filmy. Żona o nim zapomniała. Ludzka pamięć z niesmakiem zanotowała fakt jej obecności nad grobem kochanka i krzyczącą rozpacz skrzywdzonej kobiety. I być może ten właśnie ostatni obraz "małżeńskiej miłości" zdołał przekonać sąd, by zwolnił od winy Zaleskiego. Jedyną karą miała być degradacja do stopnia prostego żołnierza.
Kurierka i pułkownik
W 1918 r. Marta Zaleska, już samotna i wyraźnie już utulona w żalu, spotkała pułkownika Śmigłego. Nazywał się Edward Rydz i w tym momencie historii cieszył się już ogromną niepodległościową legendą. Miał 32 lata, był komendantem Polskiej Organizacji Wojskowej i prawą ręką Piłsudskiego. Przyjechał do Kijowa, by włączyć miejscowe organizacje do POW. Marta była kurierką miejscowej Organizacji Werbunkowo-Agitacyjnej. Tak się spotkali. I tylko tyle wiadomo. Nikt nie wie, czy spędzili z sobą trzy tygodnie, podczas których Śmigły przebywał nad Morzem Czarnym. Nikt nie wie, co się zdarzyło i jak ona to zrobiła. Wiadomo tylko tyle, że niebawem Marta Zaleska znalazła się w Warszawie, gdzie Śmigły - już generał - w wolnej Polsce wystąpi dla niej o Krzyż Walecznych za zasługi dla ojczyzny. A dalej już nic nie wiadomo. Wielu badaczy próbowało ustalić, kiedy, gdzie, a nawet, w jakim obrządku (bo przecież pierwszy mąż nadal żył) wzięli ślub. Bez skutku. Powszechnie wiadomo było tylko tyle, że od 1921 r. byli małżeństwem. Powszechnie wiadomo było także to, że byli złym małżeństwem.
Żołnierskie relacje z Wilna, gdzie Śmigły był inspektorem armii, notowały szczególne poczucie humoru jego żony. Oto udając się na zakupy, obładowana paczuszkami upatrywała sobie ofiarę w osobie młodego oficera, którego prosiła o pomoc w odniesieniu sprawunków. Po drodze piękna kobieta przedstawiała się jako panna, a na schodach flirtując zawzięcie, rozpinała mundur swej ofiary, obiecując ciąg dalszy w mieszkaniu. I nagle, na dźwięk dzwonka, drzwi otwierał generał Śmigły. Wykorzystani tak młodzi oficerowie stawali nagle przed swym dowódcą z rozpiętym mundurem czy, co gorsza, spodniami, ze stertą paczek i paczuszek w rękach. Jedni mdleli, inni wpadali w histerię. Podobno jeden z młodych poruczników rzucił paczki na schody i wyjął pistolet, by - ośmieszony i skompromitowany - odebrać sobie życie. Śmigły jednak miał otoczyć chłopaka ramieniem, poprowadzić do swego gabinetu, by po kilku godzinach osobiście odprowadzić na kwaterę.
Alergia na męża
W świetle relacji Stanisława Milewskiego-Lipkowskiego, kawalera Zakonu Maltańskiego, który dobrze znał Rydza i jego żonę, od pewnego czasu Marta przy mężu występowała wyłącznie w rękawiczkach, tłumacząc tym, którzy chcieli i którzy nie chcieli tego słuchać, że niestety ma alergię na swego męża (swoją drogą, czy można boleśniej upokorzyć mężczyznę?). Zresztą razem pokazywali się niezwykle rzadko. Można powiedzieć - nigdy. Ich wspólne fotografie należą do rzadkości. Nie byli przyjmowani razem ani w Belwederze, ani na zamku. O życiu towarzyskim marszałka Śmigłego i jego żony nie można powiedzieć nic. Jakby w ogóle nie istniało. Wacław Zbyszewski zapisał w "Gawędach o ludziach i czasach przedwojennych", że Franciszek Studziński, znany w Warszawie właściciel antykwariatu artystycznego, który znał Śmigłego doskonale, bo wspólnie mieszkali w latach studenckich, zawsze mówił mniej więcej to samo: "Edzio nie był bardzo mądry, ale sympatyczny, bardzo odważny, rodzaj Kmicica, zagończyk raczej niż sztabowiec czy wyższy dowódca, pełen temperamentu, prosty w obejściu, bez wielkich ambicji. (...) Po wojnie 1920 roku zmienił się nie do poznania. Co wpłynęło na to - nie wiem. Małżeństwo czy choroba, czy coś innego. Stał się jakby zgaszony, apatyczny, pasywny, nic - przynajmniej tak to wyglądało - go nie interesowało poza partyjką brydża i rozmówkami z kilkoma przyjaciółmi".
