Jeśli rządzący nie mają dostępu do prasy drukarskiej, finansują deficyt, zaciągając długi
Stan finansów państwa wynika z sytuacji we wszystkich sferach, na które mają wpływ politycy. Jest on rezultatem ustaw kształtujących wydatki i podatki, ale także instytucjonalnych warunków działania przedsiębiorców i gospodarstw domowych. Jeśli na przykład rozmaite przepisy zniechęcają do zwiększania rejestrowanego zatrudnienia, a zapewniają łatwy dostęp do zasiłków, które można - legalnie lub nielegalnie - łączyć z dochodami z szarej strefy, to finanse publiczne są wystawiane na podwójne ciosy: z jednej strony, są obciążane wydatkami socjalnymi, a z drugiej, tracą dochody podatkowe związane z oficjalnym zatrudnieniem. Jeśli szpitale mogą się bezkarnie zadłużać, to podatnikom wystawia się miliardowe rachunki. Jeśli przedsiębiorstwa utrzymywane w orbicie politycznych wpływów przynoszą straty, to budżet nie otrzymuje od nich należnych podatków, a na dodatek wypłaca im subsydia. Jeśli rozdyma się administrację publiczną, to coraz więcej pieniędzy trzeba przeznaczać na utrzymanie urzędników.
Stan finansów publicznych wpływa z kolei na warunki życia społeczeństwa. Jeśli jest zły, to trzeba usunąć przyczyny, czyli błędne rozwiązania: wyeliminować szkodliwe przepisy socjalne, zracjonalizować sieć szpitali i wprowadzić tam skuteczną odpowiedzialność finansową, sprywatyzować przedsiębiorstwa, zredukować administrację publiczną itp. W przeciwnym razie będzie to tylko nieskuteczna walka z symptomami choroby. To są trudne decyzje, ale problemy z ich przeprowadzaniem trzeba porównywać ze skutkami odkładania niezbędnej terapii. A z czasem rosną - czasami lawinowo.
Mit o dobrobycie
Choroba finansów państwa może być przewlekła i niedostrzegalna dla większości ludzi, może też przybierać ostrą formę kryzysu. W niektórych krajach następowało nagłe przejście od pierwszej do drugiej. Długotrwałe szkodliwe oddziaływanie wiąże się z wysokim udziałem wydatków publicznych w PKB. W popularnej mitologii, podsycanej przez wielu uczestników naszego życia publicznego, jest to pożądane lub wręcz niezbędne do osiągnięcia społecznego dobrobytu. Im więcej pieniędzy się ludziom najpierw zabiera, a następnie rozdaje, wykorzystując mechanizmy polityczno-biurokratyczne, tym lepsze mają być warunki życia. Ten pogląd jest obudowany rozmaitymi sloganami (na przykład o wyższości państwa interwencjonistycznego nad "liberalnym"), żeruje też na populistycznych doktrynach o "pobudzaniu" gospodarki i "darmowym" rozdzielnictwie rozmaitych dóbr. U jego głosicieli nie odnalazłem cienia refleksji na temat tego, że wydawanie własnych pieniędzy jest zwykle poprzedzane staranniejszym rachunkiem niż wydawanie pieniędzy publicznych, czyli cudzych. Może wynika to z tego, że wielu zwolenników dużego budżetu zawodowo trudni się budżetowym rozdzielnictwem lub z niego korzysta. Przy jego mniejszej skali trzeba by się skupić na poprawianiu prawa, a to znacznie mniej wdzięczna działalność, w dodatku wymagająca sporych kwalifikacji.
Tygrys bez wydatków publicznych
Co ważniejsze, teza, że dobrobyt wymaga dużych wydatków publicznych, jest sprzeczna z wnioskami płynącymi z badań naukowych. Sloganom o ważnej roli nauki towarzyszy kompletne lekceważenie jej osiągnięć. James Gwartney, Robert Lawson i Randall Holcombe przedstawili w 1998 r. rezultaty badań przeprowadzonych w krajach OECD w latach 1960-1996. Im wyższy był tam udział wydatków budżetowych w PKB, tym niższe było tempo wzrostu gospodarczego. Gdy ów udział nie przekraczał 25 proc., tempo wzrostu wynosiło średnio 6,6 proc.; kiedy sięgał 25-30 proc., wynosiło 4,7 proc., a gdy zbliżał się do 30-40 proc., tempo wzrostu spadało do 3,8 proc. Gdy wydatki budżetowe przekraczały 60 proc., szybkość wzrostu obniżała się do 1,6 proc. (w Polsce wydatki budżetowe pochłaniają około 45 proc. PKB). W krajach, gdzie udział wydatków publicznych w PKB bardzo się powiększył, wzrost gospodarki zmniejszył się o 5,2 punktu procentowego, a tam gdzie powiększył się nieznacznie, tylko o 1,6 punktu procentowego. Wreszcie w trzech krajach - Irlandii, Nowej Zelandii i Wielkiej Brytanii - gdzie udało się obniżyć budżetową redystrybucję, gospodarka przyspieszyła.
