Chłopak z łódzkich Bałut niespodziewanie nawet dla siebie wszedł w międzynarodową mafię.
Kiedy Waldemar J. miał 17 lat, poprosił redakcję „Młodego Technika” o przepis na wykonanie w domu stempli. Nie chodziło mu jednak o pieczątki, chciał produkować pieniądze. Długo czekał na odpowiedź, ale w końcu listonosz zapukał do drzwi mieszkania jego rodziców na łódzkich Bałutach. Niestety, nadesłany przepis się nie sprawdził, a Waldek nieodwracalnie pobrudził spreparowanym tuszem ceratę na kuchennym stole. Miał talent do kopiowania. Koledzy z podwórka znosili mu zlecenia: ktoś potrzebował podrobionego świadectwa pracy, inny „lewego” dowodu rejestracyjnego. Fałszował perfekcyjnie, żaden z klientów nie wpadł.
Do fabrykowania pieniędzy przygotowywał się długo, bo w latach 70. trudno było kupić potrzebne materiały. Ostatecznie zdecydował się na metodę poligraficzną. Kupił zeszyty 60-kartkowe bez linii i kilka słoików farby w sklepie zaopatrującym artystów plastyków. Blachę na matryce i tworzywo sztuczne znalazł w składnicy złomu. Pierwsze próby na blasze robione kwasem solnym były nieudane. Mając za wzór banknot o nominale 1000 zł, tzw. kopernika, nacinał nożem na płytkach z miedzi elementy rysunku. Następnie wytrawiał go kwasem solnym. Do jednego falsyfikatu potrzebował kilku matryc, gdyż każdą powielał odpowiednim kolorem i następnie odbijał na papierze.
Próbował też kopiować dolary, ale do wytłoczenia numeru serii potrzebna była farba fluorescencyjna. Tej przeszkody nie był w stanie przeskoczyć. Wyprodukowane „koperniki” w liczbie 55 sztuk rozprowadził z kuzynem po Łodzi i okolicy. Wpadł w sklepie Gminnej Spółdzielni. Ekspedientka uznała, że papier nowiutkiego tysiąca jest zbyt cienki i nie dość śliski. Kiedy z kieszeni klienta mimowolnie wysypało się na podłogę kilkadziesiąt takich banknotów, zaalarmowała kierownika. W śledztwie Waldemar J. kluczył – najpierw przyznał się do fałszowania pieniędzy, potem odwołał wyjaśnienia, twierdząc, że feralne „koperniki” nabył pod peweksem od cinkciarza, któremu sprzedał dolary. Ta wersja nie utrzymała się, gdy w mieszkaniu podejrzanego, konkretnie w tapczanie, znaleziono osprzętowanie do produkcji falsyfikatów. Waldemar J., w chwili wydania wyroku już 19-letni, został skazany na 2,5 roku więzienia.
Paczka z kwiatkiem
Pod celą pobierał nauki życia. Przede wszystkim zorientował się, że mniejszym ryzykiem niż fałszowanie banknotów (za co groziło do dziesięciu lat) jest uprawianie przemytu turystycznego. Gdy wyszedł na wolność, wiedział znacznie więcej niż przeciętny Polak, który wiózł do Bułgarii krem Nivea i ręczniki frotté, do Rumunii kryształy, a do Jugosławii materace dmuchane i antykoncepcyjne globulki Z. Nauczył się, jak uniknąć cła: trzeba w Warnie wsiąść do pociągu kończącego bieg w Katowicach. Paczki z poszukiwanymi w Polsce koszulkami polo czy długopisami należy nadać przesyłką kolejową. Na opakowaniu obok nazwiska odbiorcy trzeba narysować kwiatek. Zgodnie z przepisami paczka zawierała w adresie nazwę właściwego urzędu celnego w Polsce, gdzie miała być oclona. Handlarze zwykle podawali adres UC Katowice. Przesyłki z kwiatkiem po warunkowej odprawie celnej w Zebrzydowicach nigdy nie docierały do właściwego urzędu celnego. Ale nadawcy nie żądali odszkodowania. Nie musieli – paczki trafiały jednak do adresatów, tylko z pominięciem celników. Mechanizm przestępstwa był prosty: tak zwani turyści handlowi byli w zmowie z pracownikami spedycji kolejowej w Katowicach, którzy zaznaczone przesyłki wyciągali przed odprawą z wagonu bagażowego. Waldemar J. szybko wszedł w ten układ. Opłacało się. Choć po wyjściu z więzienia nigdy nie poszedł do pośredniaka w poszukiwaniu pracy, w ciągu dwóch lat jeździł własnym maluchem i już nie tłukł się do Warny pociągiem zapchanym bagażami handlujących Polaków. Stać go było na samolot. I hotele. Właśnie w sofijskim hotelowym barze dowiedział się, że może zrobić interes życia.
