Verdun to symbol bezsensownej rzezi, w której setki tysięcy ludzi cierpiały z powodu fatalnego dowodzenia i przeświadczenia o własnej potędze. Czy dziś przywódcy UE nie powielają tamtych błędów?
Na polu bitwy sprzed stu lat nie buduje się domów ani nie uprawia ziemi. I nie chodzi tylko o szacunek dla poległych w jednej z największych bitew wszech czasów. W szczytowym okresie zmagań w roku 1916 na pół kilometra kwadratowego spadało średnio 80 tys. ciężkich pocisków, z których część nie wybuchła i do dziś leży zagrzebana w ziemi. Gęsto rozsiane leje po bombach porasta trawa, a rzędy krzyży oznaczających groby poległych ciągną się w równych rzędach. To miejsce symboliczne także dla najnowszej historii Europy. To tutaj w 1984 r. prezydent Franćois Mitterrand zaprosił kanclerza Helmuta Kohla na przełomowe rocznicowe uroczystości. Francuski socjalista i niemiecki chadek trzymali się w milczeniu za ręce, kładąc podwaliny pod zjednoczenie Europy. Przywódcy Niemiec i Francji od tego czasu pojawiają się tam regularnie. Ostatnio prezydent Hollande i kanclerz Merkel przyjechali pod Verdun z okazji okrągłej, setnej rocznicy masakry. Wspólnie zapalili znicz, mówiąc o groźnych siłach rozłamowców, chcących rozbić jedność Europy i krytykując podchodzenie w kategoriach narodowych do kryzysu strefy euro czy sprawy uchodźców. Poza autentyczną pewnie troską o przyszłość kontynentu było w tym wystąpieniu liderów Europy także sporo typowego dla Unii patosu, przeświadczenia o własnej nieomylności i wiary w niewyczerpane możliwości. To właśnie te trzy elementy okazały się zabójcze podczas trwającej 300 dni bitwy, która kosztowała życie 800 tys. Niemców i Francuzów.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.