Od siebie dodam, że nie znalazłem w świecie gospodarczego tygrysa, który miałby duży udział budżetu w PKB. Wszystkie znane mi wypadki wyjątkowo szybkiego długotrwałego wzrostu gospodarki odznaczały się stosunkowo niskim obciążeniem kraju publicznymi wydatkami. Na przykład w latach 1985-2001 w Korei Południowej wynosiło ono 15-25 proc., w Malezji 22-30 proc. (z tendencją do spadku), w Tajlandii 15-18 proc., a na Tajwanie 25-28 proc. Duży budżet i szybki awans gospodarczy zdają się wzajemnie wykluczać.
Polski rekord
Ludger Schuknecht i Vito Tanzi zbadali, jak w latach 1980-2000 kształtowała się w krajach OECD zależność między udziałem wydatków publicznych w PKB a takimi miernikami jakości życia społeczeństwa, jak poziom korupcji, jakość sądownictwa, zakres szarej strefy, wyniki edukacyjne, śmiertelność niemowląt, oczekiwana długość życia, inflacja, bezrobocie, wzrost gospodarki itp. Okazuje się, że najlepsze wyniki w tych dziedzinach osiągnięto w grupie krajów o najniższym udziale budżetu w PKB. Autorzy stwierdzili również, że zwiększanie tego udziału prowadziło do pogarszania się owych wskaźników.
Główne różnice między badanymi krajami dotyczyły wydatków socjalnych. Innymi słowy, duża skala budżetowej redystrybucji wynikała głównie z dużej skali owych wydatków. Nakłady na edukację i ochronę zdrowia, a także na utrzymywanie administracji publicznej były znacznie mniej zróżnicowane. Szkodliwy wpływ rozdętego budżetu wynikał zatem w dużej mierze z rozdętych wydatków socjalnych, których skutki okazywały się antyspołeczne. Polska należy pod tym względem do światowych rekordzistów.
Za szkodliwym długotrwałym wpływem wysokiego udziału wydatków publicznych w PKB na rozwój gospodarczy i inne warunki życia społeczeństwa kryją się cztery główne mechanizmy:
1. Wydawanie pieniędzy publicznych poprzedza zazwyczaj mniej staranny rachunek niż wydawanie pieniędzy prywatnych. Duży udział budżetu w PKB daje więc stosunkowo małe społeczne efekty.
2. Wydatki socjalne - duża część przyrostu wydatków budżetowych w krajach OECD - prowadzą często do tzw. pułapek socjalnych. Jeśli na przykład łatwo uzyskać zasiłek i jeśli jest on stosunkowo duży w porównaniu z płacą, zmniejsza się gotowość ludzi do pracy, czyli - w języku ekonomii - podaż pracy. Tę zależność potwierdziło wiele badań empirycznych. Rozdęte państwo socjalne zachęca ludzi do bezczynności na rachunek innych albo do pracy w szarej strefie. Ów wymiar moralny umyka jakoś uwadze tych uczestników publicznym debat, którzy lubią eksponować swoją "wrażliwość społeczną".
3. Duże wydatki budżetu wymagają dużych podatków, a te dodatkowo ograniczają gotowość do pracy oraz zdolność i skłonność firm do ekspansji. Ponadto wpędzają ludzi w szarą strefę.
4. W niektórych sytuacjach wydatki publiczne są nadmierne w stosunku do dochodów z podatków. Wtedy pojawia się deficyt budżetu, którego długotrwałe utrzymywanie wywołuje kolejne negatywne skutki. Jeżeli rządzący politycy mają możliwość drukowania pieniędzy, bo bank centralny jest lub staje się od nich zależny, lukę finansuje emisja pieniądza, czego rezultatem jest rosnąca inflacja. Ona z kolei podważa rozwój gospodarki i najbardziej uderza w biednych, bo ci mają mniejsze niż ludzie zamożni możliwości, aby uchronić przed nią swoje skromne oszczędności.
Dług zamiast drukarni
Jeśli rządzący nie mają dostępu do prasy drukarskiej, to deficyt finansuje się, zaciągając długi. Oszczędności społeczeństwa są więc wsysane przez dziurę budżetową i odpowiednio mniej pieniędzy pozostaje na finansowanie inwestycji przedsiębiorstw. W konkurencji z państwowym pożyczkobiorcą przedsiębiorcy są zwykle na straconej pozycji. Na dodatek część zaciąganego długu przypada na zagranicę. Do kraju dłużnika napływają więc dewizy na zakup rządowych papierów skarbowych, co - w systemie płynnego kursu - może sztucznie wzmacniać wartość krajowego pieniądza, nie zwiększając zarazem konkurencyjności przedsiębiorstw. I od tej strony powiększany dług publiczny utrudnia rozwój krajowych firm.