Nieliczne opinie o Marcie Zaleskiej-Rydzowej, które zachowały się w pamiętnikach, trudno nazwać życzliwymi. Luciana Frassati zapisała, że "Żona Rydza-Śmigłego, osoba inteligentna i bardzo chorowita, cały wolny czas poświęcała na konsultacje z chiromantami; straszna to i bezskuteczna mania....", a Jaś Gawroński, odnotowując jej przyjazd do Wiednia w 1936 r.: "Całymi tygodniami mojej żonie po prostu żyć nie dawała, wymagając ciągłego asystowania jej i drobnych usług, które samą swą ilością i częstotliwością stały się dla nas nader uciążliwe. Szczęściem, w końcu się obraziła". W 1938 r. Marta Zaleska-Rydzowa udała się na stałe do Francji. Według złośliwych komentatorów, w związku z przewidywanym na rok 1940 objęciem przez marszałka Śmigłego urzędu prezydenta Polski miała tu szlifować język francuski i maniery. W istocie, choć cała sprawa nadal owiana jest tajemnicą, z funduszy Oddziału II Sztabu Generalnego w Monte Carlo na jej nazwisko (Marta Zaleska) został kupiony budynek mieszkalny. Sama zaś Marta Rydzowa znalazła się na liście płac Wojska Polskiego. Na czym jednak polegały jej usługi wywiadowcze, nie sposób powiedzieć. Nieznany jest bowiem żaden jej raport ani meldunek.
Kilka tygodni przed wybuchem wojny wróciła jednak do Warszawy, by uczestniczyć we wstydliwej i nader przykrej dla pamięci marszałka Śmigłego misji. Oto w raporcie kpt. Gustawa Stachowicza, oficera do spraw gospodarczych Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych RP, spisanym w rumuńskim obozie internowania w Targu Ju, a dzisiaj znajdującym się w Instytucie Historycznym gen. Sikorskiego w Londynie, została opisana ewakuacja cennych mebli marszałka za granicę. W nocy z 14 na 15 września 1939 r. kolumna złożona dwóch samochodów z meblami i sprzętem domowym Śmigłego i kilku samochodów osobowych, którymi jechali pani marszałkowa, jej rodzice i siostra Regina Różałowska z Płocka, dwie pokojówki (polska i francuska), dwie kucharki i lokaj pani marszałkowej oraz żandarmi z ochrony rodziny marszałka, skierowała się przez Dubno, Krzemieniec, Tarnopol na Zaleszczyki, by przekroczyć granicę. 27 września, po awanturze w ambasadzie polskiej w Bukareszcie, Marta Rydzowa udała się do Francji. Nie sposób powiedzieć, na ile ta kompromitująca sprawa powinna obciążyć pamięć marszałka, a na ile pomysł uratowania majątku był inicjatywą jego żony. Następne pytania w tej historii nadal bowiem otacza mrok tajemnicy.
Pochowany za życia
Internowany w Rumunii marszałek zdołał w grudniu 1940 r. przedostać się na Węgry. Tu spędził kilka tygodni z żoną, która na wiosnę przybyła z Francji nad Balaton. W październiku 1941 r. Śmigły na czele swojej "drugiej kadrowej" powrócił do kraju z niejasnymi planami politycznymi, w których wyniku w Warszawie miał powstać rząd proniemiecki, a przywrócona do istnienia Polska miała wziąć udział w krucjacie antybolszewickiej. Jak wiadomo, nic podobnego się nie wydarzyło. Nie wydarzyło się jednak głównie dlatego, że "Zakład Oczyszczania Miasta" - pod tym kryptonimem krył się wówczas dyspozycyjny oddział kontrwywiadu KG ZWZ - na rozkaz płk. Emila Fieldorfa aresztował niewczesnego polskiego Quislinga. Ta sensacyjna, nieprawdopodobna sprawa zakończyła się fikcyjnym pogrzebem marszałka Śmigłego na warszawskich Powązkach w fałszywej kwaterze 139, fałszywej tak samo jak fałszywa jest cała ta historia.