Jest interes…
Był czerwiec 1977 r. 21-letni Waldemar J. kończył tygodniowy pobyt w Bułgarii. Paczki z towarem zostały już wysłane pociągiem do Katowic, w bagażu podręcznym tkwiło tylko kilka ręczników i dwa żelazka z funkcją zraszania, na które jakoś nie było popytu. J. podliczał urobek w nocnym barze hotelu Lipsk w Płowdiw. Było nieźle, ale jako wytrawny przemytnik czuł, że wkrótce kurs na Złote Piaski przestanie się opłacać. Pozycje Polaków zajmowali Niemcy z NRD, którzy mieli w swoich walizkach lepszą ofertę. – Sprzedać, kupić? – wyrwało go z zamyślenia pytanie zadane po polsku, ale z obcym akcentem. Przy stoliku stał młody Bułgar. Po godzinie byli już kumplami. Kristjan– tak miał na imię nowy znajomy – owszem, kupił ręczniki, zresztą nawet ich nie oglądając, ale o tego rodzaju naręcznym handlu wyraził się lekceważąco. – Prijatel Waldy, od razu cię polubiłem – wyznał, całując Polaka w policzki. – I dlatego powiem ci, co zrobić, aby nie dziadować. Jeszcze przez chwilę Bułgar sprawdzał bystrość Polaka.– Powiedz mi, drug, dlaczego turyści znad Wisły tak chętni kupują na bułgarskim czarnym rynku dolary?– Bo u was są tańsze. – A co najchętniej Polak kupuje za dolary? – Samochód, rzecz jasna. Kristjan namówił Polaka, aby został jeszcze kilka dni w Bułgarii, to mu się opłaci. Nazajutrz pojadą z jego kolegą Zoranem do Sofii. Wyruszyli rano samochodem Kristjana. J. zaświeciły się oczy, kiedy zobaczył zawartość portfela Zorana – 6 tys. dolarów w 60 paczkach po 100 banknotów. Kristjan rzucił mimochodem: – U nas dolary stoją po 5 lewa, ale można kupić po 3,20, jeśli ma się dojście do źródła. Jeśli chcesz, wpuszczę cię tam za niewielki procent. Tylko jest pewien problem – nasze dolary nie są prawdziwe. Ale podróbka prima sort, zagraniczna. Wchodzisz w to? Waldemar J. się wahał. Płacenie falsyfikatami w Bułgarii groziło wpadką, a on już swoje odsiedział. Handel ręcznikami na pewno był bezpieczniejszy.– Nie musisz u nas niczego kupować – uspokajał go znajomy. – Dolarowe podróbki sprzedasz Polakom. Pełno ich w tutejszych hotelach, na kempingach. A jeśli się zorientują, że dostali szajs? – Na milicję nie pójdą, bo musieliby się przyznać do nielegalnego kupna waluty. A tak w ogóle o tym, że mają w kieszeni falsyfikaty, dowiedzą się dopiero w swoim kraju, gdy pójdą do peweksu. Waldemar J. po krótkim namyśle uznał te argumenty. Nie próbował dociekać, skąd Bułgarzy mają hurtowe ilości falsyfikatów banknotów USA. W szemranych interesach mówi się przecież tylko tyle, ile trzeba.