Przewlekła choroba finansów przeistacza się w kryzys, gdy wymusza się drukowanie pieniądza (tak było w Polsce w 1989 r.) lub gdy rosnący dług publiczny, odstraszając inwestorów, doprowadza państwo do bankructwa (jak niedawno w Argentynie).
Stan finansów publicznych wpływa z kolei na warunki życia społeczeństwa. Jeśli jest zły, to trzeba usunąć przyczyny, czyli błędne rozwiązania: wyeliminować szkodliwe przepisy socjalne, zracjonalizować sieć szpitali i wprowadzić tam skuteczną odpowiedzialność finansową, sprywatyzować przedsiębiorstwa, zredukować administrację publiczną itp. W przeciwnym razie będzie to tylko nieskuteczna walka z symptomami choroby. To są trudne decyzje, ale problemy z ich przeprowadzaniem trzeba porównywać ze skutkami odkładania niezbędnej terapii. A z czasem rosną - czasami lawinowo.
Mit o dobrobycie
Choroba finansów państwa może być przewlekła i niedostrzegalna dla większości ludzi, może też przybierać ostrą formę kryzysu. W niektórych krajach następowało nagłe przejście od pierwszej do drugiej. Długotrwałe szkodliwe oddziaływanie wiąże się z wysokim udziałem wydatków publicznych w PKB. W popularnej mitologii, podsycanej przez wielu uczestników naszego życia publicznego, jest to pożądane lub wręcz niezbędne do osiągnięcia społecznego dobrobytu. Im więcej pieniędzy się ludziom najpierw zabiera, a następnie rozdaje, wykorzystując mechanizmy polityczno-biurokratyczne, tym lepsze mają być warunki życia. Ten pogląd jest obudowany rozmaitymi sloganami (na przykład o wyższości państwa interwencjonistycznego nad "liberalnym"), żeruje też na populistycznych doktrynach o "pobudzaniu" gospodarki i "darmowym" rozdzielnictwie rozmaitych dóbr. U jego głosicieli nie odnalazłem cienia refleksji na temat tego, że wydawanie własnych pieniędzy jest zwykle poprzedzane staranniejszym rachunkiem niż wydawanie pieniędzy publicznych, czyli cudzych. Może wynika to z tego, że wielu zwolenników dużego budżetu zawodowo trudni się budżetowym rozdzielnictwem lub z niego korzysta. Przy jego mniejszej skali trzeba by się skupić na poprawianiu prawa, a to znacznie mniej wdzięczna działalność, w dodatku wymagająca sporych kwalifikacji.
Tygrys bez wydatków publicznych
Co ważniejsze, teza, że dobrobyt wymaga dużych wydatków publicznych, jest sprzeczna z wnioskami płynącymi z badań naukowych. Sloganom o ważnej roli nauki towarzyszy kompletne lekceważenie jej osiągnięć. James Gwartney, Robert Lawson i Randall Holcombe przedstawili w 1998 r. rezultaty badań przeprowadzonych w krajach OECD w latach 1960-1996. Im wyższy był tam udział wydatków budżetowych w PKB, tym niższe było tempo wzrostu gospodarczego. Gdy ów udział nie przekraczał 25 proc., tempo wzrostu wynosiło średnio 6,6 proc.; kiedy sięgał 25-30 proc., wynosiło 4,7 proc., a gdy zbliżał się do 30-40 proc., tempo wzrostu spadało do 3,8 proc. Gdy wydatki budżetowe przekraczały 60 proc., szybkość wzrostu obniżała się do 1,6 proc. (w Polsce wydatki budżetowe pochłaniają około 45 proc. PKB). W krajach, gdzie udział wydatków publicznych w PKB bardzo się powiększył, wzrost gospodarki zmniejszył się o 5,2 punktu procentowego, a tam gdzie powiększył się nieznacznie, tylko o 1,6 punktu procentowego. Wreszcie w trzech krajach - Irlandii, Nowej Zelandii i Wielkiej Brytanii - gdzie udało się obniżyć budżetową redystrybucję, gospodarka przyspieszyła.
Od siebie dodam, że nie znalazłem w świecie gospodarczego tygrysa, który miałby duży udział budżetu w PKB. Wszystkie znane mi wypadki wyjątkowo szybkiego długotrwałego wzrostu gospodarki odznaczały się stosunkowo niskim obciążeniem kraju publicznymi wydatkami. Na przykład w latach 1985-2001 w Korei Południowej wynosiło ono 15-25 proc., w Malezji 22-30 proc. (z tendencją do spadku), w Tajlandii 15-18 proc., a na Tajwanie 25-28 proc. Duży budżet i szybki awans gospodarczy zdają się wzajemnie wykluczać.