Marszałek żył bowiem nadal, już bez swego nazwiska, pochowany za życia wraz z niebezpiecznymi pomysłami politycznymi. Kiedy naprawdę umierał niemal rok później na gruźlicę w otwockim sanatorium, nie mogąc mówić, przez wiele tygodni mozolnie zapisywał zdarzenia ostatnich kilku lat swego życia. Najpewniej zapisał swe budapesztańskie rozmowy z Niemcami, spotkania z regentem Horthym, którego przekonywał o potrzebie utworzenia w Budapeszcie nowego polskiego rządu, wielką uroczystość nadania mu na Węgrzech szlachectwa, swe warszawskie rozmowy z byłym premierem Kozłowskim, którego delegował do Berlina, swe rozkazy wysłane do Buzułuku, w których dymisjonował całą Komendę Główną ZWZ, a dowództwo polskiego podziemia i całej sprawy polskiej składał w ręce generała Andersa, słowem, tajną, prawdziwą, historię polskiej wojny i polskiej walki o przywództwo z gen. Sikorskim. Rok po jego prawdziwej śmierci, na jesieni 1943 r. tajny pamiętnik marszałka Śmigłego zgodnie z jego ostatnim życzeniem trafił do Nicei, do rąk Marty Rydzowej. Przewiózł go z Warszawy wraz z innymi pamiątkami po Śmigłym oficer z jego kancelarii cywilnej Michał Ejgin.
Mord w Nicei
W 1951 r., gdy francuska policja próbowała wyjaśnić motywy makabrycznej zbrodni na Marcie Rydzowej, rozważane były różne koncepcje. Przede wszystkim najprostsze - rabunkowe. Z mieszkania zginęły bezcenne przedmioty, jak szabla Batorego, brylanty, precjoza. Co więcej, denatka kilka dni przed śmiercią podjęła z banku ogromną sumę 500 tys. franków. Znaczną część tych pieniędzy- 350 tys. franków - pożyczyła zamieszkałym w Nicei państwu Romanowskim. Co zaś więcej, że Jan Romanowski okaże się ostatnim, który jedząc wraz z Rydzową obiad 2 lipca 1951 r., widział ją żywą. Romanowscy zostaną natychmiast aresztowani, lecz wobec braku motywów dokonania tej zbrodni - równie szybko zwolnieni. Okażą się najbliższą rodziną gen. Andersa, który przybędzie z Londynu do Nicei, by interweniować w sprawie córki i zięcia. Rozważano koncepcję zbrodni dokonanej przez handlarzy narkotyków czy przez współkompanów rzekomych orgii erotycznych, w których miałaby uczestniczyć zamordowana. Ale te tropy i poszlaki okazywały się absurdalne. Policja zdecydowała więc umorzyć śledztwo, stojąc na stanowisku, że najpewniej mordercą jest ktoś spośród 290 osób zapisanych w kalendarzyku denatki. Nie było możliwości bliższego ustalenia nazwisk sprawców.
Jednocześnie nikt nie zapytał, dlaczego mordercy rozczłonkowali jej ciało, rozrzucając jego części na obszarze kilkudziesięciu kilometrów. Po co ktoś zadawał sobie tyle trudu. Przecież nie po to, aby ukryć zwłoki. Cóż jest to bowiem za ukrywanie ciała, jeśli stopa zostaje znaleziona pod Marsylią, a tułów - w worku pod mostem 40 km od Nicei, a na przykład lewa ręka - 10 km dalej. Ktoś rozrzucał jej członki raczej po to, by spotęgować grozę tej śmierci. Zmarłej było to już obojętne. Ktoś więc to robił z myślą o żywych. Jakby ta śmierć miała się stać dla kogoś przestrogą. Przed czym?