Gang rośnie
Waldy rozszerzył krąg wspólników. Właściwe jego zdaniem osoby wypatrzył w nocnych barach bułgarskich kurortów. Byli to młodzi Polacy, kilku na studenckich przedłużonych wakacjach. Tak naprawdę już nie studiowali, wyrzuceni po zawalonych egzaminach, ale nadal używali uczelnianych legitymacji, których ważność J. przedłużał za pomocą monety z orzełkiem. Wkrótce do mężczyzn doszlusowały dwie panienki z Bydgoszczy, które kursowały między hotelami, szukając gości zasobnych w dolary. Tak dobrana szajka grasowała już trzeci sezon, gdy Polacy doszli do wniosku, że umowa z Bułgarami dostarczającymi im falsyfikaty walut jest niekorzystnie skonstruowana. Za dużo muszą oddawać pośrednikom. Postanowili dorabiać na boku. Pomysł był prosty – dziewczyny wypatrzą zasobnego w dolary „wujka”, pójdą z nim do łóżka, a nad ranem do hotelu wkroczą kumple i okradną amatora seksualnych uciech. Plan się sprawdził, ale wkrótce wybuchły konflikty wewnątrz grupy. Otóż J. chciał rozdzielać zyski między członków według własnego uznania, a dziewczyny, zwłaszcza 25-letnia Krystyna, zawodowo trudniąca się prostytucją, uważały, że należy im się więcej. Przyłapał ją na podbieraniu dolarów zdobytych na okradaniu gości. Nie pomogło ostrzegawcze pobicie. Za którymś razem tuż przed rozliczeniem uciekły z „zielonymi” do Polski. Ukryły się w mieszkaniu Krystyny. Waldemar J. i jego żołnierze byli pod ich drzwiami 24 godziny później. Tym razem łomot skończył się interwencją pogotowia. Sprawców nie złapano, ale panienki przesłuchiwane po wyjściu ze szpitala zemściły się na kumplach, opowiadając, jak dorobili się na wyjazdach do Bułgarii. Przedstawiły niektóre sposoby oszustw. Na przykład „na Araba”: oto wypatrują w jednym z droższych hoteli Sofii Polaków będących w delegacji. Tacy nie myślą o plaży, chodzą w grupie na spotkania i konferencje. Dopiero przed powrotem do kraju mają kilka wolnych godzin, aby kupić pamiątki z Bułgarii. Wtedy wychodzą na miasto bez opiekuna i łatwo ich dopaść. Dzieje się to tak: Polacy krążą między sklepami, zastanawiają się, co kupić. Najlepiej byłoby kożuch, opłaciłoby się, dolary w Bułgarii są prawie o połowę tańsze niż w Polsce. Ale jak je kupić? Wtedy podchodzi do nich ktoś z szajki J., kto ma studencką legitymację. Mówi, że słyszał rozmowę, mógłby rodakom pomóc. Opiekuje się międzynarodową grupą studentów, wśród których są również obywatele Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Oni śpią na dolarach; niespecjalnie się targują, bo im nie zależy. Delegacyjni Polacy chcą z Arabami rozmawiać. – To niemożliwe – uprzedza Waldy. – Większość mahometan nie zadaje się z niewiernymi. Ale on się zakolegował z Abdulem, studiującym w Polsce, ten będzie pośrednikiem. Abdula odgrywa śniady Włodek z Poznania. Po chwili ma dla Polaków dobrą wiadomość: Arabowie mogą zejść do 2,5 lewa za dolara, jeśli zapotrzebowanie będzie na pół tysiąca „zielonych”. Panowie przeliczają swoje złotówki, grzeczny Abdul prosi, aby poczekali w holu hotelu, on wejdzie do pokoju swoich rodaków i za chwilę wróci z paczką twardej waluty. Nie ma się czego obawiać, pokój, w którym zatrzymali się jego znajomi z Abu Zabi, jest dobrze widoczny. Kupujący mogą się upewnić, że nikt stamtąd nie wychodzi. Czekają. Mija pół godziny, ogarnia ich niepokój. Wytrzymują jeszcze kwadrans, pukają do drzwi, nikt nie odpowiada. Naciskają klamkę – otwiera się widok na ewakuacyjne schody. Stracili dużo pieniędzy, ale nie decydują się iść na milicję; w Bułgarii pokątny handel dolarami jest surowo karany. Krystyna z Bydgoszczy pokazała przesłuchującym członków szajki na zdjęciach, które robili sobie na plaży w Złotych Piaskach. Twierdziła, że nie zna ich nazwisk.