Polski rekord
Ludger Schuknecht i Vito Tanzi zbadali, jak w latach 1980-2000 kształtowała się w krajach OECD zależność między udziałem wydatków publicznych w PKB a takimi miernikami jakości życia społeczeństwa, jak poziom korupcji, jakość sądownictwa, zakres szarej strefy, wyniki edukacyjne, śmiertelność niemowląt, oczekiwana długość życia, inflacja, bezrobocie, wzrost gospodarki itp. Okazuje się, że najlepsze wyniki w tych dziedzinach osiągnięto w grupie krajów o najniższym udziale budżetu w PKB. Autorzy stwierdzili również, że zwiększanie tego udziału prowadziło do pogarszania się owych wskaźników.
Główne różnice między badanymi krajami dotyczyły wydatków socjalnych. Innymi słowy, duża skala budżetowej redystrybucji wynikała głównie z dużej skali owych wydatków. Nakłady na edukację i ochronę zdrowia, a także na utrzymywanie administracji publicznej były znacznie mniej zróżnicowane. Szkodliwy wpływ rozdętego budżetu wynikał zatem w dużej mierze z rozdętych wydatków socjalnych, których skutki okazywały się antyspołeczne. Polska należy pod tym względem do światowych rekordzistów.
Za szkodliwym długotrwałym wpływem wysokiego udziału wydatków publicznych w PKB na rozwój gospodarczy i inne warunki życia społeczeństwa kryją się cztery główne mechanizmy:
1. Wydawanie pieniędzy publicznych poprzedza zazwyczaj mniej staranny rachunek niż wydawanie pieniędzy prywatnych. Duży udział budżetu w PKB daje więc stosunkowo małe społeczne efekty.
2. Wydatki socjalne - duża część przyrostu wydatków budżetowych w krajach OECD - prowadzą często do tzw. pułapek socjalnych. Jeśli na przykład łatwo uzyskać zasiłek i jeśli jest on stosunkowo duży w porównaniu z płacą, zmniejsza się gotowość ludzi do pracy, czyli - w języku ekonomii - podaż pracy. Tę zależność potwierdziło wiele badań empirycznych. Rozdęte państwo socjalne zachęca ludzi do bezczynności na rachunek innych albo do pracy w szarej strefie. Ów wymiar moralny umyka jakoś uwadze tych uczestników publicznym debat, którzy lubią eksponować swoją "wrażliwość społeczną".
3. Duże wydatki budżetu wymagają dużych podatków, a te dodatkowo ograniczają gotowość do pracy oraz zdolność i skłonność firm do ekspansji. Ponadto wpędzają ludzi w szarą strefę.
4. W niektórych sytuacjach wydatki publiczne są nadmierne w stosunku do dochodów z podatków. Wtedy pojawia się deficyt budżetu, którego długotrwałe utrzymywanie wywołuje kolejne negatywne skutki. Jeżeli rządzący politycy mają możliwość drukowania pieniędzy, bo bank centralny jest lub staje się od nich zależny, lukę finansuje emisja pieniądza, czego rezultatem jest rosnąca inflacja. Ona z kolei podważa rozwój gospodarki i najbardziej uderza w biednych, bo ci mają mniejsze niż ludzie zamożni możliwości, aby uchronić przed nią swoje skromne oszczędności.
Dług zamiast drukarni
Jeśli rządzący nie mają dostępu do prasy drukarskiej, to deficyt finansuje się, zaciągając długi. Oszczędności społeczeństwa są więc wsysane przez dziurę budżetową i odpowiednio mniej pieniędzy pozostaje na finansowanie inwestycji przedsiębiorstw. W konkurencji z państwowym pożyczkobiorcą przedsiębiorcy są zwykle na straconej pozycji. Na dodatek część zaciąganego długu przypada na zagranicę. Do kraju dłużnika napływają więc dewizy na zakup rządowych papierów skarbowych, co - w systemie płynnego kursu - może sztucznie wzmacniać wartość krajowego pieniądza, nie zwiększając zarazem konkurencyjności przedsiębiorstw. I od tej strony powiększany dług publiczny utrudnia rozwój krajowych firm.
Przewlekła choroba finansów przeistacza się w kryzys, gdy wymusza się drukowanie pieniądza (tak było w Polsce w 1989 r.) lub gdy rosnący dług publiczny, odstraszając inwestorów, doprowadza państwo do bankructwa (jak niedawno w Argentynie).
Więcej możesz przeczytać w 37/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.