Uwadze policji umknął jeszcze jeden element tajemnicy. Jeśli bowiem zdołano sporządzić spis cennych rzeczy, które zginęły z mieszkania zamordowanej, to pominięto fakt, że z mieszkania Marty Zaleskiej-Rydzowej zginęły także bezpowrotnie wszystkie dokumenty marszałka. Listy do żony, które pisał z Rumunii, z Węgier i z Warszawy, jego zdjęcia i pamiętnik, w którym została zapisana tajemnica stanu. Prawda o ludziach i ich roli w latach wojny. Prawda o wielkiej, znacznie przekraczającej ramy polskiej historii, akcji politycznej, której celem miała być budowa niemieckiej zjednoczonej Europy. Czy była to prawda tak kompromitująca, by zabijać jeszcze sześć lat po wojnie? Trudno powiedzieć. W tej tajemniczej historii polskiej femme fatale jeszcze dziś wszystko trudno powiedzieć.
Porucznik, nagan i ten trzeci
W jej historii właściwie wszystko jest zagadką. Wiadomo, że urodziła się w 1895 r. w Żytomierzu. Była starszą córką miejscowego aptekarza. Zaraz po maturze w żytomierskim gimnazjum osiemnastoletnia wyróżniająca się urodą Marta zakochała się w paniczu Zaleskim, równie młodym, lecz nieporównanie bardziej bogatym dziedzicu wielkiego kresowego majątku. Historia nie jest zgodna co do tego, czy było mu na imię Michał, czy Stanisław, jest natomiast pewna tego, że ich wielka miłość została niebawem poddana próbie wojennej rozłąki. Młody carski porucznik Zaleski znalazł się na froncie I wojny światowej, a opuszczona żona - w wojennym Kijowie. Dość powiedzieć, że nie wiadomo, jak i nie do końca wiadomo, z kim Marta Zaleska znalazła swą nową wielką miłość. Powiadomiony przez "życzliwych" mąż zdołał się wyrwać z wojennych okopów i przybył do Kijowa, by w pokoju hotelowym zastać tylko kochanka. Działo się to wszystko w tych czasach, kiedy ludzie powodowani nie znaną nam dzisiaj szlachetnością potrafili przezwyciężyć w imię miłości nawet ból zdradzonego serca. Podobnie porucznik Zaleski, miast czynić gachowi czcze wyrzuty, począł go serdecznie namawiać, by w imię ich szczęścia połączył się z Martą. W odpowiedzi usłyszeć miał jedynie szyderczy śmiech. Wyjął więc oficerski nagan i zawartość magazynka wpakował w niegodnego rywala. Jeśli wierzyć historycznym przekazom, ostatnią kulę zamiarował, jak to się kiedyś mówiło, wpakować sobie w łeb, ale tak się zapamiętał w szlachetnym oburzeniu, że zapomniał. Usiadł więc z pustym magazynkiem nad ciałem rywala i czekał na sąd. Aresztowany, znalazł się w kijowskim więzieniu, gdzie - jak niesie fama - kazał sobie sprowadzić kinematograf i na ścianie celi puszczać filmy. Żona o nim zapomniała. Ludzka pamięć z niesmakiem zanotowała fakt jej obecności nad grobem kochanka i krzyczącą rozpacz skrzywdzonej kobiety. I być może ten właśnie ostatni obraz "małżeńskiej miłości" zdołał przekonać sąd, by zwolnił od winy Zaleskiego. Jedyną karą miała być degradacja do stopnia prostego żołnierza.