Kłania się Interpol
Jesień 1978 r. W Bułgarii skończył się sezon, grupa Waldemara J., która od czasu pobicia kumpelek z Bydgoszczy zdążyła już kilka razy obrócić między Warszawą a Sofią, przyjechała do Polski na odpoczynek. Tymczasem fałszywe dolary krążą po kraju. Do komend MO w różnych miastach spływają meldunki o zatrzymaniu obywatela usiłującego zapłacić falsyfikatem. Głównie zawiadamiają peweksy. Dochodzenie w sprawie zwykle jest umarzane, gdyż klient twierdzi, że nabył banknot od kogoś nieznajomego. Kiedy na terenie kraju doszło do pięćsetnej próby zapłacenia podrobionymi dolarami, w Komendzie Głównej MO dostrzeżono wspólną cechę tego rodzaju oszustw: wszystkie falsyfikaty były banknotami studolarowymi. A właśnie Interpol sygnalizował, że od dwóch lat w Andorze działa mafia produkująca na dużą skalę walutę USA. I tylko o takim nominale. Polska od 1952 r. nie utrzymywała oficjalnego kontaktu z Interpolem, choć formalnie z tych struktur nie wyszła. Jednakże otwarcie naszego kraju na Zachód za rządów Gierka sprawiło, że istotne informacje z tej międzynarodowej organizacji ścigającej przestępstwa napływały do KG MO. Kiedy więc Andora, w związku z zalaniem Europy falsyfikatami dolarów, stała się jednym z czerwonych punktów na mapie Interpolu, powiadomiono o tym Polskę. A z Warszawy ta wiadomość trafiła do służb celnych na lotnisku w Sofii. W maju 1979 r. Waldemar J. przyjechał na Okęcie, by udać się do Bułgarii. Przebywając w Polsce, nie utrzymywał kontaktu z tamtejszymi wspólnikami. W Sofii chciał się upewnić, że nagrany interes z odebraniem i upłynnieniem 10 tys. fałszywych dolarów jest aktualny. Od dawna już nie targał do odprawy celnej pękatych toreb. Miał tylko podręczną walizeczkę. I to wzbudziło nieufność celnika; skierował pasażera do kontroli osobistej. J. odpowiedział: „Proszę bardzo, nie mam nic do ukrycia”. I w tym momencie przypomniał sobie, że w lewej skarpetce przechowuje dwa fałszywe banknoty USA. Nie pomógł wybieg z natychmiastową potrzebą pójścia do toalety. Waldemar J. nie tylko nie poleciał do Sofii, ale spędził kilka godzin na przesłuchaniu u prokuratora. Już na lotnisku sprawdzono serie falsyfikatów – to były tzw. andory, które przywędrowały aż spod Pirenejów. J. na pytanie, skąd ma falsyfikaty, długo kręcił. Raz mówił, że kupił banknoty od Polaka w Sofii, potem, że od kogoś w Katowicach. Następnie sobie przypomniał, że w ubiegłym roku nabył je od bułgarskiego cinkciarza w Warnie. Dopiero po powrocie do kraju zorientował się, że go oszukano. A dlaczego chciał lecieć z tymi dolarami do Bułgarii, skoro wiedział, że były fałszywe? Bo zamierzał dopaść oszusta i się z nim policzyć. Prokurator puścił Waldemara J. wolno, choć dzięki współpracy z bułgarskimi organami ścigania, które już ujęły Kristjana i Zorana, był przekonany, że Polak ma powiązania z międzynarodową szajką kolportującą sfałszowane pieniądze. J. zabrał z milicyjnego depozytu swój portfel, w którym tkwił wyświechtany od częstego używania notesik z telefonami. Nie wiedział, że adresy zostały sprawdzone. Jeden szczególnie zainteresował śledczych – był to telefon do Krystyny z Bydgoszczy. Prostytutka potwierdziła, że Waldemar J. jest szefem gangu, o którym zeznawała. Wtedy nie chciała ujawniać nazwisk, ale skoro milicja już tak dużo wie, a ona może mieć za współpracę odpuszczone winy, powie więcej, nie tylko o metodzie „na Araba”. Również o wciskaniu Polakom w Bułgarii fałszywych dolarów.
Ponownie pod celę
Biuro dochodzeniowo-śledcze KG MO ustaliło, że 10 tys. fałszywych dolarówek wyprodukowanych w Andorze dojechało do Sofii ciężarówką. Paczki odebrał na parkingu hotelu Slavica niejaki Christo. To człowiek od Kristjana, który właśnie czeka na Waldemara J. na lotnisku w Sofii. Kristjan poszedł na współpracę z miejscową milicją i wyjawił funkcjonariuszom nie tylko interesy Polaka, ale również jego plany na przyszłość. J. chciał przez zielone granice dostać się na Zachód i tam opchnąć trefny towar. Dlatego do Sofii przyleciał sam. Aresztowany na lotnisku nie zdąży przywitać się z Kristjanem, choć ten z daleka macha do niego. Odstawiony w kajdankach do specjalnego pomieszczenia będzie oczekiwał w towarzystwie funkcjonariuszy na powrotny samolot do Warszawy. Pół roku później akt oskarżenia przeciw 16-osobowej grupie przestępczej z Waldemarem J. na czele wpłynie do sądu. Po przesłuchaniu 550 świadków (większość z nich miała po prostu nieszczęście kupić fałszywe dolary) uznano J. za przywódcę polskiego odłamu gangu międzynarodowych fałszerzy pieniędzy i tak ten proces był przedstawiany w mediach. Prokurator żądał górnej granicy kary w kodeksie – dziesięciu lat. Sąd skazał Waldemara J. na osiem. Jego wspólnicy dostali nieco mniejsze wyroki.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.