Kurierka i pułkownik
W 1918 r. Marta Zaleska, już samotna i wyraźnie już utulona w żalu, spotkała pułkownika Śmigłego. Nazywał się Edward Rydz i w tym momencie historii cieszył się już ogromną niepodległościową legendą. Miał 32 lata, był komendantem Polskiej Organizacji Wojskowej i prawą ręką Piłsudskiego. Przyjechał do Kijowa, by włączyć miejscowe organizacje do POW. Marta była kurierką miejscowej Organizacji Werbunkowo-Agitacyjnej. Tak się spotkali. I tylko tyle wiadomo. Nikt nie wie, czy spędzili z sobą trzy tygodnie, podczas których Śmigły przebywał nad Morzem Czarnym. Nikt nie wie, co się zdarzyło i jak ona to zrobiła. Wiadomo tylko tyle, że niebawem Marta Zaleska znalazła się w Warszawie, gdzie Śmigły - już generał - w wolnej Polsce wystąpi dla niej o Krzyż Walecznych za zasługi dla ojczyzny. A dalej już nic nie wiadomo. Wielu badaczy próbowało ustalić, kiedy, gdzie, a nawet, w jakim obrządku (bo przecież pierwszy mąż nadal żył) wzięli ślub. Bez skutku. Powszechnie wiadomo było tylko tyle, że od 1921 r. byli małżeństwem. Powszechnie wiadomo było także to, że byli złym małżeństwem.
Żołnierskie relacje z Wilna, gdzie Śmigły był inspektorem armii, notowały szczególne poczucie humoru jego żony. Oto udając się na zakupy, obładowana paczuszkami upatrywała sobie ofiarę w osobie młodego oficera, którego prosiła o pomoc w odniesieniu sprawunków. Po drodze piękna kobieta przedstawiała się jako panna, a na schodach flirtując zawzięcie, rozpinała mundur swej ofiary, obiecując ciąg dalszy w mieszkaniu. I nagle, na dźwięk dzwonka, drzwi otwierał generał Śmigły. Wykorzystani tak młodzi oficerowie stawali nagle przed swym dowódcą z rozpiętym mundurem czy, co gorsza, spodniami, ze stertą paczek i paczuszek w rękach. Jedni mdleli, inni wpadali w histerię. Podobno jeden z młodych poruczników rzucił paczki na schody i wyjął pistolet, by - ośmieszony i skompromitowany - odebrać sobie życie. Śmigły jednak miał otoczyć chłopaka ramieniem, poprowadzić do swego gabinetu, by po kilku godzinach osobiście odprowadzić na kwaterę.
Alergia na męża
W świetle relacji Stanisława Milewskiego-Lipkowskiego, kawalera Zakonu Maltańskiego, który dobrze znał Rydza i jego żonę, od pewnego czasu Marta przy mężu występowała wyłącznie w rękawiczkach, tłumacząc tym, którzy chcieli i którzy nie chcieli tego słuchać, że niestety ma alergię na swego męża (swoją drogą, czy można boleśniej upokorzyć mężczyznę?). Zresztą razem pokazywali się niezwykle rzadko. Można powiedzieć - nigdy. Ich wspólne fotografie należą do rzadkości. Nie byli przyjmowani razem ani w Belwederze, ani na zamku. O życiu towarzyskim marszałka Śmigłego i jego żony nie można powiedzieć nic. Jakby w ogóle nie istniało. Wacław Zbyszewski zapisał w "Gawędach o ludziach i czasach przedwojennych", że Franciszek Studziński, znany w Warszawie właściciel antykwariatu artystycznego, który znał Śmigłego doskonale, bo wspólnie mieszkali w latach studenckich, zawsze mówił mniej więcej to samo: "Edzio nie był bardzo mądry, ale sympatyczny, bardzo odważny, rodzaj Kmicica, zagończyk raczej niż sztabowiec czy wyższy dowódca, pełen temperamentu, prosty w obejściu, bez wielkich ambicji. (...) Po wojnie 1920 roku zmienił się nie do poznania. Co wpłynęło na to - nie wiem. Małżeństwo czy choroba, czy coś innego. Stał się jakby zgaszony, apatyczny, pasywny, nic - przynajmniej tak to wyglądało - go nie interesowało poza partyjką brydża i rozmówkami z kilkoma przyjaciółmi".
Nieliczne opinie o Marcie Zaleskiej-Rydzowej, które zachowały się w pamiętnikach, trudno nazwać życzliwymi. Luciana Frassati zapisała, że "Żona Rydza-Śmigłego, osoba inteligentna i bardzo chorowita, cały wolny czas poświęcała na konsultacje z chiromantami; straszna to i bezskuteczna mania....", a Jaś Gawroński, odnotowując jej przyjazd do Wiednia w 1936 r.: "Całymi tygodniami mojej żonie po prostu żyć nie dawała, wymagając ciągłego asystowania jej i drobnych usług, które samą swą ilością i częstotliwością stały się dla nas nader uciążliwe. Szczęściem, w końcu się obraziła". W 1938 r. Marta Zaleska-Rydzowa udała się na stałe do Francji. Według złośliwych komentatorów, w związku z przewidywanym na rok 1940 objęciem przez marszałka Śmigłego urzędu prezydenta Polski miała tu szlifować język francuski i maniery. W istocie, choć cała sprawa nadal owiana jest tajemnicą, z funduszy Oddziału II Sztabu Generalnego w Monte Carlo na jej nazwisko (Marta Zaleska) został kupiony budynek mieszkalny. Sama zaś Marta Rydzowa znalazła się na liście płac Wojska Polskiego. Na czym jednak polegały jej usługi wywiadowcze, nie sposób powiedzieć. Nieznany jest bowiem żaden jej raport ani meldunek.
Kilka tygodni przed wybuchem wojny wróciła jednak do Warszawy, by uczestniczyć we wstydliwej i nader przykrej dla pamięci marszałka Śmigłego misji. Oto w raporcie kpt. Gustawa Stachowicza, oficera do spraw gospodarczych Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych RP, spisanym w rumuńskim obozie internowania w Targu Ju, a dzisiaj znajdującym się w Instytucie Historycznym gen. Sikorskiego w Londynie, została opisana ewakuacja cennych mebli marszałka za granicę. W nocy z 14 na 15 września 1939 r. kolumna złożona dwóch samochodów z meblami i sprzętem domowym Śmigłego i kilku samochodów osobowych, którymi jechali pani marszałkowa, jej rodzice i siostra Regina Różałowska z Płocka, dwie pokojówki (polska i francuska), dwie kucharki i lokaj pani marszałkowej oraz żandarmi z ochrony rodziny marszałka, skierowała się przez Dubno, Krzemieniec, Tarnopol na Zaleszczyki, by przekroczyć granicę. 27 września, po awanturze w ambasadzie polskiej w Bukareszcie, Marta Rydzowa udała się do Francji. Nie sposób powiedzieć, na ile ta kompromitująca sprawa powinna obciążyć pamięć marszałka, a na ile pomysł uratowania majątku był inicjatywą jego żony. Następne pytania w tej historii nadal bowiem otacza mrok tajemnicy.
Pochowany za życia
Internowany w Rumunii marszałek zdołał w grudniu 1940 r. przedostać się na Węgry. Tu spędził kilka tygodni z żoną, która na wiosnę przybyła z Francji nad Balaton. W październiku 1941 r. Śmigły na czele swojej "drugiej kadrowej" powrócił do kraju z niejasnymi planami politycznymi, w których wyniku w Warszawie miał powstać rząd proniemiecki, a przywrócona do istnienia Polska miała wziąć udział w krucjacie antybolszewickiej. Jak wiadomo, nic podobnego się nie wydarzyło. Nie wydarzyło się jednak głównie dlatego, że "Zakład Oczyszczania Miasta" - pod tym kryptonimem krył się wówczas dyspozycyjny oddział kontrwywiadu KG ZWZ - na rozkaz płk. Emila Fieldorfa aresztował niewczesnego polskiego Quislinga. Ta sensacyjna, nieprawdopodobna sprawa zakończyła się fikcyjnym pogrzebem marszałka Śmigłego na warszawskich Powązkach w fałszywej kwaterze 139, fałszywej tak samo jak fałszywa jest cała ta historia.
Marszałek żył bowiem nadal, już bez swego nazwiska, pochowany za życia wraz z niebezpiecznymi pomysłami politycznymi. Kiedy naprawdę umierał niemal rok później na gruźlicę w otwockim sanatorium, nie mogąc mówić, przez wiele tygodni mozolnie zapisywał zdarzenia ostatnich kilku lat swego życia. Najpewniej zapisał swe budapesztańskie rozmowy z Niemcami, spotkania z regentem Horthym, którego przekonywał o potrzebie utworzenia w Budapeszcie nowego polskiego rządu, wielką uroczystość nadania mu na Węgrzech szlachectwa, swe warszawskie rozmowy z byłym premierem Kozłowskim, którego delegował do Berlina, swe rozkazy wysłane do Buzułuku, w których dymisjonował całą Komendę Główną ZWZ, a dowództwo polskiego podziemia i całej sprawy polskiej składał w ręce generała Andersa, słowem, tajną, prawdziwą, historię polskiej wojny i polskiej walki o przywództwo z gen. Sikorskim. Rok po jego prawdziwej śmierci, na jesieni 1943 r. tajny pamiętnik marszałka Śmigłego zgodnie z jego ostatnim życzeniem trafił do Nicei, do rąk Marty Rydzowej. Przewiózł go z Warszawy wraz z innymi pamiątkami po Śmigłym oficer z jego kancelarii cywilnej Michał Ejgin.
Mord w Nicei
W 1951 r., gdy francuska policja próbowała wyjaśnić motywy makabrycznej zbrodni na Marcie Rydzowej, rozważane były różne koncepcje. Przede wszystkim najprostsze - rabunkowe. Z mieszkania zginęły bezcenne przedmioty, jak szabla Batorego, brylanty, precjoza. Co więcej, denatka kilka dni przed śmiercią podjęła z banku ogromną sumę 500 tys. franków. Znaczną część tych pieniędzy- 350 tys. franków - pożyczyła zamieszkałym w Nicei państwu Romanowskim. Co zaś więcej, że Jan Romanowski okaże się ostatnim, który jedząc wraz z Rydzową obiad 2 lipca 1951 r., widział ją żywą. Romanowscy zostaną natychmiast aresztowani, lecz wobec braku motywów dokonania tej zbrodni - równie szybko zwolnieni. Okażą się najbliższą rodziną gen. Andersa, który przybędzie z Londynu do Nicei, by interweniować w sprawie córki i zięcia. Rozważano koncepcję zbrodni dokonanej przez handlarzy narkotyków czy przez współkompanów rzekomych orgii erotycznych, w których miałaby uczestniczyć zamordowana. Ale te tropy i poszlaki okazywały się absurdalne. Policja zdecydowała więc umorzyć śledztwo, stojąc na stanowisku, że najpewniej mordercą jest ktoś spośród 290 osób zapisanych w kalendarzyku denatki. Nie było możliwości bliższego ustalenia nazwisk sprawców.
Jednocześnie nikt nie zapytał, dlaczego mordercy rozczłonkowali jej ciało, rozrzucając jego części na obszarze kilkudziesięciu kilometrów. Po co ktoś zadawał sobie tyle trudu. Przecież nie po to, aby ukryć zwłoki. Cóż jest to bowiem za ukrywanie ciała, jeśli stopa zostaje znaleziona pod Marsylią, a tułów - w worku pod mostem 40 km od Nicei, a na przykład lewa ręka - 10 km dalej. Ktoś rozrzucał jej członki raczej po to, by spotęgować grozę tej śmierci. Zmarłej było to już obojętne. Ktoś więc to robił z myślą o żywych. Jakby ta śmierć miała się stać dla kogoś przestrogą. Przed czym?
Uwadze policji umknął jeszcze jeden element tajemnicy. Jeśli bowiem zdołano sporządzić spis cennych rzeczy, które zginęły z mieszkania zamordowanej, to pominięto fakt, że z mieszkania Marty Zaleskiej-Rydzowej zginęły także bezpowrotnie wszystkie dokumenty marszałka. Listy do żony, które pisał z Rumunii, z Węgier i z Warszawy, jego zdjęcia i pamiętnik, w którym została zapisana tajemnica stanu. Prawda o ludziach i ich roli w latach wojny. Prawda o wielkiej, znacznie przekraczającej ramy polskiej historii, akcji politycznej, której celem miała być budowa niemieckiej zjednoczonej Europy. Czy była to prawda tak kompromitująca, by zabijać jeszcze sześć lat po wojnie? Trudno powiedzieć. W tej tajemniczej historii polskiej femme fatale jeszcze dziś wszystko trudno powiedzieć.
Więcej możesz przeczytać w 51/52/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.